Dostać szkołę. Ocenianie w klasach młodszych

Jestem po lekturze artykułu w GW na temat uczniów pozostawionych (wolą rodziców) w klasie pierwszej na drugi rok.
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,150374,20327459,siedmioletni-spadochroniarze-czyli-drugi-rok-w-pierwszej-klasie.html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_wysokieobcasy
Dotyczy on dzieci sześcioletnich, które jak się okazało po roku nauki w szkole, nie nadają się do klasy następnej.  Niby nie ma braku promocji w klasach młodszych, ale rodzice sami mogą o tym zdecydować. I niektórzy się zdecydowali, widząc, że dziecko nie nadąża za innymi uczniami i dlatego, ze dostali taka sugestię od nauczycielki.
Co mnie w tym boli. Najbardziej przyspieszanie rozwoju dziecka, a po drugie ocenianie małych dzieci i ich różnicowanie.

Jeśli chodzi o przyspieszanie, to nie sądzę, aby ktokolwiek był władny ocenić, czy dziecko nadaje się do szkoły, czy nie. Testy psychologiczne są na pewno niemiarodajne. Pamiętam, że znalazłam kiedyś w takim teście pytanie do rodzica: Czy dziecko potrafi poradzić sobie z porażką?
Matko, a kto potrafi? To ja chyba też nie nadaję się do szkoły, bo bardzo nie lubię porażek. Najwięcej wiedzy o dziecku mają jego rodzice, ale oni boją się podjąć decyzje, szczególnie dlatego, że sami często pamiętają trudne chwile w szkole. Kto wie, jaka szkoła czeka na moje dziecko, a może nawet jaką szkołę dostanie moje dziecko? Zauważcie jakie znaczenia ma sformułowanie – DOSTAĆ SZKOŁĘ. Ja zostałam puszczona do szkoły jako sześciolatka i do tej pory staram się wyrównać ten rok. W moim przypadku była to bardzo zła decyzja. Owszem w przypadku innych sześciolatków okazało się, że była mniej szkodliwa, niektórzy wręcz są zadowoleni. Może ja też powinnam, bo zaczęłam pracować i to na uczelni w wieku 22 lat, ale co to za zysk?. Przez całą szkołę, byłam najmniejsza, mało odporna, szło mi słabo, musiałam walczyć o przetrwanie. Walczyłam całkowitym wycofaniem się, co na pewno nie było dobre dla mojej przyszłości.
Kto ma decydować, czy dziecko się nadaje? Kto ma wziąć odpowiedzialność za przyszłość dziecko, tak jak stało się to w moim przypadku? Często słyszę, że ktoś zna osobę, która poszła wcześniej do szkoły i jest teraz zadowolona. Pewnie jest takich wiele, ale jeśli choć jednemu dziecku nie wyszło to na dobre (patrz mnie), to nie należy podejmować takiego ryzyka. We wspomnianym artykule opisywane są inne dzieci, które to trudne doświadczenia poniosą w swoje życie.
Ciekawe, czy ktoś ponosi odpowiedzialność, za taką złą decyzję?
A teraz druga sprawa, ktoś zdecydował i dziecko jest już w szkole. Na scenę wchodzi nauczycielka. Ma dobre chęci, ale ma 30 dzieci w klasie i bardzo jej doskwiera, że ten sześciolatek nie nadąża. Zaczyna go „motywować” poprzez krytykę, porównywaniem z innymi dziećmi, daje mu przykład Marysi, która pięknie rysuje. Zaczynają się słoneczka, pochwały, ordery, nagrody, wieszanie obrazków wyróżnionych dzieci na ścianie itd. A dziecko stara się jak może, ale zawsze jest w tyle. Bo inne dzieci są sprawniejsze motorycznie, bo innym dzieciom pomagają rodzice, bo zapomina, bo nie jest szybkie itd.
Jak można nawet tylko przypuszczać, że ono nie uczy się, bo jest złośliwe, leniwe, głupie.
Ono z całego serca chce, patrzy na słoneczka innych i na swoją chmurkę, wypatruje swojego rysunku na tablicy, z nadzieją oczekuje jakiegokolwiek docenienia. Chmurki nie motywują do pracy, obojętnie co zrobi, jak będzie się starało, to i tak Marysia zrobi lepiej, bo ona jest już sprawniejsza.
Dziecko zaczyna niechętnie chodzić do szkoły, często boli je brzuch rano, stara się nieświadomie unikać porównywania w szkole, niezadowolenia nauczyciela. Nauczycielka z czasem sugeruje rodzicom, aby może zostawili dziecko na drugi rok, bo ona już wyczerpała środki w dopingu w wyścigu o słoneczko.
Z czasem takie dziecko, czy pozostawione w klasie, czy nie, nabiera takiego wstrętu do szkoły i uczenia się, że już można powiedzieć, że jest złośliwe. Staje się trudnym uczniem lub bardzo cwanym, takim które udaje, oszukuje – radzi sobie.
A wszystkiemu winne ocenianie, rozumiane jako różnicowanie dzieci. Po co oceniać małe dzieci, które wkładają maksymalny wysiłek, aby radzić sobie w szkole?
Byłam w ruchu – Dziecko bez stopni, chcieliśmy choć wyrzucić stopnie w klasach I – III (chmurki, słoneczka i inne też). Nie udało się tego zrobić, pozostawiono wybór nauczycielom. A tu nie powinno być wyboru, bo wiele nauczycielek wybiera, to co jest łatwiejsze, a nie to co jest dla dzieci lepsze.
Życzę każdemu dziecku szkoły na miarę jego możliwości, doceniania i świętowanie codziennych sukcesów.
 

48 komentarzy

  • avatar

    Urszula Andrzejczak

    11 lipca 2016 at 19:41

    A ja nie rozumiem, skąd taka afera?! Czy dzieci siedmioletnie nie muszą czasem powtórzyć klasy I? Czy dzieci siedmioletnie nie dopada fobia szkolna?
    Myślę, że nie powinniśmy rozmawiać o wieku, w którym dziecko idzie do szkoły, ale o roli i postawie nauczyciela. Dziecko w każdym wieku powinno się rozwijać i temu powinna służyć szkoła.

  • avatar

    Urszula Andrzejczak

    11 lipca 2016 at 19:41

    A ja nie rozumiem, skąd taka afera?! Czy dzieci siedmioletnie nie muszą czasem powtórzyć klasy I? Czy dzieci siedmioletnie nie dopada fobia szkolna?
    Myślę, że nie powinniśmy rozmawiać o wieku, w którym dziecko idzie do szkoły, ale o roli i postawie nauczyciela. Dziecko w każdym wieku powinno się rozwijać i temu powinna służyć szkoła.

