List wakacyjny do Okejek – OK zeszyt dla rodziców i ich dzieci

Droga nauczycielko lub nauczycielu przebywający na wakacjach z dziećmi,
Zainspirowana działaniami naszej Okejki – Romana Sety dyrektora szkoły susowskiej chciałam ci zaproponować OK zeszyt wakacyjny prowadzony przez twoje własne dziecko i przez ciebie lub przez dziecko, z którym razem jesteś na wakacjach.
Wydaje mi się, że to może być świetny pomysł dla rodziców, ale wymaga przetestowania. Najlepiej może to zrobić Okejka, która ma już doświadczenie z OK zeszytem szkolnym. Jeśli pomysł się sprawdzi, to będziemy mogli go upowszechniać wśród rodziców naszych uczniów.
Jeśli zdecydujesz się zaeksperymentować, to bardzo proszę pisz do mnie, jak idzie i może sfotografuj zeszyt: danuta.sterna@ceo.org.pl

Najpierw o działaniach Romana, który wyjechał wraz z żoną Ewą do USA do rodziny. Tam spotkali swoją bratanice Julię, której zaproponowali prowadzenie OK zeszytu. Roman napisał:
„Bratanicy Julii spodobał się pomysł OKZeszytu. Zaczęliśmy i tak on wygląda. Nie jest on związany z żadnym przedmiotem. Julia ma trudności w uczeniu się i jest to dla niej męczące. Może zeszyt odwróci jej myślenie o uczeniu się. Julia jest autorem tego zeszytu i to ona wybiera tematy do realizacji”.

Po liście Romana zaraz zaczęłam wspominać czasy, gdy moja córka była mała. Myślę, że właśnie tego mi brakowało, aby sensownie się czymś wspólnie z nią zająć. Brakowało mi ram, które organizowałyby naszą działalność. Prowadziłam z nią dziennik podróży, gdy miała 8 lat, niezapomniane wspomnienie. Nie miałam wtedy pomysłu, jak takie ramy wprowadzić. Dziś myślę, że można zaproponować rodzicom elementy zeszytu, zachęcić ich do wspólnego zaplanowania OK zeszytu, potem wybranie tematu na wspólne poszukiwania.
Roman z Julią prowadzi zeszyt, który planuje sama bratanica, ale widać ze zdjęć, że jednak zaproponował jej pewne elementy OK zeszytu, ale Julii pozostawił wybór i decyzję.
Jeśli chodzi o tematykę OK zeszytu wakacyjnego, to myślę, że każdy rodzic ma swojego konika, coś czym się interesuje i może to użyć jako inspirację. Ale równie dobrze można razem z dzieckiem poznawać nowe temat, wtedy zeszyt może być wspólny dla rodzica i dziecka. Niesie to za sobą wielka wartość – dziecko widzi, że rodzic też się czegoś uczy, mimo, ze jest dorosły i mądry. To daje nadzieję, że same dziecko też może się czegoś nauczyć. W szkole nie ma prawie nigdy takiej możliwości, bo nauczyciel w naturalny sposób jest ekspertem i wie więcej niż uczeń.
Co może być tematem jednej „lekcji” lub całego OK zeszytu wakacyjnego?
Wszystko. Może to być – znajomość ptaków polskich, drzewa w pobliskim lesie, zioła możliwe do zbierania na wakacjach, potrawy wakacyjne i ich przepisy, stolarka amatorska, historia regionu w którym wypoczywamy,  tworzenie kukiełek ze słomy, odczytywanie składu produktów spożywczych itd.
Zadanie można zacząć od zapytania: „Czego byś się chciał ze mną nauczyć?” lub np. „Czy chciałbyś dowiedzieć się dlaczego ptaki latają?”
Co nam jest potrzebne?
Prawie nic, zeszyt kupiony w kiosku, klej, nożyczki, czasowy dostęp do internetu lub do literatury i koniecznie kolorowe kredki.
W jakim wieku dziecka możemy mu zaproponować OK zeszyt wakacyjny?
W każdym. Na świecie jest mnóstwo ciekawych spraw, które każdy chciałby poznać.
Od czego zacząć po określenie frapującego tematu?
Warto przeczytać propozycje zawartości OK zeszytu (elementy) wypróbowane w grupie OKzeszyt. Można razem z dzieckiem wybrać te elementy, które będę użyteczne dla naszych celów. Trzeba pamiętać, że OK zeszyt wakacyjny jest własnością dziecka, bardziej niż OK zeszyt prowadzony w szkole. Szczęśliwie nie obowiązuje nas na wakacjach podstawa programowa, więc wszystko co uda nam się nauczyć, to nasze i nigdy nie jest tego za mało, czy za dużo.
 
Zapraszamy do zapoznania się z elementami i …. do dzieła!
Pozdrawiam serdecznie wakacyjnie i liczę na pomoc.
Wyjaśnienie:
Grupę OKzeszyt na Facebooku prowadziłam w ramach programu Szkoła Ucząca się (we współpracy z Polsko-Amerykańską Fundacją Wolności). Od września planujemy kurs internetowy OK zeszyt. Zapraszamy wszystkich nauczycieli, też bibliotekarzy i nauczycieli zerówek w przedszkolach: sus.ceo.org.pl.
Więcej o OK zeszycie na sąsiedzkim blogu: OK zeszyt.
Danuta Sterna
 

Elementy OK zeszytu wakacyjnego

 
a)     Cele – czego i dlaczego chcemy się nauczyć?
Jeśli mamy już obszar tematyczny, którym chcemy się zajmować wspólnie, to dalej określamy, co chcielibyśmy naprawdę poznać. Dlaczego właśnie to i tylko tyle. Uwaga: cele musza być realistyczne i możliwe do osiągnięcia w przeznaczonym czasie. Każdy kto zna cele przedsięwzięcia łatwiej i chętniej się uczy.
Dajmy dzieciom możliwość decydowania, to ich zeszyt ich nauka, my jesteśmy tylko pomocą. Własne cele dziecko znacznie lepiej się osiągnie.
 
b)    Kryteria sukcesu – po czym poznamy, że cel został osiągnięty?
Kryteria sukcesu stanowią listę umożliwiającą sprawdzenie, czy cele zostały osiągnięte. Lista ma być tak skonstruowana, aby pod koniec można było sprawdzić, czy się udało, albo w jakim stopniu się udało.
Polecamy realistyczność kryteriów. Często określanie kryteriów powoduje konieczność ograniczenia celów.
 
c)     Refleksje dziecka – zapisane przez właściciela OK zeszytu jego własne refleksje dotyczące tego, czego się uczy i czego się nauczyło.
Podsumowania i refleksje mogą wystąpić na podsumowanie pracy nad tematem, ale też w czasie jej trwania. Ważne jest, aby była to indywidualna refleksja dziecka.
Można zaproponować dziecku kilka form refleksji:

