Jeśli nie tylko testy, to co?

Zostawmy choć na moment testy. Znamy ich wady i nieprzyjemne konsekwencje. Zastanówmy się, po co są egzaminy, po co w ogóle sprawdzamy?
Rzucę kilka propozycji, choć na pewno nie wyczerpię wszystkich możliwości.

Chcemy:

  1. Sprawdzić, ile szkoła uczniów nauczyła.
  2. Zobaczyć, kto się więcej nauczył, a kto mniej.
  3. Sprawiedliwie ocenić osiągnięcia uczniów.
  4. Ustalić, która szkoła jest lepsza, a która gorsza.
  5. Zmobilizować uczniów do nauki do egzaminu.
  6. Wyznaczyć nauczycielom drogę doskonalenia nauczania.
  7. Sprawdzić, czy uczniowie są przygotowani do szkoły programowo wyższej.
  8. Sprawdzić, czy uczniowie są przygotowani do dalszego życia w społeczeństwie.
  9. Dowiedzieć się, jakie kompetencje posiedli uczniowie.

Czy testy dają nam właściwe informacje? Może punkt 5 jest osiągalny, ale czy stać nas na płacenie tak olbrzymich sum tylko po to, aby poprzez strach mobilizować uczniów do uczenia się? I to tylko informacji sprawdzanych przy pomocy testów.
 
Wiemy  że testy nie sprawdzają np. nabywania kompetencji kluczowych. W jaki inny sposób można by było uzyskać pożądane informacje? Czyli co, jeśli nie testy?
 
Przychodzą mi do głowy cztery propozycje. Sama ich nie wymyśliłam, w niektórych krajach oświata już stosuje inne sposoby oceniania. Pierwsze to performance assessment, które ja rozumiem jako ocenianie wytworów uczniów. Może to być np. prezentacja projektu indywidualnego lub zespołowego, wystawa prac uczniów, przedstawienie itd.
Inny sposób to ocena portfolio uczniowskiego, w którym uczeń zbiera swój dorobek naukowy podczas uczenia się w szkole.
Sposób trzeci to wykorzystanie samooceny. Już słyszę larum, że to nie jest sprawiedliwe. Zależy jednak, do czego służy ocena, bo jeśli jest przepustką do lepszego świata, to faktycznie trudno liczyć na obiektywizm. Jeśli jednak ocena ma służyć nauczycielowi, aby dowiedział się, ile nauczył, to samoocena uczniowska jest bardzo dobrą metodą.
Wszystkie trzy wymienione propozycje mogą przybliżyć nas do oceny kompetencji nabytych przez ucznia. To wielki zysk w porównaniu z testami, które nie są w stanie tego zrobić.
Czwarty sposób zaczerpnęłam od Andrzeja Szeniawskiego – zbadać losy absolwentów. Obliczyć, ilu absolwentów nie ma konfliktów z prawem, nie korzysta z pomocy społecznej i ma zatrudnienie. A może też, które dziecko skończyło z powodzeniem szkołę programowo wyższą niż ukończyli jego rodzice.
Widzę niedostatki tych metod oceniania, ba, nawet nie za bardzo widzę, jak je wprowadzić. Jednak są, jak widać, inne propozycje niż testy. Jeśli nie można skończyć z testami, to rozszerzmy metody oceniania o inne – rozsądne.

46 komentarzy

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 14:46

    Bardzo mi się podoba Twoja lista! Pozwolę sobie (w duchu Wiesława) podzielić ją na dwie grupy pytań:
    3,5,(7,8 – te częściowo) – są nakierowane na podmiotowość uczniów (na razie nie dyskutuję z sensownością realizacji celów, ale z celami), a wszystkie pozostałe są zupełnie nieuprawnione teleologicznie, jako traktujące ich czysto przedmiotowo – jest to kontrola jakości półtuszek wieprzowych na taśmie między rzeźnią a młynem do produkcji mielonki. Z tymi celami nie ma sensu dyskutować bez rozstrzygnięcia dylematu, czy uczeń jest dla szkoły, czy szkoła dla ucznia. (a właśnie, co z przepisem na mielonkę ze słonia?).
    (7 i 8) wziąłem w nawias, bo mają tylko pozory nakierowania na podmiotowość ucznia. (8) zakłada, że my, szkoła, minister doskonale wiemy, co jest potrzebne do dalszego życia w społeczeństwie. Albo więc żyjemy w społeczeństwie totalitarnym, w którym obywatele są mu podporządkowani i realizują jego centralną jednoznaczną i identyczną dla wszystkich wizję, albo nie mierzymy niczego w tym stylu, tylko sprawdzamy np. „do jakiego stopnia ci absolwenci nie będą sprawiać kłopotów społecznych”. A to nie jest dokładnie to samo, co przygotowanie do odpowiedzialnego życia w społeczeństwie. Dla przykładu: Adam Michnik sprawiał (i nadal sprawia) kłopoty społeczeństwu, ale jest całkiem nieźle do tego życia w społeczeństwie przygotowany.
    Jakikolwiek pomiar (8) może mierzyć najwyżej stopień konformizmu.
    (7) wiąże się znów z pytaniem, czy szkoła powinna sprawdzać na wyjściu przygotowanie do szkoły wyższego szczebla, czy raczej tamta powinna na wejściu sprawdzać, czy kandydat do niej się nadaje? Ja optuję za egzaminami wstępnymi, a nie selekcyjnymi na wyjściu. Przede wszystkim dlatego, że szkoły wszystkich (a więc i następnego) szczebli powinny być zróżnicowane i stawiać różne wymagania i oczekiwania. Egzaminowanie na wyjściu w celu naboru do następnej szkoły odbiera szkole możliwość stosowania swoich własnych, indywidualnie stworzonych kryteriów, zakładając identyczne kryteria przydatności do wszystkich szkół wyższego szczebla.
    Jako jedyne uprawnione zostają 3 i 5.
    „3. Sprawiedliwie ocenić osiągnięcia uczniów.”
    Widzę w tym pewien sens. Uczeń spędza mnóstwo czasu i wysiłku (a przynajmniej tego od niego oczekujemy) w szkole. Należy mu się więc podsumowanie tych kilku lat pracy i sprawiedliwa ocena.
    Choć dyplomy i fanfary za dobiegnięcie do mety maratonu należą się każdemu, to pierwsi na mecie zasługują na miejsca na podium, medale i puchary bardziej prestiżowe, niż pozostali. Wszyscy zasługują na pełną informację, czy przybiegli na metę na dziesiątym miejscu, minutę za wygrywającym, czy w peletonie między 300 a 500 miejscem, czy też (ze szczególnymi brawami za wytrwałość) na ostatnim miejscu, pół godziny po przedostatnim zawodniku. By jednak ten ostatni zasługiwał na brawa za wytrwałość musi być otwarta możliwość rezygnacji (odpadnięcia) po drodze i nie ukończenia maratonu wcale.
    Wobec powszechności kontestowania szkoły i nauki przez uczniów, sprawiedliwe są również publicznie dostępne oceny mówiące: „uczciwie i chętnie pracowałeś przez te 3 lata” / „opieprzałeś się na maksa”.
    „5. Zmobilizować uczniów do nauki do egzaminu.”
    W takim ujęciu, oczywiście, nie zasługuje to na uznanie, bo nie egzamin jest (nie powinien być) celem per se edukacji.
    Natomiast w ujęciu „zmobilizować uczniów do nauki, pokazując im że wyniki tej nauki zostaną poddane ocenie/sprawdzeniu i dyplom to potwierdzający będzie miał pewne znaczenie w ich dalszym życiu”, już zasługuje na uznanie. Podobnie jak i pewien przekaz negatywny: „to obciach mieć trójkowe świadectwo”.
    Znów – należałoby tu wyróżnić dwie funkcje takich dyplomów.
    Po pierwsze funkcję honorową – która traci sens wtedy, gdy z założenia niemal wszyscy mają takie dyplomy uzyskać. I tak, w dzisiejszych czasach matura już nie pełni tej funkcji honorowej.
    Po drugie funkcję praktyczną, czyli znaczenie dyplomów i świadectw dla dalszej kariery. Tu jestem za egzaminami wstępnymi na wszelkich etapach i traktowaniem świadectw „z czerwonym paskiem” tylko jako dodatku do pochwalenia się w trakcie rozmów rekrutacyjnych, ale nie jako czynnika decydującego w twardy sposób o dalszej karierze (ta uwaga nie dotyczy dyplomów kwalifikacji zawodowych, które jednak muszą być twardo wymagane i certyfikowane na wyjściu przez szkołę).
    Zgadzam się z Danusią, że 5. nie powinno oddziaływać poprzez strach. To raczej powinna być wizja (niewielkiej) marchewki, a kija raczej w sensie wstydu i obciachu, niż strachu.
    „czy stać nas na płacenie tak olbrzymich sum…”
    Olbrzymie sumy (ok. 200 milionów rocznie) to egzaminy centralne. Usprawiedliwione punkty Twoich pytań: 3. i 5. mogą być realizowane bezkosztowo w ramach egzaminów wewnętrznych. Przecież nauczyciel dostaje pensję za maj i czerwiec, choć maturzyści już nie mają lekcji. Nie trzeba mu płacić dodatkowo za sprawdzanie matur i egzaminowanie. To samo w gimnazjum.
    I za egzaminami wewnętrznymi (przeciwko centralnym) optuję od dawna.