  • avatar

    Urszula Andrzejczak

    11 lipca 2016 at 19:41

    A ja nie rozumiem, skąd taka afera?! Czy dzieci siedmioletnie nie muszą czasem powtórzyć klasy I? Czy dzieci siedmioletnie nie dopada fobia szkolna?
    Myślę, że nie powinniśmy rozmawiać o wieku, w którym dziecko idzie do szkoły, ale o roli i postawie nauczyciela. Dziecko w każdym wieku powinno się rozwijać i temu powinna służyć szkoła.

  • avatar

    Wiesława Mitulska

    11 lipca 2016 at 21:45

    Dziecko bez stopni, mimo że nie udało się zapisać całkowitej rezygnacji ze stopni, przynosi skutek, bo akcja nagłośniła problem. Może nie warto narzucać z góry konieczności pracy bez oceniania, bo nauczyciele, którzy nie są do tego przekonani i tak znajdą sposób obejścia takich zarządzeń. Lepiej przekonywać, pokazywać w jaki sposób wspierać dziecko w rozwoju bez wyceniania poziomu jego umiejętności, nagłaśniać dobre praktyki itp. Ja staram się tak robić, dzielę się z innymi nauczycielami swoimi doświadczeniami i mam na tym polu małe sukcesy. W mojej szkole nie ma ocen w edukacji wczesnoszkolnej. Sama przeszłam długą drogę, bo ostatnią ocenę postawiłam w 1993 roku (miałam to szczęście, ze brałam udział w eksperymencie, a potem do ocen nigdy nie wróciłam), oczywiście ja też wpadłam w pułapkę słoneczek i znaczków, ale bardzo szybko zorientowałam się, że nie tędy droga. Teraz mogę na własnym przykładzie pokazywać(i to robię) innym nauczycielom, żeby nie popełniali już tego błędu.
    Wracając do dzieci pozostawionych w pierwszej klasie – właśnie zderzam się ze skutkami dobrej zmiany. Od września będę miała w pierwszej klasie sześciolatki, których rodzice zdecydowali posłać do szkoły, siedmiolatki odroczone w ubiegłym roku i dzieci, które już chodziły do pierwszej klasy. Trochę wysiłku kosztowało mnie, żeby poznać moich przyszłych uczniów i ich rodziców jeszcze przed wakacjami, bo chcę, w miarę swoich możliwości zapewnić im szkołę na ich miarę. W związku z tym wakacje spędzam na pisaniu własnego programu nauczania. Chciałabym, żeby żadne z moich uczniów nie wyniosło z edukacji wczesnoszkolnej przekonania, że szkoła jest nudna, trudna i opresyjna.
    Ja lubiłam szkołę, choć też poszłam do niej wcześniej i na zajęciach wychowania fizycznego nigdy nie mogłam sprostać oczekiwaniom. To się w jakimś stopniu wyrównało dopiero w liceum, ale uważam, że fajnie było skończyć studia w wieku 21 lat i zacząć pracę z dziećmi, o której wcześniej marzyłam.

  • avatar

    Wiesława Mitulska

    11 lipca 2016 at 21:45

    Dziecko bez stopni, mimo że nie udało się zapisać całkowitej rezygnacji ze stopni, przynosi skutek, bo akcja nagłośniła problem. Może nie warto narzucać z góry konieczności pracy bez oceniania, bo nauczyciele, którzy nie są do tego przekonani i tak znajdą sposób obejścia takich zarządzeń. Lepiej przekonywać, pokazywać w jaki sposób wspierać dziecko w rozwoju bez wyceniania poziomu jego umiejętności, nagłaśniać dobre praktyki itp. Ja staram się tak robić, dzielę się z innymi nauczycielami swoimi doświadczeniami i mam na tym polu małe sukcesy. W mojej szkole nie ma ocen w edukacji wczesnoszkolnej. Sama przeszłam długą drogę, bo ostatnią ocenę postawiłam w 1993 roku (miałam to szczęście, ze brałam udział w eksperymencie, a potem do ocen nigdy nie wróciłam), oczywiście ja też wpadłam w pułapkę słoneczek i znaczków, ale bardzo szybko zorientowałam się, że nie tędy droga. Teraz mogę na własnym przykładzie pokazywać(i to robię) innym nauczycielom, żeby nie popełniali już tego błędu.
    Wracając do dzieci pozostawionych w pierwszej klasie – właśnie zderzam się ze skutkami dobrej zmiany. Od września będę miała w pierwszej klasie sześciolatki, których rodzice zdecydowali posłać do szkoły, siedmiolatki odroczone w ubiegłym roku i dzieci, które już chodziły do pierwszej klasy. Trochę wysiłku kosztowało mnie, żeby poznać moich przyszłych uczniów i ich rodziców jeszcze przed wakacjami, bo chcę, w miarę swoich możliwości zapewnić im szkołę na ich miarę. W związku z tym wakacje spędzam na pisaniu własnego programu nauczania. Chciałabym, żeby żadne z moich uczniów nie wyniosło z edukacji wczesnoszkolnej przekonania, że szkoła jest nudna, trudna i opresyjna.
    Ja lubiłam szkołę, choć też poszłam do niej wcześniej i na zajęciach wychowania fizycznego nigdy nie mogłam sprostać oczekiwaniom. To się w jakimś stopniu wyrównało dopiero w liceum, ale uważam, że fajnie było skończyć studia w wieku 21 lat i zacząć pracę z dziećmi, o której wcześniej marzyłam.

  • avatar

    Wiesława Mitulska

    11 lipca 2016 at 21:45

    Dziecko bez stopni, mimo że nie udało się zapisać całkowitej rezygnacji ze stopni, przynosi skutek, bo akcja nagłośniła problem. Może nie warto narzucać z góry konieczności pracy bez oceniania, bo nauczyciele, którzy nie są do tego przekonani i tak znajdą sposób obejścia takich zarządzeń. Lepiej przekonywać, pokazywać w jaki sposób wspierać dziecko w rozwoju bez wyceniania poziomu jego umiejętności, nagłaśniać dobre praktyki itp. Ja staram się tak robić, dzielę się z innymi nauczycielami swoimi doświadczeniami i mam na tym polu małe sukcesy. W mojej szkole nie ma ocen w edukacji wczesnoszkolnej. Sama przeszłam długą drogę, bo ostatnią ocenę postawiłam w 1993 roku (miałam to szczęście, ze brałam udział w eksperymencie, a potem do ocen nigdy nie wróciłam), oczywiście ja też wpadłam w pułapkę słoneczek i znaczków, ale bardzo szybko zorientowałam się, że nie tędy droga. Teraz mogę na własnym przykładzie pokazywać(i to robię) innym nauczycielom, żeby nie popełniali już tego błędu.
    Wracając do dzieci pozostawionych w pierwszej klasie – właśnie zderzam się ze skutkami dobrej zmiany. Od września będę miała w pierwszej klasie sześciolatki, których rodzice zdecydowali posłać do szkoły, siedmiolatki odroczone w ubiegłym roku i dzieci, które już chodziły do pierwszej klasy. Trochę wysiłku kosztowało mnie, żeby poznać moich przyszłych uczniów i ich rodziców jeszcze przed wakacjami, bo chcę, w miarę swoich możliwości zapewnić im szkołę na ich miarę. W związku z tym wakacje spędzam na pisaniu własnego programu nauczania. Chciałabym, żeby żadne z moich uczniów nie wyniosło z edukacji wczesnoszkolnej przekonania, że szkoła jest nudna, trudna i opresyjna.
    Ja lubiłam szkołę, choć też poszłam do niej wcześniej i na zajęciach wychowania fizycznego nigdy nie mogłam sprostać oczekiwaniom. To się w jakimś stopniu wyrównało dopiero w liceum, ale uważam, że fajnie było skończyć studia w wieku 21 lat i zacząć pracę z dziećmi, o której wcześniej marzyłam.