  • Proponujemy dziecku, aby dokończyło rozpoczęte przez nas zdanie, np. Dziś nauczyłem się, że…; Zaciekawiło mnie….. itp.
  • Mapy myślowe – graficzne opracowanie schematu przedstawiające główne pojęcia tematu i ich powiązania. Z naszego doświadczenia wiemy, że dzieci bardzo korzystają z tego sposobu refleksji, o ile pozwoli im się na własną twórczość. Można samemu też wykonać mapę myślową, a potem porównać i uzupełnić obie mapy. Widać wtedy, różne podejścia do tematu. Taki sposób buduje partnerstwo uczących się i pokazuje, że nie ma jednego tylko słusznego pomysłu.
  • Opinie na temat sposobów uczenia się – można zapytać dziecko, co pomogło mu się czegoś nauczyć. Jeśli dziecko pozna „sposoby’. Które na niego działają, to możliwe, że wykorzysta je świadomie przy uczeniu się czegoś innego np. w szkole.
  • Pytania – dziecko zapisuje własne pytania, które chciałoby zadać w związku z tematem.
  • Pewną odmianą może być przygotowanie „ściągawki” z danego tematu. To pomaga dziecku wyszczególnienie tego, co naprawdę jest ważne w temacie.
    • Wolne podsumowanie – najlepsza forma, czyli pozwolenie dziecku zapisywania, tego, co chce w swoim OK zeszycie.

Z badan wynika, że zapisywanie własnych opinii i to własnoręcznie, najlepiej działa na proces uczenia się.
Uwaga! Nie można krytykować tego, co dziecko zapisuje lub tworzy. Nie poprawiamy błędów ortograficznych, jak i zwartych w treści. Komentarz dotyczący refleksji może być jedynie doceniający. Najlepiej zapytać dziecko, czy życzy sobie, abyśmy jego refleksję przeczytali. Jeśli nie, to warto zapisywać ją w kopercie lub zagiętej kartce.
 
d)    Poszukiwania potrzebnych zagadnień prowadzących do osiąganiu celu. Warto, aby dziecko widziało, jak przyrasta jego wiedza i umiejętności. OK zeszyt ma być dokumentacją jego rozwoju. Decyzja, co dziecko chce zapisać, wkleić do zeszytu jest jego decyzją. Nie należy mu nic narzucać, można tylko proponować z możliwością komfortowej odmowy.
 
e)     Wykonane przez dziecko zadania.
Można wraz z dzieckiem planować poszukiwanie odpowiednich wiadomości i dać mu samemu szansę na zrealizowanie zadania. Często same dziecko wie, gdzie ma szukać pożytecznych informacji, ale można mu też pomoc proponują źródła z których może bądź nie korzystać. Można np. rozpatrzyć propozycję wykonania wywiadu z ekspertem.
 
f)      Komentarze rodzica. Dziecko potrzebuje informacji – Jak mi idzie? Nie chodzi tu broń Boże o stawianie stopni, buziek i innych symboli.  Najlepiej, gdy rodzic wspólnie z dzieckiem zastanowi się nad trzema zagadnieniami:
1.     Co nam się udało już osiągnąć? ( w odniesienie do kryteriów)
2.     Czego jeszcze nie udało się osiągnąć i co musimy zrobić, aby to osiągnąć? Czasami warto przeanalizować – dlaczego się nie udało?
3.     Jak następnym razem planować pracę?
 
g)     Samoocena – komentarz dziecka do własnej pracy. To samo co poprzednio, ale wykonane przez samo dziecko.
 
h)    Pytanie kluczowe do tematu. Takie pytanie, które zmotywuje dziecko do poszukiwania odpowiedzi. Wcześniej jedno z nich zadaliśmy: Dlaczego ptaki latają? Ale może być każde inne, szczęśliwie, tym czym się zajmujemy jest tak ciekawe, że pytania same się narzucają. Nie ukrywamy przed dzieckiem, jeśli nie znamy odpowiedzi na pytanie kluczowe. Wspólne poszukiwanie buduje partnerstwo i odpowiedzialność z uczenie się. Dorosłym trudno jest przyznać się do błędu lub niewiedzy, boją się stracić autorytet. Jednak rodzic na pewno nie straci go przyznając się do tego, że też się czegoś chce nauczyć.
 
i)       Lapbook – w oryginale to tematyczna teczka, w której autor umieszcza wiadomości na wybrany temat, zapisując je lub rysując w mini książeczkach, fiszkach, kieszonkach, na składanych karteczkach, harmonijkach, itp., które wklejone do teczki tworzą interaktywną, kolorową przestrzeń zachęcającą do nauki.
 
Bardzo dobry pomysł na uatrakcyjnienie zeszytu. Taki OK zeszyt z lapbookami jest potem przechowywanym przez dziecko jako skarb.
 
j)       Podział zeszytu – można prowadzić zeszyt wspólny z dzieckiem. Wtedy np. lewa strona jest rodzica, a prawa dziecka. Szczególnie, gdy prowadzimy OK zeszyt w temacie, który próbujemy opanować wspólnie. Wtedy mamy wspólne dzieło i wielka satysfakcję.
 

Danusia

32 komentarze

  • avatar

    Xawer

    26 lipca 2016 at 21:45

    Zauważam nieusuwalną sprzeczność pomiędzy Może zeszyt odwróci jej myślenie o uczeniu się, a trzema pierwszymi elementami „Zeszytu”:
    a) Cele – czego i dlaczego chcemy się nauczyć?
    b) Kryteria sukcesu – po czym poznamy, że cel został osiągnięty?
    c) Refleksje dziecka – zapisane przez właściciela OK zeszytu jego własne refleksje dotyczące tego, czego się uczy i czego się nauczyło