    • avatar

      Danusia

      5 maja 2012 at 16:36

      Ksawery
      1. Jestem wegetarianką i na myśl mielonki ze słonia robi mi się niedobrze i przykro.
      2. Wybrałeś punkty, które buzą moje zastrzeżenia.
      a)3 – Uczeń ma się uczyć dla siebie, a nie dla porównania z innymi. Żadnych wyścigów i konkursów. Własna satysfakcja. Nie ładujmy armaty z rywalizacją. Uczeń powinien dostać ocenę kształtującą od nauczyciela indywidualnie.
      b) 5 – Jestem przeciwna uczeniu się dla nagrody. Wiem, że niestety taka jest wykreowana przez nas rzeczywistość. Ale powinniśmy dążyć do wewnętrznej potrzeby uczenia się. Z tego co piszesz o sobie, to właśnie to praktykujesz.
      3. 8 jest dla mnie bardzo ważne i nie ma nic wspólnego z państwem totalitarnym. Państwo (na szczęście) to jesteśmy my obywatele. „Oni” już się skończyli!
      4. Wydaje mi się najważniejsze, ale bardzo trudne do sprawdzenia.
      D

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 14:46

    Bardzo mi się podoba Twoja lista! Pozwolę sobie (w duchu Wiesława) podzielić ją na dwie grupy pytań:
    3,5,(7,8 – te częściowo) – są nakierowane na podmiotowość uczniów (na razie nie dyskutuję z sensownością realizacji celów, ale z celami), a wszystkie pozostałe są zupełnie nieuprawnione teleologicznie, jako traktujące ich czysto przedmiotowo – jest to kontrola jakości półtuszek wieprzowych na taśmie między rzeźnią a młynem do produkcji mielonki. Z tymi celami nie ma sensu dyskutować bez rozstrzygnięcia dylematu, czy uczeń jest dla szkoły, czy szkoła dla ucznia. (a właśnie, co z przepisem na mielonkę ze słonia?).
    (7 i 8) wziąłem w nawias, bo mają tylko pozory nakierowania na podmiotowość ucznia. (8) zakłada, że my, szkoła, minister doskonale wiemy, co jest potrzebne do dalszego życia w społeczeństwie. Albo więc żyjemy w społeczeństwie totalitarnym, w którym obywatele są mu podporządkowani i realizują jego centralną jednoznaczną i identyczną dla wszystkich wizję, albo nie mierzymy niczego w tym stylu, tylko sprawdzamy np. „do jakiego stopnia ci absolwenci nie będą sprawiać kłopotów społecznych”. A to nie jest dokładnie to samo, co przygotowanie do odpowiedzialnego życia w społeczeństwie. Dla przykładu: Adam Michnik sprawiał (i nadal sprawia) kłopoty społeczeństwu, ale jest całkiem nieźle do tego życia w społeczeństwie przygotowany.
    Jakikolwiek pomiar (8) może mierzyć najwyżej stopień konformizmu.
    (7) wiąże się znów z pytaniem, czy szkoła powinna sprawdzać na wyjściu przygotowanie do szkoły wyższego szczebla, czy raczej tamta powinna na wejściu sprawdzać, czy kandydat do niej się nadaje? Ja optuję za egzaminami wstępnymi, a nie selekcyjnymi na wyjściu. Przede wszystkim dlatego, że szkoły wszystkich (a więc i następnego) szczebli powinny być zróżnicowane i stawiać różne wymagania i oczekiwania. Egzaminowanie na wyjściu w celu naboru do następnej szkoły odbiera szkole możliwość stosowania swoich własnych, indywidualnie stworzonych kryteriów, zakładając identyczne kryteria przydatności do wszystkich szkół wyższego szczebla.
    Jako jedyne uprawnione zostają 3 i 5.
    „3. Sprawiedliwie ocenić osiągnięcia uczniów.”
    Widzę w tym pewien sens. Uczeń spędza mnóstwo czasu i wysiłku (a przynajmniej tego od niego oczekujemy) w szkole. Należy mu się więc podsumowanie tych kilku lat pracy i sprawiedliwa ocena.
    Choć dyplomy i fanfary za dobiegnięcie do mety maratonu należą się każdemu, to pierwsi na mecie zasługują na miejsca na podium, medale i puchary bardziej prestiżowe, niż pozostali. Wszyscy zasługują na pełną informację, czy przybiegli na metę na dziesiątym miejscu, minutę za wygrywającym, czy w peletonie między 300 a 500 miejscem, czy też (ze szczególnymi brawami za wytrwałość) na ostatnim miejscu, pół godziny po przedostatnim zawodniku. By jednak ten ostatni zasługiwał na brawa za wytrwałość musi być otwarta możliwość rezygnacji (odpadnięcia) po drodze i nie ukończenia maratonu wcale.
    Wobec powszechności kontestowania szkoły i nauki przez uczniów, sprawiedliwe są również publicznie dostępne oceny mówiące: „uczciwie i chętnie pracowałeś przez te 3 lata” / „opieprzałeś się na maksa”.
    „5. Zmobilizować uczniów do nauki do egzaminu.”
    W takim ujęciu, oczywiście, nie zasługuje to na uznanie, bo nie egzamin jest (nie powinien być) celem per se edukacji.
    Natomiast w ujęciu „zmobilizować uczniów do nauki, pokazując im że wyniki tej nauki zostaną poddane ocenie/sprawdzeniu i dyplom to potwierdzający będzie miał pewne znaczenie w ich dalszym życiu”, już zasługuje na uznanie. Podobnie jak i pewien przekaz negatywny: „to obciach mieć trójkowe świadectwo”.
    Znów – należałoby tu wyróżnić dwie funkcje takich dyplomów.
    Po pierwsze funkcję honorową – która traci sens wtedy, gdy z założenia niemal wszyscy mają takie dyplomy uzyskać. I tak, w dzisiejszych czasach matura już nie pełni tej funkcji honorowej.
    Po drugie funkcję praktyczną, czyli znaczenie dyplomów i świadectw dla dalszej kariery. Tu jestem za egzaminami wstępnymi na wszelkich etapach i traktowaniem świadectw „z czerwonym paskiem” tylko jako dodatku do pochwalenia się w trakcie rozmów rekrutacyjnych, ale nie jako czynnika decydującego w twardy sposób o dalszej karierze (ta uwaga nie dotyczy dyplomów kwalifikacji zawodowych, które jednak muszą być twardo wymagane i certyfikowane na wyjściu przez szkołę).
    Zgadzam się z Danusią, że 5. nie powinno oddziaływać poprzez strach. To raczej powinna być wizja (niewielkiej) marchewki, a kija raczej w sensie wstydu i obciachu, niż strachu.
    „czy stać nas na płacenie tak olbrzymich sum…”
    Olbrzymie sumy (ok. 200 milionów rocznie) to egzaminy centralne. Usprawiedliwione punkty Twoich pytań: 3. i 5. mogą być realizowane bezkosztowo w ramach egzaminów wewnętrznych. Przecież nauczyciel dostaje pensję za maj i czerwiec, choć maturzyści już nie mają lekcji. Nie trzeba mu płacić dodatkowo za sprawdzanie matur i egzaminowanie. To samo w gimnazjum.
    I za egzaminami wewnętrznymi (przeciwko centralnym) optuję od dawna.