  • avatar

    gochasamocha

    11 lipca 2016 at 23:56

    Stopnie w klasach I-III robią wiele złego. Moja wnusia w I klasie uczyła się kiedyś czytać czytankę i następnego dnia Pani miała pytać z tego czytania. Wiedziałam, że wnusia czyta płynnie, jednak nie zauważa kropki na końcu zdania i czyta „ciurkiem”. Zapytałam następnego dnia, jak jej poszło czytanie, a ona uderzyła w spazmatyczny płacz. Pytam co się stało? Czytałaś? odpowiada: tak. I co pani powiedziała? Ona: dostałam 5. Ja: to czemu płaczesz? Bo koleżanka dostała 6! Ręce i nogi mi opadły. Gdyby nauczycielka znała czteroelementową informację zwrotną, to wymieniłaby to, co poszło gładko – a poszło bardzo dużo. Mogłaby zaproponować tylko, żeby Amelka następnym razem, rozpoczynając nowe zdanie zobaczyła najpierw gdzie jest kropka i postawiła paluszek, żeby w tym miejscu zrobić przerwę. Dziecko przybiegłoby szczęśliwe, że Pani pochwaliła z zapałem zabrałoby się do „szukania kropki”, żeby postawić paluszek i czytać z przerwą na końcu zdania. Tymczasem była „czarna rozpacz” i morze łez. Szczegół? Drobiazg? Takich drobiazgów są setki i fatalnie rzutują na przyszłość wielu uczniów 🙁 Amelka na szczęście dostała w domu wsparcie i po II klasie samodzielnie czyta już wybrane przez siebie książki. A mnie żal, że stale dostaje jakieś tam cyferki, które niczego jej nie mówią. Tęsknię… Może doczekam się, że te stopnie znikną jednak, przynajmniej z klas I-III?

  • avatar

    gochasamocha

    11 lipca 2016 at 23:56

    Stopnie w klasach I-III robią wiele złego. Moja wnusia w I klasie uczyła się kiedyś czytać czytankę i następnego dnia Pani miała pytać z tego czytania. Wiedziałam, że wnusia czyta płynnie, jednak nie zauważa kropki na końcu zdania i czyta „ciurkiem”. Zapytałam następnego dnia, jak jej poszło czytanie, a ona uderzyła w spazmatyczny płacz. Pytam co się stało? Czytałaś? odpowiada: tak. I co pani powiedziała? Ona: dostałam 5. Ja: to czemu płaczesz? Bo koleżanka dostała 6! Ręce i nogi mi opadły. Gdyby nauczycielka znała czteroelementową informację zwrotną, to wymieniłaby to, co poszło gładko – a poszło bardzo dużo. Mogłaby zaproponować tylko, żeby Amelka następnym razem, rozpoczynając nowe zdanie zobaczyła najpierw gdzie jest kropka i postawiła paluszek, żeby w tym miejscu zrobić przerwę. Dziecko przybiegłoby szczęśliwe, że Pani pochwaliła z zapałem zabrałoby się do „szukania kropki”, żeby postawić paluszek i czytać z przerwą na końcu zdania. Tymczasem była „czarna rozpacz” i morze łez. Szczegół? Drobiazg? Takich drobiazgów są setki i fatalnie rzutują na przyszłość wielu uczniów 🙁 Amelka na szczęście dostała w domu wsparcie i po II klasie samodzielnie czyta już wybrane przez siebie książki. A mnie żal, że stale dostaje jakieś tam cyferki, które niczego jej nie mówią. Tęsknię… Może doczekam się, że te stopnie znikną jednak, przynajmniej z klas I-III?

  • avatar

    gochasamocha

    11 lipca 2016 at 23:56

    Stopnie w klasach I-III robią wiele złego. Moja wnusia w I klasie uczyła się kiedyś czytać czytankę i następnego dnia Pani miała pytać z tego czytania. Wiedziałam, że wnusia czyta płynnie, jednak nie zauważa kropki na końcu zdania i czyta „ciurkiem”. Zapytałam następnego dnia, jak jej poszło czytanie, a ona uderzyła w spazmatyczny płacz. Pytam co się stało? Czytałaś? odpowiada: tak. I co pani powiedziała? Ona: dostałam 5. Ja: to czemu płaczesz? Bo koleżanka dostała 6! Ręce i nogi mi opadły. Gdyby nauczycielka znała czteroelementową informację zwrotną, to wymieniłaby to, co poszło gładko – a poszło bardzo dużo. Mogłaby zaproponować tylko, żeby Amelka następnym razem, rozpoczynając nowe zdanie zobaczyła najpierw gdzie jest kropka i postawiła paluszek, żeby w tym miejscu zrobić przerwę. Dziecko przybiegłoby szczęśliwe, że Pani pochwaliła z zapałem zabrałoby się do „szukania kropki”, żeby postawić paluszek i czytać z przerwą na końcu zdania. Tymczasem była „czarna rozpacz” i morze łez. Szczegół? Drobiazg? Takich drobiazgów są setki i fatalnie rzutują na przyszłość wielu uczniów 🙁 Amelka na szczęście dostała w domu wsparcie i po II klasie samodzielnie czyta już wybrane przez siebie książki. A mnie żal, że stale dostaje jakieś tam cyferki, które niczego jej nie mówią. Tęsknię… Może doczekam się, że te stopnie znikną jednak, przynajmniej z klas I-III?