    Czy więc chodzi o to by dziecko uczyło się mimochodem, nie myśląc o tym, że wykonuje ciężką i poważna pracę w ramach realizacji procesu dydaktycznego, czy o to, by właśnie proces uczenia się był zaplanowany, ustalony, zdefiniowany, poddany kryteriom oceny (znaczy nie „oceny”, bo to słowo tabu, ale „sukcesu”) i realizowany w ramach tego planu?
    Równie nieusuwalną sprzeczność widzę pomiędzy:
    Komentarz rodzica: Dziecko potrzebuje informacji – Jak mi idzie?
    a
    Samoocena – komentarz dziecka do własnej pracy. To samo co poprzednio, ale wykonane przez samo dziecko
    Zdecydujmy się, czy dziecko potrzebuje informacji zwrotnej, czy jest zdolne do jej samoudzielenia samemu sobie?
    Luźniejszych wakacji życzę wszystkim dzieciom. Jeśli mają korzystać z zeszytów (do czego zachęcam) to do robienia najdziwniejszych i najbardziej prywatnych notatek pod wpływem chwili. A nie do planowego procesu. I niech zeszyt służy do suszenia w nim kwiatków i listków. Niezależnie od tego, czy mają one służyć potem za ilustrację do egzaltowanych wierszy, czy dla podążania śladami Linneusza (i Szafera) w rozpoznawaniu roślin.
    Jakoś mam głębokie przekonanie, że bardzo nieliczna część dzieci marzy o tym, by w czasie wakacji realizować jakiekolwiek cele, konfrontować to z ustalonymi kryteriami sukcesu, spisywać refleksje nad tym procesem, dokumentować swój rozwój, wykonywać zadania, być w tym komentowanym i samokomentować się. Albo nawet szukać odpowiedzi na postawione mu pytanie dlaczego ptaki latają. To raczej mogą być marzenia rodziców, przepełnionych metodyczną nadgorliwością. Być dzieckiem „nauczyciela z pasją” to chyba jeszcze gorszy pech życiowy niż być psem weterynarza.
    Zapytałem o te ptaki znajomego ośmiolatka. Jestem (bez cienia ironii) pod wielkim wrażeniem głębokiego zrozumienia problemu. Dowiedziałem się, że duże ptaki, jak strusie, nie latają. A małe muszą uciekać latając, bo inaczej koty by je zjadły.

  • avatar

    Xawer

    26 lipca 2016 at 21:45

    Zauważam nieusuwalną sprzeczność pomiędzy Może zeszyt odwróci jej myślenie o uczeniu się, a trzema pierwszymi elementami „Zeszytu”:
    a) Cele – czego i dlaczego chcemy się nauczyć?
    b) Kryteria sukcesu – po czym poznamy, że cel został osiągnięty?
    c) Refleksje dziecka – zapisane przez właściciela OK zeszytu jego własne refleksje dotyczące tego, czego się uczy i czego się nauczyło

    Czy więc chodzi o to by dziecko uczyło się mimochodem, nie myśląc o tym, że wykonuje ciężką i poważna pracę w ramach realizacji procesu dydaktycznego, czy o to, by właśnie proces uczenia się był zaplanowany, ustalony, zdefiniowany, poddany kryteriom oceny (znaczy nie „oceny”, bo to słowo tabu, ale „sukcesu”) i realizowany w ramach tego planu?
    Równie nieusuwalną sprzeczność widzę pomiędzy:
    Komentarz rodzica: Dziecko potrzebuje informacji – Jak mi idzie?
    a
    Samoocena – komentarz dziecka do własnej pracy. To samo co poprzednio, ale wykonane przez samo dziecko
    Zdecydujmy się, czy dziecko potrzebuje informacji zwrotnej, czy jest zdolne do jej samoudzielenia samemu sobie?
    Luźniejszych wakacji życzę wszystkim dzieciom. Jeśli mają korzystać z zeszytów (do czego zachęcam) to do robienia najdziwniejszych i najbardziej prywatnych notatek pod wpływem chwili. A nie do planowego procesu. I niech zeszyt służy do suszenia w nim kwiatków i listków. Niezależnie od tego, czy mają one służyć potem za ilustrację do egzaltowanych wierszy, czy dla podążania śladami Linneusza (i Szafera) w rozpoznawaniu roślin.
    Jakoś mam głębokie przekonanie, że bardzo nieliczna część dzieci marzy o tym, by w czasie wakacji realizować jakiekolwiek cele, konfrontować to z ustalonymi kryteriami sukcesu, spisywać refleksje nad tym procesem, dokumentować swój rozwój, wykonywać zadania, być w tym komentowanym i samokomentować się. Albo nawet szukać odpowiedzi na postawione mu pytanie dlaczego ptaki latają. To raczej mogą być marzenia rodziców, przepełnionych metodyczną nadgorliwością. Być dzieckiem „nauczyciela z pasją” to chyba jeszcze gorszy pech życiowy niż być psem weterynarza.
    Zapytałem o te ptaki znajomego ośmiolatka. Jestem (bez cienia ironii) pod wielkim wrażeniem głębokiego zrozumienia problemu. Dowiedziałem się, że duże ptaki, jak strusie, nie latają. A małe muszą uciekać latając, bo inaczej koty by je zjadły.

  • avatar

    Danusia

    27 lipca 2016 at 12:09

    1. Nieusuwalna sprzeczność polega na niedopowiedzeniu: chodzi nie o odwrócenie uwagi od uczenia się, tylko od uczenia się „szkolnego”.
    2. Przy każdym uczeniu się warto wiedzieć jaki jest jego cel.
    dziecko potrzebuje informacji – jak mi idzie, a czasami samo może sobie jej udzielić. czego wszystkim również dorosłym życzę.
    3. Każdy kto wychowywał dziecko wie, że ono marzy coś rozsądnego robić z rodzicami.
    D

  • avatar

    Danusia

    27 lipca 2016 at 12:09

    1. Nieusuwalna sprzeczność polega na niedopowiedzeniu: chodzi nie o odwrócenie uwagi od uczenia się, tylko od uczenia się „szkolnego”.
    2. Przy każdym uczeniu się warto wiedzieć jaki jest jego cel.
    dziecko potrzebuje informacji – jak mi idzie, a czasami samo może sobie jej udzielić. czego wszystkim również dorosłym życzę.
    3. Każdy kto wychowywał dziecko wie, że ono marzy coś rozsądnego robić z rodzicami.
    D