    • avatar

      Danusia

      5 maja 2012 at 16:36

      Ksawery
      1. Jestem wegetarianką i na myśl mielonki ze słonia robi mi się niedobrze i przykro.
      2. Wybrałeś punkty, które buzą moje zastrzeżenia.
      a)3 – Uczeń ma się uczyć dla siebie, a nie dla porównania z innymi. Żadnych wyścigów i konkursów. Własna satysfakcja. Nie ładujmy armaty z rywalizacją. Uczeń powinien dostać ocenę kształtującą od nauczyciela indywidualnie.
      b) 5 – Jestem przeciwna uczeniu się dla nagrody. Wiem, że niestety taka jest wykreowana przez nas rzeczywistość. Ale powinniśmy dążyć do wewnętrznej potrzeby uczenia się. Z tego co piszesz o sobie, to właśnie to praktykujesz.
      3. 8 jest dla mnie bardzo ważne i nie ma nic wspólnego z państwem totalitarnym. Państwo (na szczęście) to jesteśmy my obywatele. „Oni” już się skończyli!
      4. Wydaje mi się najważniejsze, ale bardzo trudne do sprawdzenia.
      D

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 17:11

    Och, wprawdzie nie jestem wegetarianinem, ale słoni też nie jadam. Sama chciałaś pakować słonia do słoików!
    3. Znam parę osób, które biegają w Biegu Warszawy, albo podobnych imprezach. To wprawdzie nie maraton, ale coś w tym stylu. Oczywiście, robią to dla siebie samych, a nie dla porównywania z innymi. Ale jednak cieszą się z dyplomu, mówiącego, że przybiegli na 117 miejscu. I impreza byłaby jakoś pozbawiona zwieńczenia i zakończenia, gdyby na końcu nie było podium, dyplomów, medali, pucharów, a wszyscy by się po prostu rozeszli do domów.
    5. Też jestem przeciwny uczeniu dla nagród, ale – sama to mówisz – taka jest rzeczywistość, tego oczekują rodzice, do pewnego stopnia i same dzieci. Nie należy przesadzać, tzn. kij nie powinien zabijać, ani bardzo boleć, a marchewka nie powinna być tyle warta, żeby stawać się celem samym w sobie.
    Oczywiście, że nie uczę dla nagrody, ale moja informacja zwrotna nie jest pozbawiona oceny i kijo-marchewki. Ciasteczka bywają u mnie rozdawane w sensie dosłownym (reklamuję tu cukiernię w Kałęczynie), a moją zdolność do zgryźliwości i wyśmiania sama chyba już zdążyłaś poznać.
    Czym innym jednak jest interakcja z uczniem na bieżąco, a czym innym podsumowanie kilkuletniej nauki, zwłaszcza ujętej w formalne ramy, jak szkoła – tu podsumowanie, również klasyfikujące, jest dużo bardziej na miejscu.
    8. „Sprawdzić, czy uczniowie są przygotowani do dalszego życia w społeczeństwie.”
    Przemyśl dobrze, jak definiujesz to – ważne dla Ciebie – pojęcie bycia przygotowanym. I czy nie projektujesz tu nadmiernie swojej własnej wizji na te dzieci. Zastanów się, na ile jesteś w ogóle uprawniona do takich ocen. O ile Tobie (Danusi) wolno projektować swoją filozofię życiową na innych, o tyle Tobie (urzędniczce państwowej) już nie wolno tego robić. Państwo obywatelskie, nietotalitarne nie może mieć zdefiniowanej, jednoznacznej wizji i kryteriów „przygotowania do życia w społeczeństwie”.
    Nie mając definicji nie możesz też odpowiedzieć na pytanie inaczej, niż przez pryzmat swoich własnych, prywatnych, danusinych poglądów. A taka odpowiedź nie powinna wyjść poza Twoją głowę, albo bardzo prywatną Twoją rozmowę z uczniem, ale na pewno nie może być jakkolwiek sankcjonowana publicznie.
    I znowu wyszło, że ja, pozbawiony empatii typ z sercem po prawej stronie muszę być adwokatem multikulturowości i bronić autonomii i pełnego prawa do bycia innymi…
    4. jako cel egzaminowania jest zupełnie nieuprawnione! Oczywiście, jeśli egzaminy są już uprawomocnione przez (3,5), to użycie ich wyników- bez dodatkowego obciążania tym uczniów – do ewaluacji szkół może mieć miejsce. Ale każda ich modyfikacja, jakiekolwiek konstruowanie egzaminów z myślą o (4.), a nie celach nakierowanych na dobro tych, konkretnych uczniów, którzy właśnie zdają, to podejście dra Mengele.
    A swoją drogą, to zupełnie nie rozumiem Twojej potrzeby ewoluowania szkół. Po co Ci ta ewaluacja? Uczniom szkodzi ocenianie ich porównywanie, przez to uczą się i pracują gorzej. Ale szkołom, dyrektorom i nauczycielom, ewaluowanie, porównywanie i ocenianie ma pomóc w lepszej pracy? A w czym nauczyciel miałby tu być różny od ucznia?

    • avatar

      Danusia

      5 maja 2012 at 18:49

      Ksawery
      3. „I impreza byłaby jakoś pozbawiona zwieńczenia i zakończenia, gdyby na końcu nie było podium, dyplomów, medali, pucharów, a wszyscy by się po prostu rozeszli do domów” – co raz więcej takich imprez jest, ku zadowoleniu przeciwników ścigania się.
      5. w sprawie marchewki i kija, to profesor Blikle (matematyk!) ma świetny wykład. Polecam, nie umiem tak pięknie argumentować jak on. Jednego jestem pewna, to my dorośli wpuściliśmy dzieci w rywalizację i nagrody, one się z tym nie rodzą.
      8. Świat dyskutuje już jakie kompetencje są przydatne, nazwał je kluczowymi. Ja Danusia tylko się pod nie podpinam.
      EWALUACJA – np szkół, mnie nie jest potrzebna, ale widzę wszechobecną taka potrzebę społeczną i rządową. Przyszło mi na myśl, że to wynik małego kapitału społecznego w Polsce, nie mamy zaufania do nauczycieli i chcemy ich ewaluować.
      D