  • avatar

    Robert Raczyński

    12 lipca 2016 at 11:08

    Problem stary jak szkoła i nieszczęsne ocenianie. Zauważmy jednak, że w dużej mierze to problem wywołany urzędniczą dezynwolturą, która ma u nas długą i ugruntowaną tradycję (i na którą znów, niemal bez oporu, biernie, jak prowadzone na rzeź cielęta, się godzimy). Zamieszanie spowodowane czysto biurokratycznymi decyzjami, łączenie roczników na styku etapów rozwojowych (Warto tłumaczyć to rodzicom, którzy obruszają się na sugestię, że zapisywanie trzylatka do starszaków jest idiotyzmem.), pseudo psychologiczne chciejstwo i coachingowe podejście do rozwoju dziecka, polityka wreszcie, to przyczyny, które giną z horyzontu, a na placu boju pozostaje nauczyciel. Ten niedokształcony, złośliwy, ze szpicrutą w dłoni.
    Oczywiście, że wszelkie „przyspieszanie’ jest pozbawione sensu, ale, powtarzam się, niech mi ktoś wytłumaczy, jaka to różnica, czy w wieku sześciu lat dziecko jest w przedszkolu, czy już w szkole? Jeśli przebywa wśród rówieśników? Jeśli zajmują się nim nieprzypadkowi ludzie, w przygotowanej do tego placówce, z dostosowanym do wieku programem?
    Problemem nie jest sześciolatek w szkole. Jest nim wyobrażanie sobie jakiegokolwiek wieku jako cezury, która rozdziela dzieci „gotowe” od „niegotowych” – takie rozróżnienie można przeprowadzić w każdym wieku, od urodzenia do śmierci, i za każdym razem będzie ono nonsensowne.

    • avatar

      Agnieszka

      12 lipca 2016 at 13:43

      całkowicie zgadzam się z opinią (i próbuję ją promować wśród znajomych), że problemem jest podział na roczniki i przypisani im gotowości lub braku gotowości.
      Mój syn poszedł do szkoły jako sześciolatek, bo nudził się w przedszkolu. W szkole sobie radzi i z nauką i z emocjami(za nami 5 lat!) ale to przypadek, że poszedł tam jako sześciolatek: gdyby w przedszkolu nauczycielka wykazała więcej aktywności, chęci i pomysłowości, to pewnie by tam został.
      Obecnie nie lubi szkoły, bo też się w niej nudzi: nie rozumie dlaczego nie może doświadczać, obserwować, próbować i tworzyć, a musi wykuwać i przepisywać treści z podręczników (zwłaszcza z przyrody i techniki).
      Bardzo przeżył informację, że nie pójdzie do gimnazjum i stanie się królikiem doświadczalnym nowej reformy oświaty …

  • avatar

    Robert Raczyński

    12 lipca 2016 at 11:08

    Problem stary jak szkoła i nieszczęsne ocenianie. Zauważmy jednak, że w dużej mierze to problem wywołany urzędniczą dezynwolturą, która ma u nas długą i ugruntowaną tradycję (i na którą znów, niemal bez oporu, biernie, jak prowadzone na rzeź cielęta, się godzimy). Zamieszanie spowodowane czysto biurokratycznymi decyzjami, łączenie roczników na styku etapów rozwojowych (Warto tłumaczyć to rodzicom, którzy obruszają się na sugestię, że zapisywanie trzylatka do starszaków jest idiotyzmem.), pseudo psychologiczne chciejstwo i coachingowe podejście do rozwoju dziecka, polityka wreszcie, to przyczyny, które giną z horyzontu, a na placu boju pozostaje nauczyciel. Ten niedokształcony, złośliwy, ze szpicrutą w dłoni.
    Oczywiście, że wszelkie „przyspieszanie’ jest pozbawione sensu, ale, powtarzam się, niech mi ktoś wytłumaczy, jaka to różnica, czy w wieku sześciu lat dziecko jest w przedszkolu, czy już w szkole? Jeśli przebywa wśród rówieśników? Jeśli zajmują się nim nieprzypadkowi ludzie, w przygotowanej do tego placówce, z dostosowanym do wieku programem?
    Problemem nie jest sześciolatek w szkole. Jest nim wyobrażanie sobie jakiegokolwiek wieku jako cezury, która rozdziela dzieci „gotowe” od „niegotowych” – takie rozróżnienie można przeprowadzić w każdym wieku, od urodzenia do śmierci, i za każdym razem będzie ono nonsensowne.

    • avatar

      Agnieszka

      12 lipca 2016 at 13:43

      całkowicie zgadzam się z opinią (i próbuję ją promować wśród znajomych), że problemem jest podział na roczniki i przypisani im gotowości lub braku gotowości.
      Mój syn poszedł do szkoły jako sześciolatek, bo nudził się w przedszkolu. W szkole sobie radzi i z nauką i z emocjami(za nami 5 lat!) ale to przypadek, że poszedł tam jako sześciolatek: gdyby w przedszkolu nauczycielka wykazała więcej aktywności, chęci i pomysłowości, to pewnie by tam został.
      Obecnie nie lubi szkoły, bo też się w niej nudzi: nie rozumie dlaczego nie może doświadczać, obserwować, próbować i tworzyć, a musi wykuwać i przepisywać treści z podręczników (zwłaszcza z przyrody i techniki).
      Bardzo przeżył informację, że nie pójdzie do gimnazjum i stanie się królikiem doświadczalnym nowej reformy oświaty …

  • avatar

    Robert Raczyński

    12 lipca 2016 at 11:08

    Problem stary jak szkoła i nieszczęsne ocenianie. Zauważmy jednak, że w dużej mierze to problem wywołany urzędniczą dezynwolturą, która ma u nas długą i ugruntowaną tradycję (i na którą znów, niemal bez oporu, biernie, jak prowadzone na rzeź cielęta, się godzimy). Zamieszanie spowodowane czysto biurokratycznymi decyzjami, łączenie roczników na styku etapów rozwojowych (Warto tłumaczyć to rodzicom, którzy obruszają się na sugestię, że zapisywanie trzylatka do starszaków jest idiotyzmem.), pseudo psychologiczne chciejstwo i coachingowe podejście do rozwoju dziecka, polityka wreszcie, to przyczyny, które giną z horyzontu, a na placu boju pozostaje nauczyciel. Ten niedokształcony, złośliwy, ze szpicrutą w dłoni.
    Oczywiście, że wszelkie „przyspieszanie’ jest pozbawione sensu, ale, powtarzam się, niech mi ktoś wytłumaczy, jaka to różnica, czy w wieku sześciu lat dziecko jest w przedszkolu, czy już w szkole? Jeśli przebywa wśród rówieśników? Jeśli zajmują się nim nieprzypadkowi ludzie, w przygotowanej do tego placówce, z dostosowanym do wieku programem?
    Problemem nie jest sześciolatek w szkole. Jest nim wyobrażanie sobie jakiegokolwiek wieku jako cezury, która rozdziela dzieci „gotowe” od „niegotowych” – takie rozróżnienie można przeprowadzić w każdym wieku, od urodzenia do śmierci, i za każdym razem będzie ono nonsensowne.