  • avatar

    Xawer

    27 lipca 2016 at 20:12

    1. No właśnie: odwracasz uwagę od „uczenia się szkolnego” poprzez wprowadzanie w czasie wakacji metodyki tożsamej z tą, jaką stosujesz przez pozostałe 10 miesięcy? Twój przepis wakacyjny na „cele-kryteria-refleksje” nie różni się niczym (na ile rozumiem OK) od Twojego przepisu na „naukę szkolną” w czasie roku szkolnego. Jak chcesz więc odwrócić uwagę „od uczenia się szkolnego”, stosując niemal dokładnie taką samą metgodykę i sztafaż, co w czasie roku szkolnego w klasie?
    2. Bynajmniej.
    Wszystko istotne, czego w życiu się nauczyłem, nie miało żadnego celu. Ani sam go sobie nie stawiałem, ani nie był mi stawiany. Uczyłem się tego, co mnie interesowało, dlatego, że było to ciekawe i spełnianie potrzeb poznawczych sprawiało mi przyjemność. Pozbawione było to przyczyn celowych. Do tej pory nie wiem w jakim celu uczyłem się mówić, pisać, jeździć na rowerze, gotować paellę, rozwiązywać równania wariacyjne, albo po co zwiedzałem Luwr i czytałem Becketta. .
    Niemal wszystko, czego w życiu uczyłem się dla określonego a priori celu, zostało już dawno wyrzucone z mojego umysłu na zasadzie Zakuj-Zdaj-Zapomnij: cel został wypełniony, kryteria sukcesu osiągnięte, wiedza, nie mająca dla mnie wartości samoistnej, wymieciona z mózgu na śmietnik.
    Jedyne rzeczy, jakich uczyłem się dla określonego celu, a które jakoś zostały mi w głowie, to studiowanie nowych technologii, stymulowane pracą zawodową. Przy czym ten model uczenia pojawił się u mnie dopiero w wieku jakiś 35-40 lat, nie był obecny wcześniej i ewidentnie związany jest z utylitarno-zawodowym traktowaniem tej wiedzy, której trzymanie w głowie jest warunkiem koniecznym dla zarabiania pieniędzy ponad średnią.
    2A. Oczywiście, że w większości przypadków zarówno dzieci, jak i dorośli, mają samoświadomość tego, czy coś umieją, czy nie. Czasem trochę zafałszowaną, jednak mają ją. Nikt nie musi mi mówić, ani tym bardziej pisać, czy umiem jeździć na rowerze, czy nie. To po prostu wiem. I żadna „refleksja”, „samoocena”, „dokumentacja procesu”, ani informacja od rodzica nie jest mi do tego potrzebna. Ani a priori postawione kryterium sukcesu. Wszystko to staje się oczywiste, gdy albo przejadę bez problemu kilkanaście kilometrów, albo gdy trzeba mi jodynować nogę, gdy wywalę się na pierwszym zakręcie przy domu.
    3. Każdy, kto był sam kiedyś dzieckiem wie, że marzy robić rzeczy niekoniecznie rozsądne, ale zdecydowanie nie wykonywać nadany mu z góry plan. Wykonuje taki plan przez cały rok szkolny. Niech choć te dwa miesiące ma okazję do samodzielnych improwizacji! Każdy, kto był kiedyś dzieckiem, wie też, że dzieci mają zdecydowanie różne od nauczycieli kryterium tego, co jest „rozsądne” i systematycznej ciężkiej pracy nad planowym uczeniem się raczej za „rozsądne” nie uważają.

  • avatar

    Xawer

    27 lipca 2016 at 20:12

    1. No właśnie: odwracasz uwagę od „uczenia się szkolnego” poprzez wprowadzanie w czasie wakacji metodyki tożsamej z tą, jaką stosujesz przez pozostałe 10 miesięcy? Twój przepis wakacyjny na „cele-kryteria-refleksje” nie różni się niczym (na ile rozumiem OK) od Twojego przepisu na „naukę szkolną” w czasie roku szkolnego. Jak chcesz więc odwrócić uwagę „od uczenia się szkolnego”, stosując niemal dokładnie taką samą metgodykę i sztafaż, co w czasie roku szkolnego w klasie?
    2. Bynajmniej.
    Wszystko istotne, czego w życiu się nauczyłem, nie miało żadnego celu. Ani sam go sobie nie stawiałem, ani nie był mi stawiany. Uczyłem się tego, co mnie interesowało, dlatego, że było to ciekawe i spełnianie potrzeb poznawczych sprawiało mi przyjemność. Pozbawione było to przyczyn celowych. Do tej pory nie wiem w jakim celu uczyłem się mówić, pisać, jeździć na rowerze, gotować paellę, rozwiązywać równania wariacyjne, albo po co zwiedzałem Luwr i czytałem Becketta. .
    Niemal wszystko, czego w życiu uczyłem się dla określonego a priori celu, zostało już dawno wyrzucone z mojego umysłu na zasadzie Zakuj-Zdaj-Zapomnij: cel został wypełniony, kryteria sukcesu osiągnięte, wiedza, nie mająca dla mnie wartości samoistnej, wymieciona z mózgu na śmietnik.
    Jedyne rzeczy, jakich uczyłem się dla określonego celu, a które jakoś zostały mi w głowie, to studiowanie nowych technologii, stymulowane pracą zawodową. Przy czym ten model uczenia pojawił się u mnie dopiero w wieku jakiś 35-40 lat, nie był obecny wcześniej i ewidentnie związany jest z utylitarno-zawodowym traktowaniem tej wiedzy, której trzymanie w głowie jest warunkiem koniecznym dla zarabiania pieniędzy ponad średnią.
    2A. Oczywiście, że w większości przypadków zarówno dzieci, jak i dorośli, mają samoświadomość tego, czy coś umieją, czy nie. Czasem trochę zafałszowaną, jednak mają ją. Nikt nie musi mi mówić, ani tym bardziej pisać, czy umiem jeździć na rowerze, czy nie. To po prostu wiem. I żadna „refleksja”, „samoocena”, „dokumentacja procesu”, ani informacja od rodzica nie jest mi do tego potrzebna. Ani a priori postawione kryterium sukcesu. Wszystko to staje się oczywiste, gdy albo przejadę bez problemu kilkanaście kilometrów, albo gdy trzeba mi jodynować nogę, gdy wywalę się na pierwszym zakręcie przy domu.
    3. Każdy, kto był sam kiedyś dzieckiem wie, że marzy robić rzeczy niekoniecznie rozsądne, ale zdecydowanie nie wykonywać nadany mu z góry plan. Wykonuje taki plan przez cały rok szkolny. Niech choć te dwa miesiące ma okazję do samodzielnych improwizacji! Każdy, kto był kiedyś dzieckiem, wie też, że dzieci mają zdecydowanie różne od nauczycieli kryterium tego, co jest „rozsądne” i systematycznej ciężkiej pracy nad planowym uczeniem się raczej za „rozsądne” nie uważają.

  • avatar

    Robert Raczyński

    28 lipca 2016 at 19:22

    Sens zeszytów wakacyjnych polega na założeniu, że dziecko chce się w to z nami bawić. Na tym w ogóle polegają zabawy edukacyjne – potrafimy wyperswadować dziecku beztroskie bieganie z rówieśnikami po łące i w zamian proponujemy cel, np. w postaci prowadzenia zielnika.
    Stosunkowo łatwo dokonać takiej sztuki z kilkulatkiem, spróbujcie jednak zrobić to samo z nastolatkiem i przekonajcie go, jeśli nie jest entuzjastą traw i mchów, że to nie dość, że fajny, ale jeszcze jego własny cel.
    Atrakcyjność OK-eja tkwi w łatwości przekonania do niego małego dziecka, dla którego atrakcyjne jest wszystko, co nowe. Jak długo, to już inna sprawa. Ze starszymi dziećmi udaje się już dużo rzadziej. OK jest świetne, jeśli cel dziecka jest celem nauczyciela i to właśnie jest problem nieusuwalny z każdej, nawet bardzo dobrej metody.