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 17:11

    Och, wprawdzie nie jestem wegetarianinem, ale słoni też nie jadam. Sama chciałaś pakować słonia do słoików!
    3. Znam parę osób, które biegają w Biegu Warszawy, albo podobnych imprezach. To wprawdzie nie maraton, ale coś w tym stylu. Oczywiście, robią to dla siebie samych, a nie dla porównywania z innymi. Ale jednak cieszą się z dyplomu, mówiącego, że przybiegli na 117 miejscu. I impreza byłaby jakoś pozbawiona zwieńczenia i zakończenia, gdyby na końcu nie było podium, dyplomów, medali, pucharów, a wszyscy by się po prostu rozeszli do domów.
    5. Też jestem przeciwny uczeniu dla nagród, ale – sama to mówisz – taka jest rzeczywistość, tego oczekują rodzice, do pewnego stopnia i same dzieci. Nie należy przesadzać, tzn. kij nie powinien zabijać, ani bardzo boleć, a marchewka nie powinna być tyle warta, żeby stawać się celem samym w sobie.
    Oczywiście, że nie uczę dla nagrody, ale moja informacja zwrotna nie jest pozbawiona oceny i kijo-marchewki. Ciasteczka bywają u mnie rozdawane w sensie dosłownym (reklamuję tu cukiernię w Kałęczynie), a moją zdolność do zgryźliwości i wyśmiania sama chyba już zdążyłaś poznać.
    Czym innym jednak jest interakcja z uczniem na bieżąco, a czym innym podsumowanie kilkuletniej nauki, zwłaszcza ujętej w formalne ramy, jak szkoła – tu podsumowanie, również klasyfikujące, jest dużo bardziej na miejscu.
    8. „Sprawdzić, czy uczniowie są przygotowani do dalszego życia w społeczeństwie.”
    Przemyśl dobrze, jak definiujesz to – ważne dla Ciebie – pojęcie bycia przygotowanym. I czy nie projektujesz tu nadmiernie swojej własnej wizji na te dzieci. Zastanów się, na ile jesteś w ogóle uprawniona do takich ocen. O ile Tobie (Danusi) wolno projektować swoją filozofię życiową na innych, o tyle Tobie (urzędniczce państwowej) już nie wolno tego robić. Państwo obywatelskie, nietotalitarne nie może mieć zdefiniowanej, jednoznacznej wizji i kryteriów „przygotowania do życia w społeczeństwie”.
    Nie mając definicji nie możesz też odpowiedzieć na pytanie inaczej, niż przez pryzmat swoich własnych, prywatnych, danusinych poglądów. A taka odpowiedź nie powinna wyjść poza Twoją głowę, albo bardzo prywatną Twoją rozmowę z uczniem, ale na pewno nie może być jakkolwiek sankcjonowana publicznie.
    I znowu wyszło, że ja, pozbawiony empatii typ z sercem po prawej stronie muszę być adwokatem multikulturowości i bronić autonomii i pełnego prawa do bycia innymi…
    4. jako cel egzaminowania jest zupełnie nieuprawnione! Oczywiście, jeśli egzaminy są już uprawomocnione przez (3,5), to użycie ich wyników- bez dodatkowego obciążania tym uczniów – do ewaluacji szkół może mieć miejsce. Ale każda ich modyfikacja, jakiekolwiek konstruowanie egzaminów z myślą o (4.), a nie celach nakierowanych na dobro tych, konkretnych uczniów, którzy właśnie zdają, to podejście dra Mengele.
    A swoją drogą, to zupełnie nie rozumiem Twojej potrzeby ewoluowania szkół. Po co Ci ta ewaluacja? Uczniom szkodzi ocenianie ich porównywanie, przez to uczą się i pracują gorzej. Ale szkołom, dyrektorom i nauczycielom, ewaluowanie, porównywanie i ocenianie ma pomóc w lepszej pracy? A w czym nauczyciel miałby tu być różny od ucznia?

    • avatar

      Danusia

      5 maja 2012 at 18:49

      Ksawery
      3. „I impreza byłaby jakoś pozbawiona zwieńczenia i zakończenia, gdyby na końcu nie było podium, dyplomów, medali, pucharów, a wszyscy by się po prostu rozeszli do domów” – co raz więcej takich imprez jest, ku zadowoleniu przeciwników ścigania się.
      5. w sprawie marchewki i kija, to profesor Blikle (matematyk!) ma świetny wykład. Polecam, nie umiem tak pięknie argumentować jak on. Jednego jestem pewna, to my dorośli wpuściliśmy dzieci w rywalizację i nagrody, one się z tym nie rodzą.
      8. Świat dyskutuje już jakie kompetencje są przydatne, nazwał je kluczowymi. Ja Danusia tylko się pod nie podpinam.
      EWALUACJA – np szkół, mnie nie jest potrzebna, ale widzę wszechobecną taka potrzebę społeczną i rządową. Przyszło mi na myśl, że to wynik małego kapitału społecznego w Polsce, nie mamy zaufania do nauczycieli i chcemy ich ewaluować.
      D

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 19:34

    Nie jestem zagorzałym zwolennikiem podiów i imprez sportowych, ale wiem, że większości (a co najmniej – znaczącej mniejszości) to pasuje. Stąd zdroworozsądkowym kompromisem podejść jest nagradzanie na podium i medalami tych, którzy przybiegli pierwsi, a wręczanie dyplomów z notacją pozostałym bez ustawiania ich w kolejkę tak, żeby każdy widział, że ten 145. był za tym 127., ale by każdy z nich mia dyplom ze swoim wynikiem. Jeśli nie będzie się nim chciał chwalić, wrzuci go do szuflady i do końca życia nie obejrzy. A ci co chcą, oprawią sobie w ramki i powieszą na ścianie.
    Z motywacją kijowo-marchewkową też daleki jestem od pochwalania jej – ale póki kije nie są bolesne, a marchewki nie przewyższają celu podstawowego, to i nie potępiam. Rywalizacja nie powinna dominować i być wyznacznikiem wartości, ale jej odrobina nie szkodzi specjalnie, a wielu pomaga.
    Tu zresztą wracamy do postulatu pluralizmu szkół: niech będą takie, które dają matury z wielkimi cyframi wybitą pozycją, a niech będą takie, które nawet ocen nie wpisują, tylko „zaliczone”. I niech ludzie wybierają według indywidualnych upodobań. Jedni do osiągnięcia sukcesu potrzebują adrenaliny, inni spokoju.
    A Bliklego o kijach i marchewkach nie czytałem (choć, w kwestii marchewek, pamiętam jego cymes). Mówisz o wykładzie http://firmyrodzinne.pl/download/tqm/Bez%20kija%20i%20marchewki%205%20cze%202008.pdf? Nie znam go, zaraz przeczytam, a to jedyne co google mi podpowiedział o Bliklem i marchewkach (choć cymes był pewnie bardziej udany…)

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 19:34

    Nie jestem zagorzałym zwolennikiem podiów i imprez sportowych, ale wiem, że większości (a co najmniej – znaczącej mniejszości) to pasuje. Stąd zdroworozsądkowym kompromisem podejść jest nagradzanie na podium i medalami tych, którzy przybiegli pierwsi, a wręczanie dyplomów z notacją pozostałym bez ustawiania ich w kolejkę tak, żeby każdy widział, że ten 145. był za tym 127., ale by każdy z nich mia dyplom ze swoim wynikiem. Jeśli nie będzie się nim chciał chwalić, wrzuci go do szuflady i do końca życia nie obejrzy. A ci co chcą, oprawią sobie w ramki i powieszą na ścianie.
    Z motywacją kijowo-marchewkową też daleki jestem od pochwalania jej – ale póki kije nie są bolesne, a marchewki nie przewyższają celu podstawowego, to i nie potępiam. Rywalizacja nie powinna dominować i być wyznacznikiem wartości, ale jej odrobina nie szkodzi specjalnie, a wielu pomaga.
    Tu zresztą wracamy do postulatu pluralizmu szkół: niech będą takie, które dają matury z wielkimi cyframi wybitą pozycją, a niech będą takie, które nawet ocen nie wpisują, tylko „zaliczone”. I niech ludzie wybierają według indywidualnych upodobań. Jedni do osiągnięcia sukcesu potrzebują adrenaliny, inni spokoju.
    A Bliklego o kijach i marchewkach nie czytałem (choć, w kwestii marchewek, pamiętam jego cymes). Mówisz o wykładzie http://firmyrodzinne.pl/download/tqm/Bez%20kija%20i%20marchewki%205%20cze%202008.pdf? Nie znam go, zaraz przeczytam, a to jedyne co google mi podpowiedział o Bliklem i marchewkach (choć cymes był pewnie bardziej udany…)

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 20:06

    Po lekturze Bliklego (z którym w ogromnej większości się zgadzam, choć w kilku punktach trochę popłynął, ale kładę to na karb retoryki wykładu i nie chcę się tu wdawać w mało istotne polemiki z nim):
    O ile kij jest kijowaty w miarę jednoznacznie, o tyle jest płynna granica pomiędzy nieskuteczną marchewką, a pozytywną odpowiedzia na pytania kluczowe Bliklego
    4. Czy w ciągu ostatnich 7 dni czułem się choć raz doceniony?
    5. Czy szefowi lub komuś innemu w pracy na mnie zależy?
    6. Czy ktokolwiek w pracy zachęca mnie, abym się dalej rozwijał?
    Oczywiście: zgadzam się, że nagrody regulaminowe i wywieszanie zdjęcia na firmowej tablicy hall of fame są przeciwskuteczne i budzą odruch wymiotny (no, chyba, że są to odpowiednio duże premie pieniężne – każdy z nas daje się przekupić…)
    W tej definicji marchewki przestaję bronić „marchewkowego” aspektu egzaminów, miejsca na podium traktuję jako autentyczny wyraz uznania, docenienia i dowartościowania, i tej ich funkcji bronię.
    Zwracam też uwagę na istotną różnicę pomiędzy zarządzaniem według Bliklego, a egzaminami końcowymi w szkole. Zarządzanie zespołem jest procesem ciągłym, nakierowanym na przyszłe relacje z danymi ludźmi. Matura, jest pożegnaniem z danym uczniem, podsumowaniem i zamknięciem współpracy. Wątpię, żeby Blikle oponował przeciwko uznaniowości w przyznawaniu nagród i urządzaniu fety ku uhonorowaniu pracowników, którzy odchodzą na emeryturę.