    • avatar

      Agnieszka

      12 lipca 2016 at 13:43

      całkowicie zgadzam się z opinią (i próbuję ją promować wśród znajomych), że problemem jest podział na roczniki i przypisani im gotowości lub braku gotowości.
      Mój syn poszedł do szkoły jako sześciolatek, bo nudził się w przedszkolu. W szkole sobie radzi i z nauką i z emocjami(za nami 5 lat!) ale to przypadek, że poszedł tam jako sześciolatek: gdyby w przedszkolu nauczycielka wykazała więcej aktywności, chęci i pomysłowości, to pewnie by tam został.
      Obecnie nie lubi szkoły, bo też się w niej nudzi: nie rozumie dlaczego nie może doświadczać, obserwować, próbować i tworzyć, a musi wykuwać i przepisywać treści z podręczników (zwłaszcza z przyrody i techniki).
      Bardzo przeżył informację, że nie pójdzie do gimnazjum i stanie się królikiem doświadczalnym nowej reformy oświaty …

    • avatar

      Agnieszka

      12 lipca 2016 at 13:47

      tak, w pewnym sensie się z tym zgadzam. Dlatego właśnie rodzice wolą zostawić dzieci w przedszkolu: przedszkole to sielanka także dla rodziców. Dziecko zagospodarowane (jakkolwiek) do późnych godzin popołudniowych…
      Właściwie szkoda, że szkoły podstawowe – właśnie nauczanie 1-3 – nie spróbowały zniwelować tych różnic.

    • avatar

      Robert Raczyński

      12 lipca 2016 at 19:37

      Jakieś różnice zawsze będą, choćby takie, że bardzo prawdopodobną opcją jest przejście z dobrego przedszkola do kiepskiej szkoły i vice versa. Finalnie, problemem jest spójność systemu i jakość kadr, a nie ocenianie, którego jakoś nikt nie chce się wyrzec. Jakaś jego forma zawsze będzie istnieć, bo nie chodzi jedynie o to oficjalne, nauczycielskie – ludzie zawsze się porównują i oceniają; jeśli myślisz, że przedszkolaki albo dzieci wczesnoszkolne są od tego wolne, to jesteś w błędzie. Ludzie tacy są jako gatunek. Kiedy np. słyszę, że problemem gimnazjów była eskalacja „źle pojętej” konkurencji i psychicznej agresji, to chce mi się śmiać, bo takie twierdzenia świadczą albo o złej woli, albo o totalnej ignorancji. Zainteresowanym polecam badania przeprowadzone przez IBE – wynika z nich, że epicentrum nietolerancji, oceniania negatywnego i agresji przypada na klasy 4-6.
      I jeszcze parę szczegółów: „[Nauczycielka]Ma dobre chęci, ale ma 30 dzieci w klasie i bardzo jej doskwiera, że ten sześciolatek nie nadąża.” – Na ogół nie ma jednego sześciolatka, tylko paru, a do tego jeszcze pięciu siedmiolatków z ADHD, sześciu z dysleksjami i innymi deficytami (prawdziwymi lub urojonymi), kilkoro z syndromem niespełnionych rodziców, kilku małych, ale szybko się rozwijających chamów i inne problemy. Na dodatek, ten sześciolatek nie bardzo by jej doskwierał, gdyby nie presja tabelek, dyrekcji, i „potwierdzenia gotowości”.
      „Zaczynają się słoneczka, pochwały, ordery, nagrody, wieszanie obrazków wyróżnionych dzieci na ścianie itd.” – A spróbuj się wyłamać i nie dawać tych słoneczek. Zagryzą cię ci sami rodzice, którzy dopiero co protestowali przeciw „zbędnym konkursom”.
      „A dziecko stara się jak może, ale zawsze jest w tyle.” – Wiem, o co ci chodzi i mnie też jest bardzo przykro, gdy takie sytuacje obserwuję (nie dotyczy to jedynie sześciolatków). Problem w tym, że jest to sytuacja nieunikniona, wynikająca z fizyki. Zawsze będzie ktoś, kto „jest w tyle”. Nie zapobiegnie temu ani brak stopni, ani docenianie „za kropkę”. Poza tym „staranie się” wychodzi z mody, więc najczęściej go nie ma, ale pozostają pretensje do „niebycia w tyle”.
      „Jak można nawet tylko przypuszczać, że ono nie uczy się, bo jest złośliwe, leniwe, głupie.” – Można. Wystarczy nie mieć chęci lub możliwości dogłębnej analizy przypadku. Poza tym, bądźmy szczerzy, zdarza się, że dziecko naprawdę takie jest. Chyba, że ktoś wierzy w to, że „dziecko jest dobre i mądre z natury”.
      Niedawno pisałem, że jestem przeciwny ocenianiu, ale nie weryfikacji. Bo ona musi nadejść. Wcześniej, czy później. Weryfikacja, którą każdy przechodzi dla siebie, a nie dla nauczyciela lub kogokolwiek innego. Kończysz szkołę i okazuje się, że niczego się nie nauczyłeś? Zawsze możesz do niej wrócić. Teraz będzie już łatwiej, bo po ośmiu latach, nikt nie będzie już mógł twierdzić, że nie był świadomy, co robi. Gdyby jeszcze pozwolić szkołom średnim na nabór według własnych założeń. Po paru latach świadomość uczenia się dla samego siebie, a nie dla jakiejkolwiek oceny, znacznie by wzrosła.
      Danusiu, nie uciekniemy od problemu motywacji własnej ucznia. Nie każdy będzie ją miał, niezależnie od działań nauczyciela (choć nauczanie początkowe jest tu uprzywilejowane). Z drugiej strony, żaden system (nie)oceniania nie będzie skuteczny, jeśli nie będzie stosowany przez świadomego swoich działań profesjonalistę. A podstawą profesjonalizmu nie może być akcja charytatywna.

      • avatar

        Danusia

        13 lipca 2016 at 11:27

        „Ludzie tacy są jako gatunek”. Tutaj się nie zgadzam. Znam pedagogikę waldorwską i szkoły szteinerowskie i tam nie ma oceniania stopniami W OGÓlE.
        Studiowałam tą pedagogikę i też na studiach nie byłam oceniana stopniami i uczyłam się ze wszystkich sił.
        Trzeba uważać, aby nie zachorować na chorobę stopniową, bo z niej prawie niemożliwe jest się wyleczyć.Podobnie jak z braniem psychotropów, człowiek potem nie wierzy, ze sam się może wyleczyć, a w przypadku szkoły, ze sam może bez stopni się nauczyć.
        Człowiek nie rodzi się z wrodzona potrzeba oceniania, człowiek rodzi się z wrodzoną chęcią do uczenia się.