  • avatar

    Robert Raczyński

    28 lipca 2016 at 19:22

    Sens zeszytów wakacyjnych polega na założeniu, że dziecko chce się w to z nami bawić. Na tym w ogóle polegają zabawy edukacyjne – potrafimy wyperswadować dziecku beztroskie bieganie z rówieśnikami po łące i w zamian proponujemy cel, np. w postaci prowadzenia zielnika.
    Stosunkowo łatwo dokonać takiej sztuki z kilkulatkiem, spróbujcie jednak zrobić to samo z nastolatkiem i przekonajcie go, jeśli nie jest entuzjastą traw i mchów, że to nie dość, że fajny, ale jeszcze jego własny cel.
    Atrakcyjność OK-eja tkwi w łatwości przekonania do niego małego dziecka, dla którego atrakcyjne jest wszystko, co nowe. Jak długo, to już inna sprawa. Ze starszymi dziećmi udaje się już dużo rzadziej. OK jest świetne, jeśli cel dziecka jest celem nauczyciela i to właśnie jest problem nieusuwalny z każdej, nawet bardzo dobrej metody.

  • avatar

    Xawer

    28 lipca 2016 at 19:59

    Sens zeszytów wakacyjnych polega na założeniu, że dziecko chce się w to z nami bawić.
    Tak, oczywiście. Jeśli che się w to bawić, to szczęść Boże!
    Nie potrafię tylko zrozumieć w jaki sposób coś, co odrzucało dziecko przez 10 miesięcy ma nagle wzbudzić jego entuzjazm, gdy będzie mu, nawet bez zmiany nazwy i sztafażu, podsunięte na dwa pozostałe miesiące. I w jaki sposób „Wakacyjny Zeszyt OK” ma odwrócić uwagę od nielubianego i nudnego „szkolnego uczenia się”, opartego o „Szkolny Zeszyt OK”.
    OK jest świetne, jeśli cel dziecka jest celem nauczyciela i to właśnie jest problem nieusuwalny z każdej, nawet bardzo dobrej metody.
    Problem jest usuwalny, jeśli „metoda” nie jest objawioną prawdą wiodącą do zbawienia, tylko jeśli się ją traktuje luźno i elastycznie. Czyli jeśli dopuści się do siebie tę blasfemiczną myśl, że to jednak dziecko jest podmiotem tego procesu i przyjmie się auksyliarną postawę pomagania mu w jego celach, rezygnując z narzucania mu swoich własnych. Choćby te swoje wydawały nam się pasjonujące.
    Na marginesie: teoria „dlaczego ptaki latają” z istotnym czynnikiem kotów doprowadziła już do lektury o wyginięciu endemicznych ptaszków nielotów ze Stephens Island po zbudowaniu tam latarni morskiej i przybyciu nie tylko latarnika, ale i jego kota. To jednak koty są powodem, dla którego ptaki latają…
    Tylko to wymaga nie planowania i świadomego realizowania ustalonych z góry celów, ale żeby mieć matkę, zdolną do zauważenia i improwizowanego wykorzystania okazji, jaką była na szybko dana odpowiedź o wróblach uciekających przed kotami i strusiach, które kotami się przejmować nie muszą.
    No to i mały już rozumie ideę doboru naturalnego.

    • avatar

      Robert Raczyński

      29 lipca 2016 at 08:53

      Xawer, w ogóle nie przyjmujesz do wiadomości podstawowego założenia: Dziecko chce i już. Bo cele są fajne.
      Oczywiście, się czepiam. Z kilkuletnim dzieckiem naprawdę łatwo znaleźć coś, co będzie dla niego atrakcyjne przez kilka dni. I można je nawet namówić na prowadzenie zeszytu. Trudno jednak opierać na tym działania mające doprowadzić do osiągnięcia jakichkolwiek celów nieoportunistycznych.
      Chęci nie da się ominąć – to moje podstawowe zastrzeżenie do idei OK, które zdaje się mieć tę chęć zagwarantowaną, a jest to tylko pozór. Lepszy niż inne, ale jednak pozór.

      • avatar

        Danusia

        29 lipca 2016 at 10:21

        Faktycznie, że chęci nie da się zadekretować. Dla mnie oświata ma 3 nogi: co?, jak? i jak sprawdzamy?. OK jest lekiem na dwie ostatnie, ale nie na wszystko. W ogóle się nie odnosi do PP, nią zajmują się EKSPERCI przedmiotowi, i jest jak jest.
        OK podpowiada w sprawie metod i próbuje mieć wpływ na rolę oceniania, ale kto powiedział, że istnieje sposob na wszytsko.
        D

      • avatar

        Xawer

        29 lipca 2016 at 16:38

        Metod i oceny nie daje się oddzielić od treści. Metoda dydaktyczna (OK, czy jakakolwiek inna), abstrahująca od treści, to ułuda młotka Masłowa: uniwersalne doskonałe narzędzie, nadające się równie dobrze do wbijania gwoździ, co do wprawiania szkiełka do zegarka.
        A wracając do dekretowania chęci (gdzie się wszyscy zgadzamy, że to niemożliwe), to absurdem i nieusuwalną sprzecznością jest dla mnie to, że jeśli dziecko nie lubi się uczyć, ma niechęć do szkoły i „szkolnego zeszytu OK”, to pokocha i z entuzjazmem przyjmie „wakacyjny zeszyt OK”.
        Tych chęci nie daje się zadekretować, ale można (i należy) zauważać te, jakie się same z siebie pojawiają. I wykorzystywać je. Tyle, że one zazwyczaj są dość efemeryczne i trzeba mieć refleks, żeby je wykorzystać. U większości znanych mi dzieci zupełnie nie poddają się planowaniu – ubieranie autentycznej chęci i zainteresowania w plan działania, kryteria sukcesu i sformalizowany sposób realizacji, zabija te chęci na starcie. Te chęci niezwykle rzadko miewają w tle jakiekolwiek cele, którym miałyby służyć.
        Nawet małe dziecko buduje na plaży zamek z piasku dlatego, że to jest po prostu zabawne dla niego, a nie po to, by nauczyć się o wpływie wilgotności na strukturę piasku, o adhezji i napięciu powierzchniowym. Co nie znaczy, że z siedmiolatkiem nie można przy okazji budowy zamku z piasku sensownie podyskutować o tej adhezji (nie używając tak strasznego słowa) i że nie zostanie mu w głowie na ten temat więcej, niż z następnych 12 lat szkolnej przyrody/fizyki. Ani, że pewne intuicje nie zostaną nawet temu dziecku, z którym nikt o tej adhezji dyskutować przy tej okazji nie będzie. Trzeba tylko zauważyć zainteresowanie i samemu rozumieć, na czym adhezja polega.
        Ale nie sposób przed pójściem na plażę (przed wyjazdem nad morze) zaplanować w zeszycie: „będę się uczył o adhezji”, ani tym bardziej sformułować „kryteriów sukcesu” – bo tych na poziomie siedmiolatka nie ma żadnych – to etap nabierania „intuicji fizyki człowieka pierwotnego”, że suchy piasek się sypie, a z mokrego można robić zamki, etap bardzo powolnego i płynnego uogólniania tej wiedzy, a nie coś, co można rozgraniczyć na „umiem”/”nie umiem”.
        No to krótka zabawa dla Was i Waszych dzieci: spróbujcie zrobić babki z piasku zmoczonego nie wodą z morza/rzeki/jeziora, ale wodą z dodatkiem płynu do mycia naczyń. Miłej zabawy i owocnych przemyśleń dlaczego tak się zachowują.