    • avatar

      Danusia

      6 maja 2012 at 13:28

      Podczas studiów z pedagogiki waldorfskiej widziałam jak profesor oceniał prace plastyczne studentów. Podchodziliśmy wspólnie do pracy i profesor doceniał w niej jakiś aspekt. W każdej coś znalazł, ale nie porównywał z pracą żadnego innego studenta.
      Swoją pracę powiesiłam na ścianie w domu i wisi do tej pory wraz z wirtualnym docenieniem profesora. Pamiętam do dziś, co docenił i zupełnie nie zwracałam uwagi, czy inne prace były lepsze, czy gorsze.
      Docenienie tak, ale nie uczenie się dla nagrody.
      D

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 20:06

    Po lekturze Bliklego (z którym w ogromnej większości się zgadzam, choć w kilku punktach trochę popłynął, ale kładę to na karb retoryki wykładu i nie chcę się tu wdawać w mało istotne polemiki z nim):
    O ile kij jest kijowaty w miarę jednoznacznie, o tyle jest płynna granica pomiędzy nieskuteczną marchewką, a pozytywną odpowiedzia na pytania kluczowe Bliklego
    4. Czy w ciągu ostatnich 7 dni czułem się choć raz doceniony?
    5. Czy szefowi lub komuś innemu w pracy na mnie zależy?
    6. Czy ktokolwiek w pracy zachęca mnie, abym się dalej rozwijał?
    Oczywiście: zgadzam się, że nagrody regulaminowe i wywieszanie zdjęcia na firmowej tablicy hall of fame są przeciwskuteczne i budzą odruch wymiotny (no, chyba, że są to odpowiednio duże premie pieniężne – każdy z nas daje się przekupić…)
    W tej definicji marchewki przestaję bronić „marchewkowego” aspektu egzaminów, miejsca na podium traktuję jako autentyczny wyraz uznania, docenienia i dowartościowania, i tej ich funkcji bronię.
    Zwracam też uwagę na istotną różnicę pomiędzy zarządzaniem według Bliklego, a egzaminami końcowymi w szkole. Zarządzanie zespołem jest procesem ciągłym, nakierowanym na przyszłe relacje z danymi ludźmi. Matura, jest pożegnaniem z danym uczniem, podsumowaniem i zamknięciem współpracy. Wątpię, żeby Blikle oponował przeciwko uznaniowości w przyznawaniu nagród i urządzaniu fety ku uhonorowaniu pracowników, którzy odchodzą na emeryturę.

    • avatar

      Danusia

      6 maja 2012 at 13:28

      Podczas studiów z pedagogiki waldorfskiej widziałam jak profesor oceniał prace plastyczne studentów. Podchodziliśmy wspólnie do pracy i profesor doceniał w niej jakiś aspekt. W każdej coś znalazł, ale nie porównywał z pracą żadnego innego studenta.
      Swoją pracę powiesiłam na ścianie w domu i wisi do tej pory wraz z wirtualnym docenieniem profesora. Pamiętam do dziś, co docenił i zupełnie nie zwracałam uwagi, czy inne prace były lepsze, czy gorsze.
      Docenienie tak, ale nie uczenie się dla nagrody.
      D

  • avatar

    Xawer

    6 maja 2012 at 13:54

    Widzę, że mamy zgodność, że nagrody nie powinny być celem, tylko sposobem wyrażenia docenienia.
    Pamiętaj tylko, że to, co dla jednych jest marchewką może dla innych być docenieniem – i na odwrót. Projektujesz też swoją własną bardzo głęboką niechęć przed porównywaniem z innymi na wszystkich ludzi. Większość ludzi buduje swoją samoocenę na podstawie porównania się z innymi. Nie wykorzenisz tego i – choćby Tobie ten styl nie odpowiadał – jest przyjęty przez sporą część ludzi. Nie tylko przyjęty, ale uznawany przez sporą część ludzi. Mają do tego prawo.

  • avatar

    Xawer

    6 maja 2012 at 13:54

    Widzę, że mamy zgodność, że nagrody nie powinny być celem, tylko sposobem wyrażenia docenienia.
    Pamiętaj tylko, że to, co dla jednych jest marchewką może dla innych być docenieniem – i na odwrót. Projektujesz też swoją własną bardzo głęboką niechęć przed porównywaniem z innymi na wszystkich ludzi. Większość ludzi buduje swoją samoocenę na podstawie porównania się z innymi. Nie wykorzenisz tego i – choćby Tobie ten styl nie odpowiadał – jest przyjęty przez sporą część ludzi. Nie tylko przyjęty, ale uznawany przez sporą część ludzi. Mają do tego prawo.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    7 maja 2012 at 00:11

    Danusiu, pytasz „po co egzaminy ?”. Mnie nurtuje pytanie „dla kogo ?”
    Egzaminy służą administracji oświatowej.
    Protestuję !. Egzaminy i testy powinny być dla uczniów. Powinny być dobrowolne, tak samo jak egzamin na prawo jazdy. Nikt nie zmusza każdego człowieka do zdawania egzaminu z przepisów drogowych i jazdy autem. A z matemy i polaka – tak. Szkoła powinna dawać propozycję i możliwość zaliczania, a nie konieczność. Nawet z programu obowiązkowego. Kto przystąpił do testu z takiego programu – ma to odnotowane w swoim portfelu, a kto nie, ma pustą kartkę. Kto chce nazbierać dużo zaliczeń w swoim portfolio – to super, pomóżmy mu. Ale jak uczeń i jego rodzic ma to gdzieś – to ich sprawa.
    Jeśli człowiek z pustym portfolio, albo zapełnionym po brzegi, zostanie wirtuozem gitary, laureatem Nobla, kompetentnym fryzjerem, szczęśliwym sprzątaczem – to będzie dobrze świadczyć o nim i jego nauczycielach. To właśnie będzie sukcesem szkoły i ucznia – a nie wyniki testów i egzaminów.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    7 maja 2012 at 00:11

    Danusiu, pytasz „po co egzaminy ?”. Mnie nurtuje pytanie „dla kogo ?”
    Egzaminy służą administracji oświatowej.
    Protestuję !. Egzaminy i testy powinny być dla uczniów. Powinny być dobrowolne, tak samo jak egzamin na prawo jazdy. Nikt nie zmusza każdego człowieka do zdawania egzaminu z przepisów drogowych i jazdy autem. A z matemy i polaka – tak. Szkoła powinna dawać propozycję i możliwość zaliczania, a nie konieczność. Nawet z programu obowiązkowego. Kto przystąpił do testu z takiego programu – ma to odnotowane w swoim portfelu, a kto nie, ma pustą kartkę. Kto chce nazbierać dużo zaliczeń w swoim portfolio – to super, pomóżmy mu. Ale jak uczeń i jego rodzic ma to gdzieś – to ich sprawa.
    Jeśli człowiek z pustym portfolio, albo zapełnionym po brzegi, zostanie wirtuozem gitary, laureatem Nobla, kompetentnym fryzjerem, szczęśliwym sprzątaczem – to będzie dobrze świadczyć o nim i jego nauczycielach. To właśnie będzie sukcesem szkoły i ucznia – a nie wyniki testów i egzaminów.