          • avatar

            Robert Raczyński

            13 lipca 2016 at 12:39

            Ludzie różnią się między sobą. Powtarzając ten truizm zwracam uwagę nie na niemożliwość nieoceniania oficjalnego, ale na jego powszechną nieobecność społeczną, która nie może być jedynie wynikiem złej praktyki metodycznej. Między „ludźmi, jako gatunkiem”, a metodyką mamy przepaść. To, że nie byłaś oceniana i było ci z tym dobrze nie zmienia faktu, że ludzie oceniają się bez przerwy i na każdym kroku, mimo że bywa im z tym źle.
            Ludzie rodzą się z potrzebą oceniania, bo jest ona składową potrzeby poznania. To nie jest wynalazek ludzkości. Wielokrotnie przywoływane w przykładach krukowate nie mają żadnej trudności z oceną zawartości schowka z pożywieniem. U naczelnych, zdolności społeczne osadzone są wręcz na zdolności oceniania. Ponieważ w naturze ważna jest szybkość decyzji, ocena ta jest zawsze skażona stereotypem, powierzchownością i jednowymiarowością. W wymiarze społecznym, ludzie na ogół nie oczekują braku oceniania, ale raczej jego „sprawiedliwości” wywiedzionej, z nieuświadamianej oczywiście, teorii gier. Dopóki czują się wygrani, grę kontynuują. Poprzez eliminację oceniania (takiego lub innego, nie mówię jedynie o stopniach), postulujesz pozbawienie ludzi ważnego wskaźnika efektywności obranej strategii. Pamiętaj, że nie każdy jest w stanie przeprowadzić racjonalne rozumowanie i obliczać prawdopodobieństwo wygranej w grze o sumie niezerowej – na ogół te kalkulacje są przeprowadzane w sposób mało wyszukany i oparte na szybkiej ocenie. To dlatego możliwość nieoceniania szkolnego traktuję w kategorii pobożnych życzeń, choć osobiście pierwszy bym z niego zrezygnował, cedując weryfikację na egzamin wstępny.

    • avatar

      Agnieszka

      12 lipca 2016 at 13:47

      tak, w pewnym sensie się z tym zgadzam. Dlatego właśnie rodzice wolą zostawić dzieci w przedszkolu: przedszkole to sielanka także dla rodziców. Dziecko zagospodarowane (jakkolwiek) do późnych godzin popołudniowych…
      Właściwie szkoda, że szkoły podstawowe – właśnie nauczanie 1-3 – nie spróbowały zniwelować tych różnic.

    • avatar

      Robert Raczyński

      12 lipca 2016 at 19:37

      Jakieś różnice zawsze będą, choćby takie, że bardzo prawdopodobną opcją jest przejście z dobrego przedszkola do kiepskiej szkoły i vice versa. Finalnie, problemem jest spójność systemu i jakość kadr, a nie ocenianie, którego jakoś nikt nie chce się wyrzec. Jakaś jego forma zawsze będzie istnieć, bo nie chodzi jedynie o to oficjalne, nauczycielskie – ludzie zawsze się porównują i oceniają; jeśli myślisz, że przedszkolaki albo dzieci wczesnoszkolne są od tego wolne, to jesteś w błędzie. Ludzie tacy są jako gatunek. Kiedy np. słyszę, że problemem gimnazjów była eskalacja „źle pojętej” konkurencji i psychicznej agresji, to chce mi się śmiać, bo takie twierdzenia świadczą albo o złej woli, albo o totalnej ignorancji. Zainteresowanym polecam badania przeprowadzone przez IBE – wynika z nich, że epicentrum nietolerancji, oceniania negatywnego i agresji przypada na klasy 4-6.
      I jeszcze parę szczegółów: „[Nauczycielka]Ma dobre chęci, ale ma 30 dzieci w klasie i bardzo jej doskwiera, że ten sześciolatek nie nadąża.” – Na ogół nie ma jednego sześciolatka, tylko paru, a do tego jeszcze pięciu siedmiolatków z ADHD, sześciu z dysleksjami i innymi deficytami (prawdziwymi lub urojonymi), kilkoro z syndromem niespełnionych rodziców, kilku małych, ale szybko się rozwijających chamów i inne problemy. Na dodatek, ten sześciolatek nie bardzo by jej doskwierał, gdyby nie presja tabelek, dyrekcji, i „potwierdzenia gotowości”.
      „Zaczynają się słoneczka, pochwały, ordery, nagrody, wieszanie obrazków wyróżnionych dzieci na ścianie itd.” – A spróbuj się wyłamać i nie dawać tych słoneczek. Zagryzą cię ci sami rodzice, którzy dopiero co protestowali przeciw „zbędnym konkursom”.
      „A dziecko stara się jak może, ale zawsze jest w tyle.” – Wiem, o co ci chodzi i mnie też jest bardzo przykro, gdy takie sytuacje obserwuję (nie dotyczy to jedynie sześciolatków). Problem w tym, że jest to sytuacja nieunikniona, wynikająca z fizyki. Zawsze będzie ktoś, kto „jest w tyle”. Nie zapobiegnie temu ani brak stopni, ani docenianie „za kropkę”. Poza tym „staranie się” wychodzi z mody, więc najczęściej go nie ma, ale pozostają pretensje do „niebycia w tyle”.
      „Jak można nawet tylko przypuszczać, że ono nie uczy się, bo jest złośliwe, leniwe, głupie.” – Można. Wystarczy nie mieć chęci lub możliwości dogłębnej analizy przypadku. Poza tym, bądźmy szczerzy, zdarza się, że dziecko naprawdę takie jest. Chyba, że ktoś wierzy w to, że „dziecko jest dobre i mądre z natury”.
      Niedawno pisałem, że jestem przeciwny ocenianiu, ale nie weryfikacji. Bo ona musi nadejść. Wcześniej, czy później. Weryfikacja, którą każdy przechodzi dla siebie, a nie dla nauczyciela lub kogokolwiek innego. Kończysz szkołę i okazuje się, że niczego się nie nauczyłeś? Zawsze możesz do niej wrócić. Teraz będzie już łatwiej, bo po ośmiu latach, nikt nie będzie już mógł twierdzić, że nie był świadomy, co robi. Gdyby jeszcze pozwolić szkołom średnim na nabór według własnych założeń. Po paru latach świadomość uczenia się dla samego siebie, a nie dla jakiejkolwiek oceny, znacznie by wzrosła.
      Danusiu, nie uciekniemy od problemu motywacji własnej ucznia. Nie każdy będzie ją miał, niezależnie od działań nauczyciela (choć nauczanie początkowe jest tu uprzywilejowane). Z drugiej strony, żaden system (nie)oceniania nie będzie skuteczny, jeśli nie będzie stosowany przez świadomego swoich działań profesjonalistę. A podstawą profesjonalizmu nie może być akcja charytatywna.