        • avatar

          Xawer

          29 lipca 2016 at 20:17

          Niestety głównie takie widzę.
          Śmiejesz się, ale gdy patrzę na publikowane tu materiały, to zdecydowaną większość „refleksji”, „samoocen” i „ocen koleżeńskich”, a niestety i pewną część „informacji zwrotnych” nauczycieli widzę na podobnym poziomie związku z „celem zajęć” i ich deklarowaną treścią merytoryczną.
          A swoją drogą: ogromna większość dorosłych nie zdaje sobie sprawy, ani nie ma żadnej intuicji w sprawie babek z piasku zmoczonego wodą z płynem do zmywania.
          Naprawdę warto spróbować, jeśli nigdy się tego nie robiło. Choćby z wieku stawiania babek i budowania zamków z piasku wyrosło się 60 lat temu.

          • avatar

            Robert Raczyński

            30 lipca 2016 at 11:31

            Ja w ogóle mam wrażenie, że większość ludzi traktuje nauczanie wczesnoszkolne, czy nawet przedszkolne jako coś bardzo prostego, wręcz intuicyjnego, niewymagającego większego przygotowania merytorycznego – w końcu co się wielkiego stanie, jeśli dzieciak wyniesie mylne intuicje ze swojego zeszytu? Metoda jest ok.
            Wielokrotnie, gdy odmawiam udzielania lekcji dzieciom w tym wieku, spotykam się ze zdziwieniem i posądzeniem o arogancję, bo to niby nie chcę „zniżać się” do tego poziomu. Wielu nie rozumie, jaka to odpowiedzialność i odmienny rodzaj kompetencji.

            • avatar

              Danusia

              30 lipca 2016 at 12:01

              Robercie, całkowicie się zgadzam. To najważniejszy etap nauczania. Poznałam ostatnio wiele bardzo dobrych nauczycielek wczesnoszkolnych i jestem oczarowana. Widzę też ile krzywdy może zrobić nauczyciel, który nie wie jak trafić do tam małych dzieci. Sama nie uczyłam dzieci w tym wieku, mam raczej doświadczenie z wyższymi poziomami, ale uważam, ze czym niżej tym trudniej i odpowiedzialniej.
              Wystarczy wysłać profesora matematyki do I klasy SP i zobaczymy, jak sobie da radę.
              A badania IBE na temat nieznajomości matematyki przez nauczycieli wczesnoszkolnych (w zakresie liczenia do 100) uważam za nadużycie.
              Z twojej działki, to pomysł na nauczanie języka angielskiego w przedszkolu przez nauczycielki, które ledwie znają ten język i mają słaby akcent, uważam za szkodliwe.
              Kłania się też metodyka nauczania, o której na uczelniach zapomniano, bo uczy się przedmiotu, a nie nauczania przedmiotu. W ramach tego „świetnego” pomysłu zlikwidowano kolegia nauczycielskie, też językowe. Teraz każdy będzie czytał dzieła w oryginale, ale nie będzie wiedział, jak nauczyć dziecko zamówić w restauracji obiad.
              D

              • avatar

                Robert Raczyński

                30 lipca 2016 at 15:01

                „[…]nauczanie języka angielskiego w przedszkolu przez nauczycielki, które ledwie znają ten język i mają słaby akcent[..]” Jest praktyką powszechną, ponieważ panuje ogólne przekonanie, że dzieci w tym wieku „uczą się tylko liczyć i rozróżniać kolory”.
                Poza tym, cały czas spotykam się z przekłamaniem filozofii „porozumienie jest najważniejsze” prowadzącego do upowszechniającej się tezy o nieistotności akcentu i gramatyki nauczanego języka. W rezultacie w wielu przedszkolach i szkołach dominuje swoisty pigeon English.
                Główna przyczyna tego zjawiska nie leży jednak wcale w niedouczonych nauczycielkach, ale w systemowym traktowaniu tego zawodu jako trzeciorzędnej, niewymagającej kwalifikacji fuchy dla dorastających panienek. Osoby o dużych kwalifikacjach szukają sobie po prostu zajęcia przynoszącego adekwatne do nich wynagrodzenie. Brak miejsc, gdzie kwalifikacje do pracy z dzieckiem można zdobyć jest wynikiem niewielkiej ilości chętnych do stawania na rzęsach w zamian za drobne na waciki.

            • avatar

              Xawer

              30 lipca 2016 at 15:21

              pomysł na nauczanie języka angielskiego w przedszkolu przez nauczycielki, które ledwie znają ten język i mają słaby akcent, uważam za szkodliwe.
              Oczywiście. Tylko nie rozumiem, jak tę obserwację potrafisz powiązać z niedostatkami metodyki i nadmiarem zbędnej wiedzy merytorycznej w kształceniu nauczycieli: metodyka nauczania, o której na uczelniach zapomniano, bo uczy się przedmiotu, a nie nauczania przedmiotu. Te ledwo dukające po angielsku przedszkolanki były właśnie przez całe swoje studia uczone metodyki i pedagogiki, ale nie angielskiego.
              Swoją droga – jeśli chodzi o skuteczność uczenia dzieci przedszkolnych angielskiego, to z moich obserwacji najlepiej spełniła się niania, bez żadnego przygotowania metodycznego, Murzynka z Ghany, która w tej Ghanie skończyła na tyle przyzwoite liceum, że mówiła literacką angielszczyzną z w miarę przyzwoitą wymową i sama była w miarę oczytana w angielskiej literaturze. Urocza dziewczyna. I nie miała rasowych uprzedzeń: czytała dzieciakom „How the Leopard Got His Spots” i dyskutowała z nimi o tej lekturze z perspektywy Kiplinga, a nie dzisiejszej politycznej poprawności. Za to po polsku mówiła na tyle słabo, że dzieci po prostu musiały z nią rozmawiać po angielsku.