  • avatar

    Xawer

    7 maja 2012 at 03:28

    Wiesławie, przesadziłeś!
    Prawo jazdy jest dużo ważniejsze dla możliwości funkcjonowania w polskim społeczeństwie, niż matura.
    Człowiek bez prawa jazdy to odmiana inwalidy na wózku: w zasadzie może sobie poradzić, są autobusy (do niektórych nawet daje się wjechać wózkiem inwalidzkim), ale przyznaj – brak prawa jazdy jest kalectwem niezwykle utrudniającym życie. A brak matury? Na wsi obok tylko kilka osób ja ma…
    A egzaminy – oczywiście są (powinny być) dla uczniów – po to, by dać im (tym, którzy tego chcą, nie ma przymusu zdawania matury) dyplom ukończenia z sukcesem pewnego etapu edukacji. Chcesz mieć dyplom – zdawaj i zdaj. Nie zależy ci na nim – nie zdawaj.
    @ Danusia:
    „A co sądzisz o metodach sprawdzania? Może przychodzi ci coś innego do głowy oprócz testów?”
    Testy sa najgorszym możliwym rozwiązaniem. Ale normalne, zdroworozsądkowe egnaminy – dlaczego nie?
    Stara, dobra sekwencja akademicka świetnie nadaje się i do szkoły:
    1. zaliczenie (czyli podsumowanie pracy na zajęciach, prac domowych, wyników klasówek/kolokwiów – musisz osiągnąć pewne minimum, żeby w ogóle być dopuszczonym do egzaminu)
    2. egzamin pisemny
    3. jeśli chcesz lepszą ocenę niż dostałeś z pisemnego (albo oblałeś pisemny) – możesz (nie musisz) przystąpić do egzaminu ustnego, pozwalającego podnieść ocenę.

  • avatar

    Xawer

    7 maja 2012 at 03:28

    Wiesławie, przesadziłeś!
    Prawo jazdy jest dużo ważniejsze dla możliwości funkcjonowania w polskim społeczeństwie, niż matura.
    Człowiek bez prawa jazdy to odmiana inwalidy na wózku: w zasadzie może sobie poradzić, są autobusy (do niektórych nawet daje się wjechać wózkiem inwalidzkim), ale przyznaj – brak prawa jazdy jest kalectwem niezwykle utrudniającym życie. A brak matury? Na wsi obok tylko kilka osób ja ma…
    A egzaminy – oczywiście są (powinny być) dla uczniów – po to, by dać im (tym, którzy tego chcą, nie ma przymusu zdawania matury) dyplom ukończenia z sukcesem pewnego etapu edukacji. Chcesz mieć dyplom – zdawaj i zdaj. Nie zależy ci na nim – nie zdawaj.
    @ Danusia:
    „A co sądzisz o metodach sprawdzania? Może przychodzi ci coś innego do głowy oprócz testów?”
    Testy sa najgorszym możliwym rozwiązaniem. Ale normalne, zdroworozsądkowe egnaminy – dlaczego nie?
    Stara, dobra sekwencja akademicka świetnie nadaje się i do szkoły:
    1. zaliczenie (czyli podsumowanie pracy na zajęciach, prac domowych, wyników klasówek/kolokwiów – musisz osiągnąć pewne minimum, żeby w ogóle być dopuszczonym do egzaminu)
    2. egzamin pisemny
    3. jeśli chcesz lepszą ocenę niż dostałeś z pisemnego (albo oblałeś pisemny) – możesz (nie musisz) przystąpić do egzaminu ustnego, pozwalającego podnieść ocenę.

  • avatar

    Xawer

    7 maja 2012 at 23:45

    @ Danusia:
    Może nie być sprawiedliwa. Należy starać się, żeby była, ale może się zdarzyć, że nie będzie.
    Czy fakt, że żaden dzisiejszy sędzia nie jest Salomonem i zdarzają się całkiem często niesprawwiedliwe wyroki ma znaczyć, żeby zlikwidować sądy, nie ścigać przestępstw i nie rozstrzygać sporów między ludźmi?
    Tak jak w sądach – dopuszczenia do egzaminów też podlegają kontroli wyższej instancji. Jeśli Cię asystent nie dopuści do egzaminu, to masz dwie instancje odwoławcze: możesz poskarżyć się wykładowcy, że Cię niesłusznie niedpuszczono (i jak znam praktykę akademicką – takie skargi są skuteczne w przypadku studentów, którzy dotąd zawsze wszystko zdawali), albo iść do dziekana i żądać rozstrzygnięcia komisyjnego.

  • avatar

    Xawer

    7 maja 2012 at 23:45

    @ Danusia:
    Może nie być sprawiedliwa. Należy starać się, żeby była, ale może się zdarzyć, że nie będzie.
    Czy fakt, że żaden dzisiejszy sędzia nie jest Salomonem i zdarzają się całkiem często niesprawwiedliwe wyroki ma znaczyć, żeby zlikwidować sądy, nie ścigać przestępstw i nie rozstrzygać sporów między ludźmi?
    Tak jak w sądach – dopuszczenia do egzaminów też podlegają kontroli wyższej instancji. Jeśli Cię asystent nie dopuści do egzaminu, to masz dwie instancje odwoławcze: możesz poskarżyć się wykładowcy, że Cię niesłusznie niedpuszczono (i jak znam praktykę akademicką – takie skargi są skuteczne w przypadku studentów, którzy dotąd zawsze wszystko zdawali), albo iść do dziekana i żądać rozstrzygnięcia komisyjnego.

  • avatar

    mazylinska

    8 maja 2012 at 10:12

    Można też stosować inne testy, zawierające otwarte pytania i sprawdzające myślenie. Można testować w inny sposób, dając zadania i pozwalając na korzystanie ze wszelkich źródeł informacji i pomocy naukowych. Tak właśnie jest w życiu. Nikt z nas, nawet najmądrzejsi profesorowie, nie robi niczego czerpiąc jedynie z własnej głowy. Na studiach, w pracy zawodowej, ogólnie w życiu, sukces odnoszą ci, którzy korzystając ze wszystkich źródeł informacji, potrafią rozwiązywać problemy. Moim zdaniem testy nie powinny sprawdzać czystej wiedzy, ale zdolność jej zastosowania.
    Szkołę od życia dzieli przepaść między innymi dlatego, że tworzy sztuczne sytuacje. Wyobraźmy sobie egzamin z historii, który polega na tym, że uczniowie analizują zupełnie hipotetyczną sytuację. Jak potoczyłyby się Twoim zdaniem dzieje Europy, gdyby Napoleon nie poniósł porażki w Rosji. Tu nie sprawdzano by wyuczonych na pamięć dat, ale znajomość ogólnej sytuacji, stosunków panujących wtedy w Europie i myślenie przyczynowo-skutkowe. Gdyby uczniowie mieli na napisanie takiej pracy 2 godziny i mogli korzystać ze źródeł, to przecież nie mogliby na czytanie poświęcić zbyt dużo czasu.
    Egzamin maturalny nie musi, a nawet nie powinien być długi! Ale ma być inteligentny i sprawdzać wiedzę i myślenie!. Z drugiej strony ktoś, kto nie ma żadnej wiedzy, w dwie godziny z takim tematem nie da sobie rady.
    I egzaminów powinno być mniej! Poziom szkół można sprawdzać inaczej, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczać na lepsze cele, np. na wyposażenie pracowni.