      • avatar

        Danusia

        13 lipca 2016 at 11:27

        „Ludzie tacy są jako gatunek”. Tutaj się nie zgadzam. Znam pedagogikę waldorwską i szkoły szteinerowskie i tam nie ma oceniania stopniami W OGÓlE.
        Studiowałam tą pedagogikę i też na studiach nie byłam oceniana stopniami i uczyłam się ze wszystkich sił.
        Trzeba uważać, aby nie zachorować na chorobę stopniową, bo z niej prawie niemożliwe jest się wyleczyć.Podobnie jak z braniem psychotropów, człowiek potem nie wierzy, ze sam się może wyleczyć, a w przypadku szkoły, ze sam może bez stopni się nauczyć.
        Człowiek nie rodzi się z wrodzona potrzeba oceniania, człowiek rodzi się z wrodzoną chęcią do uczenia się.

          • avatar

            Robert Raczyński

            13 lipca 2016 at 12:39

            Ludzie różnią się między sobą. Powtarzając ten truizm zwracam uwagę nie na niemożliwość nieoceniania oficjalnego, ale na jego powszechną nieobecność społeczną, która nie może być jedynie wynikiem złej praktyki metodycznej. Między „ludźmi, jako gatunkiem”, a metodyką mamy przepaść. To, że nie byłaś oceniana i było ci z tym dobrze nie zmienia faktu, że ludzie oceniają się bez przerwy i na każdym kroku, mimo że bywa im z tym źle.
            Ludzie rodzą się z potrzebą oceniania, bo jest ona składową potrzeby poznania. To nie jest wynalazek ludzkości. Wielokrotnie przywoływane w przykładach krukowate nie mają żadnej trudności z oceną zawartości schowka z pożywieniem. U naczelnych, zdolności społeczne osadzone są wręcz na zdolności oceniania. Ponieważ w naturze ważna jest szybkość decyzji, ocena ta jest zawsze skażona stereotypem, powierzchownością i jednowymiarowością. W wymiarze społecznym, ludzie na ogół nie oczekują braku oceniania, ale raczej jego „sprawiedliwości” wywiedzionej, z nieuświadamianej oczywiście, teorii gier. Dopóki czują się wygrani, grę kontynuują. Poprzez eliminację oceniania (takiego lub innego, nie mówię jedynie o stopniach), postulujesz pozbawienie ludzi ważnego wskaźnika efektywności obranej strategii. Pamiętaj, że nie każdy jest w stanie przeprowadzić racjonalne rozumowanie i obliczać prawdopodobieństwo wygranej w grze o sumie niezerowej – na ogół te kalkulacje są przeprowadzane w sposób mało wyszukany i oparte na szybkiej ocenie. To dlatego możliwość nieoceniania szkolnego traktuję w kategorii pobożnych życzeń, choć osobiście pierwszy bym z niego zrezygnował, cedując weryfikację na egzamin wstępny.

    • avatar

      Agnieszka

      12 lipca 2016 at 13:47

      tak, w pewnym sensie się z tym zgadzam. Dlatego właśnie rodzice wolą zostawić dzieci w przedszkolu: przedszkole to sielanka także dla rodziców. Dziecko zagospodarowane (jakkolwiek) do późnych godzin popołudniowych…
      Właściwie szkoda, że szkoły podstawowe – właśnie nauczanie 1-3 – nie spróbowały zniwelować tych różnic.

    • avatar

      Robert Raczyński

      12 lipca 2016 at 19:37

      Jakieś różnice zawsze będą, choćby takie, że bardzo prawdopodobną opcją jest przejście z dobrego przedszkola do kiepskiej szkoły i vice versa. Finalnie, problemem jest spójność systemu i jakość kadr, a nie ocenianie, którego jakoś nikt nie chce się wyrzec. Jakaś jego forma zawsze będzie istnieć, bo nie chodzi jedynie o to oficjalne, nauczycielskie – ludzie zawsze się porównują i oceniają; jeśli myślisz, że przedszkolaki albo dzieci wczesnoszkolne są od tego wolne, to jesteś w błędzie. Ludzie tacy są jako gatunek. Kiedy np. słyszę, że problemem gimnazjów była eskalacja „źle pojętej” konkurencji i psychicznej agresji, to chce mi się śmiać, bo takie twierdzenia świadczą albo o złej woli, albo o totalnej ignorancji. Zainteresowanym polecam badania przeprowadzone przez IBE – wynika z nich, że epicentrum nietolerancji, oceniania negatywnego i agresji przypada na klasy 4-6.
      I jeszcze parę szczegółów: „[Nauczycielka]Ma dobre chęci, ale ma 30 dzieci w klasie i bardzo jej doskwiera, że ten sześciolatek nie nadąża.” – Na ogół nie ma jednego sześciolatka, tylko paru, a do tego jeszcze pięciu siedmiolatków z ADHD, sześciu z dysleksjami i innymi deficytami (prawdziwymi lub urojonymi), kilkoro z syndromem niespełnionych rodziców, kilku małych, ale szybko się rozwijających chamów i inne problemy. Na dodatek, ten sześciolatek nie bardzo by jej doskwierał, gdyby nie presja tabelek, dyrekcji, i „potwierdzenia gotowości”.
      „Zaczynają się słoneczka, pochwały, ordery, nagrody, wieszanie obrazków wyróżnionych dzieci na ścianie itd.” – A spróbuj się wyłamać i nie dawać tych słoneczek. Zagryzą cię ci sami rodzice, którzy dopiero co protestowali przeciw „zbędnym konkursom”.
      „A dziecko stara się jak może, ale zawsze jest w tyle.” – Wiem, o co ci chodzi i mnie też jest bardzo przykro, gdy takie sytuacje obserwuję (nie dotyczy to jedynie sześciolatków). Problem w tym, że jest to sytuacja nieunikniona, wynikająca z fizyki. Zawsze będzie ktoś, kto „jest w tyle”. Nie zapobiegnie temu ani brak stopni, ani docenianie „za kropkę”. Poza tym „staranie się” wychodzi z mody, więc najczęściej go nie ma, ale pozostają pretensje do „niebycia w tyle”.
      „Jak można nawet tylko przypuszczać, że ono nie uczy się, bo jest złośliwe, leniwe, głupie.” – Można. Wystarczy nie mieć chęci lub możliwości dogłębnej analizy przypadku. Poza tym, bądźmy szczerzy, zdarza się, że dziecko naprawdę takie jest. Chyba, że ktoś wierzy w to, że „dziecko jest dobre i mądre z natury”.
      Niedawno pisałem, że jestem przeciwny ocenianiu, ale nie weryfikacji. Bo ona musi nadejść. Wcześniej, czy później. Weryfikacja, którą każdy przechodzi dla siebie, a nie dla nauczyciela lub kogokolwiek innego. Kończysz szkołę i okazuje się, że niczego się nie nauczyłeś? Zawsze możesz do niej wrócić. Teraz będzie już łatwiej, bo po ośmiu latach, nikt nie będzie już mógł twierdzić, że nie był świadomy, co robi. Gdyby jeszcze pozwolić szkołom średnim na nabór według własnych założeń. Po paru latach świadomość uczenia się dla samego siebie, a nie dla jakiejkolwiek oceny, znacznie by wzrosła.
      Danusiu, nie uciekniemy od problemu motywacji własnej ucznia. Nie każdy będzie ją miał, niezależnie od działań nauczyciela (choć nauczanie początkowe jest tu uprzywilejowane). Z drugiej strony, żaden system (nie)oceniania nie będzie skuteczny, jeśli nie będzie stosowany przez świadomego swoich działań profesjonalistę. A podstawą profesjonalizmu nie może być akcja charytatywna.