              • avatar

                Robert Raczyński

                30 lipca 2016 at 17:07

                „Te ledwo dukające po angielsku przedszkolanki były właśnie przez całe swoje studia uczone metodyki i pedagogiki, ale nie angielskiego.” – Bo angielskiego uczono je właśnie według tej metodyki i pedagogiki, a raczej w ich kulcie.
                „Za to po polsku mówiła na tyle słabo, że dzieci po prostu musiały z nią rozmawiać po angielsku.” – Ot i cała potrzebna metoda i pedagogika.

  • avatar

    Xawer

    28 lipca 2016 at 19:59

    Sens zeszytów wakacyjnych polega na założeniu, że dziecko chce się w to z nami bawić.
    Tak, oczywiście. Jeśli che się w to bawić, to szczęść Boże!
    Nie potrafię tylko zrozumieć w jaki sposób coś, co odrzucało dziecko przez 10 miesięcy ma nagle wzbudzić jego entuzjazm, gdy będzie mu, nawet bez zmiany nazwy i sztafażu, podsunięte na dwa pozostałe miesiące. I w jaki sposób „Wakacyjny Zeszyt OK” ma odwrócić uwagę od nielubianego i nudnego „szkolnego uczenia się”, opartego o „Szkolny Zeszyt OK”.
    OK jest świetne, jeśli cel dziecka jest celem nauczyciela i to właśnie jest problem nieusuwalny z każdej, nawet bardzo dobrej metody.
    Problem jest usuwalny, jeśli „metoda” nie jest objawioną prawdą wiodącą do zbawienia, tylko jeśli się ją traktuje luźno i elastycznie. Czyli jeśli dopuści się do siebie tę blasfemiczną myśl, że to jednak dziecko jest podmiotem tego procesu i przyjmie się auksyliarną postawę pomagania mu w jego celach, rezygnując z narzucania mu swoich własnych. Choćby te swoje wydawały nam się pasjonujące.
    Na marginesie: teoria „dlaczego ptaki latają” z istotnym czynnikiem kotów doprowadziła już do lektury o wyginięciu endemicznych ptaszków nielotów ze Stephens Island po zbudowaniu tam latarni morskiej i przybyciu nie tylko latarnika, ale i jego kota. To jednak koty są powodem, dla którego ptaki latają…
    Tylko to wymaga nie planowania i świadomego realizowania ustalonych z góry celów, ale żeby mieć matkę, zdolną do zauważenia i improwizowanego wykorzystania okazji, jaką była na szybko dana odpowiedź o wróblach uciekających przed kotami i strusiach, które kotami się przejmować nie muszą.
    No to i mały już rozumie ideę doboru naturalnego.

    • avatar

      Robert Raczyński

      29 lipca 2016 at 08:53

      Xawer, w ogóle nie przyjmujesz do wiadomości podstawowego założenia: Dziecko chce i już. Bo cele są fajne.
      Oczywiście, się czepiam. Z kilkuletnim dzieckiem naprawdę łatwo znaleźć coś, co będzie dla niego atrakcyjne przez kilka dni. I można je nawet namówić na prowadzenie zeszytu. Trudno jednak opierać na tym działania mające doprowadzić do osiągnięcia jakichkolwiek celów nieoportunistycznych.
      Chęci nie da się ominąć – to moje podstawowe zastrzeżenie do idei OK, które zdaje się mieć tę chęć zagwarantowaną, a jest to tylko pozór. Lepszy niż inne, ale jednak pozór.

      • avatar

        Danusia

        29 lipca 2016 at 10:21

        Faktycznie, że chęci nie da się zadekretować. Dla mnie oświata ma 3 nogi: co?, jak? i jak sprawdzamy?. OK jest lekiem na dwie ostatnie, ale nie na wszystko. W ogóle się nie odnosi do PP, nią zajmują się EKSPERCI przedmiotowi, i jest jak jest.
        OK podpowiada w sprawie metod i próbuje mieć wpływ na rolę oceniania, ale kto powiedział, że istnieje sposob na wszytsko.
        D

      • avatar

        Xawer

        29 lipca 2016 at 16:38

        Metod i oceny nie daje się oddzielić od treści. Metoda dydaktyczna (OK, czy jakakolwiek inna), abstrahująca od treści, to ułuda młotka Masłowa: uniwersalne doskonałe narzędzie, nadające się równie dobrze do wbijania gwoździ, co do wprawiania szkiełka do zegarka.
        A wracając do dekretowania chęci (gdzie się wszyscy zgadzamy, że to niemożliwe), to absurdem i nieusuwalną sprzecznością jest dla mnie to, że jeśli dziecko nie lubi się uczyć, ma niechęć do szkoły i „szkolnego zeszytu OK”, to pokocha i z entuzjazmem przyjmie „wakacyjny zeszyt OK”.
        Tych chęci nie daje się zadekretować, ale można (i należy) zauważać te, jakie się same z siebie pojawiają. I wykorzystywać je. Tyle, że one zazwyczaj są dość efemeryczne i trzeba mieć refleks, żeby je wykorzystać. U większości znanych mi dzieci zupełnie nie poddają się planowaniu – ubieranie autentycznej chęci i zainteresowania w plan działania, kryteria sukcesu i sformalizowany sposób realizacji, zabija te chęci na starcie. Te chęci niezwykle rzadko miewają w tle jakiekolwiek cele, którym miałyby służyć.
        Nawet małe dziecko buduje na plaży zamek z piasku dlatego, że to jest po prostu zabawne dla niego, a nie po to, by nauczyć się o wpływie wilgotności na strukturę piasku, o adhezji i napięciu powierzchniowym. Co nie znaczy, że z siedmiolatkiem nie można przy okazji budowy zamku z piasku sensownie podyskutować o tej adhezji (nie używając tak strasznego słowa) i że nie zostanie mu w głowie na ten temat więcej, niż z następnych 12 lat szkolnej przyrody/fizyki. Ani, że pewne intuicje nie zostaną nawet temu dziecku, z którym nikt o tej adhezji dyskutować przy tej okazji nie będzie. Trzeba tylko zauważyć zainteresowanie i samemu rozumieć, na czym adhezja polega.
        Ale nie sposób przed pójściem na plażę (przed wyjazdem nad morze) zaplanować w zeszycie: „będę się uczył o adhezji”, ani tym bardziej sformułować „kryteriów sukcesu” – bo tych na poziomie siedmiolatka nie ma żadnych – to etap nabierania „intuicji fizyki człowieka pierwotnego”, że suchy piasek się sypie, a z mokrego można robić zamki, etap bardzo powolnego i płynnego uogólniania tej wiedzy, a nie coś, co można rozgraniczyć na „umiem”/”nie umiem”.
        No to krótka zabawa dla Was i Waszych dzieci: spróbujcie zrobić babki z piasku zmoczonego nie wodą z morza/rzeki/jeziora, ale wodą z dodatkiem płynu do mycia naczyń. Miłej zabawy i owocnych przemyśleń dlaczego tak się zachowują.