    • avatar

      Danusia

      8 maja 2012 at 10:37

      Marzeno
      1. Masz rację, ale wtedy nie może to być tradycyjny egzamin z kluczem odpowiedzi.
      W egzaminie próbnym w GW po szkole podstawowej było zadanie otwarte: Napisz 3 życzenia do złotej rybki. Do tego klucz: Napisał 3 – 3 pkt, napisał 2 – dwa punkty, napisał jeden itd. W kluczu była jeszcze przykładowa odpowiedź: Złota rybko, chciałbym być bogaty.
      2. Za moich czasów zdarzył się egzamin na UW na matematykę, który polegał na wysłuchaniu wykładu z pewnej teorii i wykonaniu zadań na jej zastosowanie. Nie wiem, dlaczego go zaniechano.
      Jeśli chodzi o korzystanie z książek , a może też z internetu podczas egzaminu, to propozycja jest świetna, tylko mało realna, bo wymyślenie takich zadań, które nie dadzą się ściągnąć, jest bardzo trudne.
      Robiłam takie klasówki w szkole, ale wymagały ode mnie naprawdę przyłożenia się. Uczniowie ich nie lubili, bo były na myślenie, a nie na odtworzenie schematów z książek.
      3. Egzamin powinien być długi, aby każdemu w stresie wystarczyło czasu.
      4. „Poziom szkół można sprawdzać inaczej” – Marzeno, ale jak.
      Danusia

  • avatar

    mazylinska

    8 maja 2012 at 10:12

    Można też stosować inne testy, zawierające otwarte pytania i sprawdzające myślenie. Można testować w inny sposób, dając zadania i pozwalając na korzystanie ze wszelkich źródeł informacji i pomocy naukowych. Tak właśnie jest w życiu. Nikt z nas, nawet najmądrzejsi profesorowie, nie robi niczego czerpiąc jedynie z własnej głowy. Na studiach, w pracy zawodowej, ogólnie w życiu, sukces odnoszą ci, którzy korzystając ze wszystkich źródeł informacji, potrafią rozwiązywać problemy. Moim zdaniem testy nie powinny sprawdzać czystej wiedzy, ale zdolność jej zastosowania.
    Szkołę od życia dzieli przepaść między innymi dlatego, że tworzy sztuczne sytuacje. Wyobraźmy sobie egzamin z historii, który polega na tym, że uczniowie analizują zupełnie hipotetyczną sytuację. Jak potoczyłyby się Twoim zdaniem dzieje Europy, gdyby Napoleon nie poniósł porażki w Rosji. Tu nie sprawdzano by wyuczonych na pamięć dat, ale znajomość ogólnej sytuacji, stosunków panujących wtedy w Europie i myślenie przyczynowo-skutkowe. Gdyby uczniowie mieli na napisanie takiej pracy 2 godziny i mogli korzystać ze źródeł, to przecież nie mogliby na czytanie poświęcić zbyt dużo czasu.
    Egzamin maturalny nie musi, a nawet nie powinien być długi! Ale ma być inteligentny i sprawdzać wiedzę i myślenie!. Z drugiej strony ktoś, kto nie ma żadnej wiedzy, w dwie godziny z takim tematem nie da sobie rady.
    I egzaminów powinno być mniej! Poziom szkół można sprawdzać inaczej, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczać na lepsze cele, np. na wyposażenie pracowni.

    • avatar

      Danusia

      8 maja 2012 at 10:37

      Marzeno
      1. Masz rację, ale wtedy nie może to być tradycyjny egzamin z kluczem odpowiedzi.
      W egzaminie próbnym w GW po szkole podstawowej było zadanie otwarte: Napisz 3 życzenia do złotej rybki. Do tego klucz: Napisał 3 – 3 pkt, napisał 2 – dwa punkty, napisał jeden itd. W kluczu była jeszcze przykładowa odpowiedź: Złota rybko, chciałbym być bogaty.
      2. Za moich czasów zdarzył się egzamin na UW na matematykę, który polegał na wysłuchaniu wykładu z pewnej teorii i wykonaniu zadań na jej zastosowanie. Nie wiem, dlaczego go zaniechano.
      Jeśli chodzi o korzystanie z książek , a może też z internetu podczas egzaminu, to propozycja jest świetna, tylko mało realna, bo wymyślenie takich zadań, które nie dadzą się ściągnąć, jest bardzo trudne.
      Robiłam takie klasówki w szkole, ale wymagały ode mnie naprawdę przyłożenia się. Uczniowie ich nie lubili, bo były na myślenie, a nie na odtworzenie schematów z książek.
      3. Egzamin powinien być długi, aby każdemu w stresie wystarczyło czasu.
      4. „Poziom szkół można sprawdzać inaczej” – Marzeno, ale jak.
      Danusia

  • avatar

    Robert Raczyński

    12 maja 2013 at 14:06

    Powrócę do tekstu wyjściowego i jego propozycji:
    performance assessment – zakłada, że performance jest na różnym poziomie i kłóci się trochę z postulowaną przez Danusię rezygnacją z „wyścigu szczurów”. Poza tym, z obowiązku przyglądam się świeżo wprowadzonym „projektom” gimnazjalnym i nie wiem jaką pełnią rolę. Szkolnej akademii? Prezentacji możliwości? Zakamuflowaniu indywidualnych niemożności? Polepszeniu samopoczucia? „Wykazaniu”, że projekt to metoda najlepsza z możliwych?
    Rzeczywistość skrzeczy, projekty klecone „na siłę”, bez żadnego znaczenia praktycznego, cele abstrakcyjne dla wykonawców… Groza podlana sosem nowomowy i kolosalna strata czasu, bo w ogromnej mierze wkład indywidualny jest niemierzalny i ignorowany. Dzieciaki zdają sobie z tego sprawę i oportunistycznie to wykorzystują. Można powiedzieć, że zawodzi przygotowanie projektu, że nauczyciele się do niego nie przykładają, ale nie widzą specjalnie sensu w zaganianiu uczniów do projektów, które ci mogą wykonać samodzielnie w czasie pięciokrotnie krótszym (i sami doskonale o tym wiedzą). Z kolei prawdziwy, angażujący projekt nie pasuje do pozostałej części curriculum i wymaga czasu, którego brakuje na zrealizowanie programu minimum…
    portfolio uczniowskie – bardzo fajna rzecz. Pozostają szczegóły techniczne. Czy zawartość miałaby być oceniana jednorazowo, czy sukcesywnie? W pierwszym przypadku trudno ustrzec się przed manipulacjami i techniką „kopiuj-wklej”, a teczki masowo byłyby „uzupełniane” w ostatniej chwili; w drugim gdzieś gubi się sama idea, bo czym to się rózni od zdobywania ocen za kolejne sprawdziany?
    samoocena – „Jeśli jednak ocena ma służyć nauczycielowi, aby dowiedział się, ile nauczył, to samoocena uczniowska jest bardzo dobrą metodą.” –
    a gdzie jest zagwarantowane, że taka ocena byłaby miarodajna dla nauczyciela?
    badanie losów absolwentów – pomijając już koszty i trudności obiektywne takiego przedsięwzięcia, ilość zmiennych, które trzeba by wziąć pod uwagę (a raczej wyizolować z multum nieistotnych) jest tak ogromna, że wartość takiego badania równałaby się błędowi statystycznemu.
    Może widzę to zbyt radykalnie, ale dla mnie jedyną funkcją oceny wartą uwagi jest punkt 9 (bo zawiera w sobie jednoczesnie punkt 3 – jeśli zdobywam, rozwijam jakieś kompetencje, to są to moje osiągnięcia). A do sprawdzenia kompetencji najchętniej użyłbym modelu Marzeny, tzn. wykonanie jakiegoś sensownego zadania w pewnym (jednak ograniczonym)czasie z dostępem do źródeł. Można to zastosować bardzo szeroko i na przedmiotach humanistycznych, i ścisłych. W skali mikro do zastosowania po każdym „dziale”. Ten sposób ma jednak jeden podstawowy mankament – sprawdza to, czego szkoła obecnie nie uczy, a może raczej nie jest w stanie uczyć masowo.
    Jeśli chodzi o docenianie, stawiałbym na interpersonalne umiejętności nauczyciela. Można dziecko doceniać (nie mylić z zagłaskiwaniem) nie stawiając mu ocen i nie wartościując jego osoby.
    Ewaluacja szkoły i systemu interesuje mnie, przyznaję, najmniej. Jestem za ewaluacją rynkową. Szkoła, której absolwenci dają sobie lepiej radę w karierze edukacyjnej i zawodowej (życiu), będzie lepsza nie dlatego, że lepiej „zmierzyła sobie jakość”.