      • avatar

        Danusia

        13 lipca 2016 at 11:27

        „Ludzie tacy są jako gatunek”. Tutaj się nie zgadzam. Znam pedagogikę waldorwską i szkoły szteinerowskie i tam nie ma oceniania stopniami W OGÓlE.
        Studiowałam tą pedagogikę i też na studiach nie byłam oceniana stopniami i uczyłam się ze wszystkich sił.
        Trzeba uważać, aby nie zachorować na chorobę stopniową, bo z niej prawie niemożliwe jest się wyleczyć.Podobnie jak z braniem psychotropów, człowiek potem nie wierzy, ze sam się może wyleczyć, a w przypadku szkoły, ze sam może bez stopni się nauczyć.
        Człowiek nie rodzi się z wrodzona potrzeba oceniania, człowiek rodzi się z wrodzoną chęcią do uczenia się.

          • avatar

            Robert Raczyński

            13 lipca 2016 at 12:39

            Ludzie różnią się między sobą. Powtarzając ten truizm zwracam uwagę nie na niemożliwość nieoceniania oficjalnego, ale na jego powszechną nieobecność społeczną, która nie może być jedynie wynikiem złej praktyki metodycznej. Między „ludźmi, jako gatunkiem”, a metodyką mamy przepaść. To, że nie byłaś oceniana i było ci z tym dobrze nie zmienia faktu, że ludzie oceniają się bez przerwy i na każdym kroku, mimo że bywa im z tym źle.
            Ludzie rodzą się z potrzebą oceniania, bo jest ona składową potrzeby poznania. To nie jest wynalazek ludzkości. Wielokrotnie przywoływane w przykładach krukowate nie mają żadnej trudności z oceną zawartości schowka z pożywieniem. U naczelnych, zdolności społeczne osadzone są wręcz na zdolności oceniania. Ponieważ w naturze ważna jest szybkość decyzji, ocena ta jest zawsze skażona stereotypem, powierzchownością i jednowymiarowością. W wymiarze społecznym, ludzie na ogół nie oczekują braku oceniania, ale raczej jego „sprawiedliwości” wywiedzionej, z nieuświadamianej oczywiście, teorii gier. Dopóki czują się wygrani, grę kontynuują. Poprzez eliminację oceniania (takiego lub innego, nie mówię jedynie o stopniach), postulujesz pozbawienie ludzi ważnego wskaźnika efektywności obranej strategii. Pamiętaj, że nie każdy jest w stanie przeprowadzić racjonalne rozumowanie i obliczać prawdopodobieństwo wygranej w grze o sumie niezerowej – na ogół te kalkulacje są przeprowadzane w sposób mało wyszukany i oparte na szybkiej ocenie. To dlatego możliwość nieoceniania szkolnego traktuję w kategorii pobożnych życzeń, choć osobiście pierwszy bym z niego zrezygnował, cedując weryfikację na egzamin wstępny.

  • avatar

    Agnieszka

    18 lipca 2016 at 12:25

    a ja jednak wierzę, że dalibyśmy radę bez ocen jako takich i rozumiem, że więcej dobrego zrobiłaby informacja (opis osiągnięć: umiejętności i braków) niż stopień (cyfra, litera, słoneczko, buźka itp.)
    Nauczyciele boją się zrezygnować z ocen. Niektórym wydaje się, że to jedyna metoda mobilizacji uczniów (taki bacik)…

    • avatar

      Robert Raczyński

      18 lipca 2016 at 17:01

      Oczywiście. Nie da się jednak obejść faktu, że „opis osiągnięć: umiejętności i braków” jest również oceną i każdy rozumie to intuicyjnie, nawet małe dziecko. Ktoś, komu relacja braków do umiejętności nie wydaje się korzystna, czuje się oceniony negatywnie, nawet jeśli nie idzie za tym ocena stopniem. Choć z pewnością jest to lepsze edukacyjnie.

  • avatar

    Agnieszka

    18 lipca 2016 at 12:25

    a ja jednak wierzę, że dalibyśmy radę bez ocen jako takich i rozumiem, że więcej dobrego zrobiłaby informacja (opis osiągnięć: umiejętności i braków) niż stopień (cyfra, litera, słoneczko, buźka itp.)
    Nauczyciele boją się zrezygnować z ocen. Niektórym wydaje się, że to jedyna metoda mobilizacji uczniów (taki bacik)…

    • avatar

      Robert Raczyński

      18 lipca 2016 at 17:01

      Oczywiście. Nie da się jednak obejść faktu, że „opis osiągnięć: umiejętności i braków” jest również oceną i każdy rozumie to intuicyjnie, nawet małe dziecko. Ktoś, komu relacja braków do umiejętności nie wydaje się korzystna, czuje się oceniony negatywnie, nawet jeśli nie idzie za tym ocena stopniem. Choć z pewnością jest to lepsze edukacyjnie.

  • avatar

    Agnieszka

    18 lipca 2016 at 12:25

    a ja jednak wierzę, że dalibyśmy radę bez ocen jako takich i rozumiem, że więcej dobrego zrobiłaby informacja (opis osiągnięć: umiejętności i braków) niż stopień (cyfra, litera, słoneczko, buźka itp.)
    Nauczyciele boją się zrezygnować z ocen. Niektórym wydaje się, że to jedyna metoda mobilizacji uczniów (taki bacik)…

    • avatar

      Robert Raczyński

      18 lipca 2016 at 17:01

      Oczywiście. Nie da się jednak obejść faktu, że „opis osiągnięć: umiejętności i braków” jest również oceną i każdy rozumie to intuicyjnie, nawet małe dziecko. Ktoś, komu relacja braków do umiejętności nie wydaje się korzystna, czuje się oceniony negatywnie, nawet jeśli nie idzie za tym ocena stopniem. Choć z pewnością jest to lepsze edukacyjnie.

Dodaj komentarz