        • avatar

          Xawer

          29 lipca 2016 at 20:17

          Niestety głównie takie widzę.
          Śmiejesz się, ale gdy patrzę na publikowane tu materiały, to zdecydowaną większość „refleksji”, „samoocen” i „ocen koleżeńskich”, a niestety i pewną część „informacji zwrotnych” nauczycieli widzę na podobnym poziomie związku z „celem zajęć” i ich deklarowaną treścią merytoryczną.
          A swoją drogą: ogromna większość dorosłych nie zdaje sobie sprawy, ani nie ma żadnej intuicji w sprawie babek z piasku zmoczonego wodą z płynem do zmywania.
          Naprawdę warto spróbować, jeśli nigdy się tego nie robiło. Choćby z wieku stawiania babek i budowania zamków z piasku wyrosło się 60 lat temu.

          • avatar

            Robert Raczyński

            30 lipca 2016 at 11:31

            Ja w ogóle mam wrażenie, że większość ludzi traktuje nauczanie wczesnoszkolne, czy nawet przedszkolne jako coś bardzo prostego, wręcz intuicyjnego, niewymagającego większego przygotowania merytorycznego – w końcu co się wielkiego stanie, jeśli dzieciak wyniesie mylne intuicje ze swojego zeszytu? Metoda jest ok.
            Wielokrotnie, gdy odmawiam udzielania lekcji dzieciom w tym wieku, spotykam się ze zdziwieniem i posądzeniem o arogancję, bo to niby nie chcę „zniżać się” do tego poziomu. Wielu nie rozumie, jaka to odpowiedzialność i odmienny rodzaj kompetencji.

            • avatar

              Danusia

              30 lipca 2016 at 12:01

              Robercie, całkowicie się zgadzam. To najważniejszy etap nauczania. Poznałam ostatnio wiele bardzo dobrych nauczycielek wczesnoszkolnych i jestem oczarowana. Widzę też ile krzywdy może zrobić nauczyciel, który nie wie jak trafić do tam małych dzieci. Sama nie uczyłam dzieci w tym wieku, mam raczej doświadczenie z wyższymi poziomami, ale uważam, ze czym niżej tym trudniej i odpowiedzialniej.
              Wystarczy wysłać profesora matematyki do I klasy SP i zobaczymy, jak sobie da radę.
              A badania IBE na temat nieznajomości matematyki przez nauczycieli wczesnoszkolnych (w zakresie liczenia do 100) uważam za nadużycie.
              Z twojej działki, to pomysł na nauczanie języka angielskiego w przedszkolu przez nauczycielki, które ledwie znają ten język i mają słaby akcent, uważam za szkodliwe.
              Kłania się też metodyka nauczania, o której na uczelniach zapomniano, bo uczy się przedmiotu, a nie nauczania przedmiotu. W ramach tego „świetnego” pomysłu zlikwidowano kolegia nauczycielskie, też językowe. Teraz każdy będzie czytał dzieła w oryginale, ale nie będzie wiedział, jak nauczyć dziecko zamówić w restauracji obiad.
              D

              • avatar

                Robert Raczyński

                30 lipca 2016 at 15:01

                „[…]nauczanie języka angielskiego w przedszkolu przez nauczycielki, które ledwie znają ten język i mają słaby akcent[..]” Jest praktyką powszechną, ponieważ panuje ogólne przekonanie, że dzieci w tym wieku „uczą się tylko liczyć i rozróżniać kolory”.
                Poza tym, cały czas spotykam się z przekłamaniem filozofii „porozumienie jest najważniejsze” prowadzącego do upowszechniającej się tezy o nieistotności akcentu i gramatyki nauczanego języka. W rezultacie w wielu przedszkolach i szkołach dominuje swoisty pigeon English.
                Główna przyczyna tego zjawiska nie leży jednak wcale w niedouczonych nauczycielkach, ale w systemowym traktowaniu tego zawodu jako trzeciorzędnej, niewymagającej kwalifikacji fuchy dla dorastających panienek. Osoby o dużych kwalifikacjach szukają sobie po prostu zajęcia przynoszącego adekwatne do nich wynagrodzenie. Brak miejsc, gdzie kwalifikacje do pracy z dzieckiem można zdobyć jest wynikiem niewielkiej ilości chętnych do stawania na rzęsach w zamian za drobne na waciki.

            • avatar

              Xawer

              30 lipca 2016 at 15:21

              pomysł na nauczanie języka angielskiego w przedszkolu przez nauczycielki, które ledwie znają ten język i mają słaby akcent, uważam za szkodliwe.
              Oczywiście. Tylko nie rozumiem, jak tę obserwację potrafisz powiązać z niedostatkami metodyki i nadmiarem zbędnej wiedzy merytorycznej w kształceniu nauczycieli: metodyka nauczania, o której na uczelniach zapomniano, bo uczy się przedmiotu, a nie nauczania przedmiotu. Te ledwo dukające po angielsku przedszkolanki były właśnie przez całe swoje studia uczone metodyki i pedagogiki, ale nie angielskiego.
              Swoją droga – jeśli chodzi o skuteczność uczenia dzieci przedszkolnych angielskiego, to z moich obserwacji najlepiej spełniła się niania, bez żadnego przygotowania metodycznego, Murzynka z Ghany, która w tej Ghanie skończyła na tyle przyzwoite liceum, że mówiła literacką angielszczyzną z w miarę przyzwoitą wymową i sama była w miarę oczytana w angielskiej literaturze. Urocza dziewczyna. I nie miała rasowych uprzedzeń: czytała dzieciakom „How the Leopard Got His Spots” i dyskutowała z nimi o tej lekturze z perspektywy Kiplinga, a nie dzisiejszej politycznej poprawności. Za to po polsku mówiła na tyle słabo, że dzieci po prostu musiały z nią rozmawiać po angielsku.

              • avatar

                Robert Raczyński

                30 lipca 2016 at 17:07

                „Te ledwo dukające po angielsku przedszkolanki były właśnie przez całe swoje studia uczone metodyki i pedagogiki, ale nie angielskiego.” – Bo angielskiego uczono je właśnie według tej metodyki i pedagogiki, a raczej w ich kulcie.
                „Za to po polsku mówiła na tyle słabo, że dzieci po prostu musiały z nią rozmawiać po angielsku.” – Ot i cała potrzebna metoda i pedagogika.

Dodaj komentarz