  • avatar

    Robert Raczyński

    12 maja 2013 at 14:06

    Powrócę do tekstu wyjściowego i jego propozycji:
    performance assessment – zakłada, że performance jest na różnym poziomie i kłóci się trochę z postulowaną przez Danusię rezygnacją z „wyścigu szczurów”. Poza tym, z obowiązku przyglądam się świeżo wprowadzonym „projektom” gimnazjalnym i nie wiem jaką pełnią rolę. Szkolnej akademii? Prezentacji możliwości? Zakamuflowaniu indywidualnych niemożności? Polepszeniu samopoczucia? „Wykazaniu”, że projekt to metoda najlepsza z możliwych?
    Rzeczywistość skrzeczy, projekty klecone „na siłę”, bez żadnego znaczenia praktycznego, cele abstrakcyjne dla wykonawców… Groza podlana sosem nowomowy i kolosalna strata czasu, bo w ogromnej mierze wkład indywidualny jest niemierzalny i ignorowany. Dzieciaki zdają sobie z tego sprawę i oportunistycznie to wykorzystują. Można powiedzieć, że zawodzi przygotowanie projektu, że nauczyciele się do niego nie przykładają, ale nie widzą specjalnie sensu w zaganianiu uczniów do projektów, które ci mogą wykonać samodzielnie w czasie pięciokrotnie krótszym (i sami doskonale o tym wiedzą). Z kolei prawdziwy, angażujący projekt nie pasuje do pozostałej części curriculum i wymaga czasu, którego brakuje na zrealizowanie programu minimum…
    portfolio uczniowskie – bardzo fajna rzecz. Pozostają szczegóły techniczne. Czy zawartość miałaby być oceniana jednorazowo, czy sukcesywnie? W pierwszym przypadku trudno ustrzec się przed manipulacjami i techniką „kopiuj-wklej”, a teczki masowo byłyby „uzupełniane” w ostatniej chwili; w drugim gdzieś gubi się sama idea, bo czym to się rózni od zdobywania ocen za kolejne sprawdziany?
    samoocena – „Jeśli jednak ocena ma służyć nauczycielowi, aby dowiedział się, ile nauczył, to samoocena uczniowska jest bardzo dobrą metodą.” –
    a gdzie jest zagwarantowane, że taka ocena byłaby miarodajna dla nauczyciela?
    badanie losów absolwentów – pomijając już koszty i trudności obiektywne takiego przedsięwzięcia, ilość zmiennych, które trzeba by wziąć pod uwagę (a raczej wyizolować z multum nieistotnych) jest tak ogromna, że wartość takiego badania równałaby się błędowi statystycznemu.
    Może widzę to zbyt radykalnie, ale dla mnie jedyną funkcją oceny wartą uwagi jest punkt 9 (bo zawiera w sobie jednoczesnie punkt 3 – jeśli zdobywam, rozwijam jakieś kompetencje, to są to moje osiągnięcia). A do sprawdzenia kompetencji najchętniej użyłbym modelu Marzeny, tzn. wykonanie jakiegoś sensownego zadania w pewnym (jednak ograniczonym)czasie z dostępem do źródeł. Można to zastosować bardzo szeroko i na przedmiotach humanistycznych, i ścisłych. W skali mikro do zastosowania po każdym „dziale”. Ten sposób ma jednak jeden podstawowy mankament – sprawdza to, czego szkoła obecnie nie uczy, a może raczej nie jest w stanie uczyć masowo.
    Jeśli chodzi o docenianie, stawiałbym na interpersonalne umiejętności nauczyciela. Można dziecko doceniać (nie mylić z zagłaskiwaniem) nie stawiając mu ocen i nie wartościując jego osoby.
    Ewaluacja szkoły i systemu interesuje mnie, przyznaję, najmniej. Jestem za ewaluacją rynkową. Szkoła, której absolwenci dają sobie lepiej radę w karierze edukacyjnej i zawodowej (życiu), będzie lepsza nie dlatego, że lepiej „zmierzyła sobie jakość”.

  • avatar

    Xawer

    12 maja 2013 at 15:16

    Projekty gimnazjalne —
    w pełni podzielam tu obserwacje Roberta, patrząc oczami moich uczniów gimnazjalistów. Jak dotąd najsensowniejszym „projektem” okazało się przemianowanie na „projekt” akcji „Sprzątanie Świata”, w której szkoła uczestniczyła od lat. Tyle, że teraz poza posprzątaniem okolicznych lasów trzeba jeszcze zrobić wielki zielony (w przenośni i w pierwotnym znaczeniu) poster i odebrać dyplomy od wójta.
    „…„projektom” gimnazjalnym i nie wiem jaką pełnią rolę” — przecież oczywistą! Wypełnienie formalnego obowiązku przeprowadzenia projektu.
    I tu właśnie leży całe ich nieszczęście. Problem nie w tym, że nauczyciele nie umieją pracować projektowo, ani że nie ma takiego zwyczaju, ani nic w tym stylu! Żadne szkolenia tego nie załatwią. Problem lezy w odwróceniu porządku rzeczy. W normalnym świecie projekty służą rozwiązaniu jakiegoś problemu. Są problemy, do których podejście projektowe jest optymalną strategią działania, są takie, w których nie ma sensu. I w normalnym świecie grupy projektowe powoływane sa do rozwiązania tych problemów, gdzie to podejście ma sens. Dobierane są w składzie i liczebności właściwej problemowi. Cel;em jest rozwiązanie tego problemu.
    W szkole stoi to na głowie. Celem projektu jest przeprowadzenie projektu. Zaangażowanie w niego wszystkich, których mamy, choćby nie mieli tam niczego sensownego do roboty. Nie ma tez żadnego problemu do rozwiązania: ten problem jest sztucznie wymyślany (najczęściej idiotycznie) tak, by grupa projektowa miała czym się zająć. Projekt nie składa się z elementów potrzebnych do rozwiązania problemu, ale ze wszystkich, okreslonych w instrukcji ministerialnej. Wszyscy, od uczniów zaczynając, mają pełną świadomość pozorowanej działalności.
    Projekt może mieć sens wyłącznie wtedy, gdy jego koordynator rozliczany jest z rozwiązania postawionego mu problemu i jeśli uzna, że problem najlepiej rozwiązać w trybie projektowym. A nie jeśli jest rozliczany z wykorzystania wszystkich zasobów i przeprowadzenia wszystkich procedur, przewidzianych dla „projektu”.
    Swoją drogą — zarządzanie projektowe i proceduralne w normalnym świecie są przeciwnymi biegunami organizacji pracy. Ministerstwo kazało je ożenić, to i w efekcie mamy pokracznego bękarta.
    badanie losów absolwentów — tu dochodzi jeszcze jeden problem, poza wymienionymi przez Roberta: to wymaga perspektywy kilkunastu lat. Chyba, że badamy te losy w perspektywie następnego szczebelka, ale to sprowadza się do obecnych rankingów warszawskich liceów, chwalących się jaki to odsetek ich absolwentów studiuje na Uniwersytecie Warszawskim.
    „najchętniej użyłbym modelu Marzeny, tzn. wykonanie jakiegoś sensownego zadania w pewnym (jednak ograniczonym)czasie z dostępem do źródeł.”
    To podejście ma dwie bardzo poważne wady, doskonale widoczne na wyższych uczelniach:
    1. niedostatek wystarczająco sensownych, unikalnych i oryginalnych zadań. Nie spodziewajmy się tu większej oryginalności, niż w tematach prac licencjackich, nie marząc nawet o magisterskich.
    2. praktyczna niemożność upilnowania się przed plagiatami, murzynowaniem i innym ściąganiem.
    Jako pamiątkę do tej pory trzymam program komputerowy, „napisany” w 1988 na zaliczenie metod numerycznych w fizyce przez ówczesną moją studentkę, w którym wszystkie komentarze miały męską formę gramatyczną. Ale była na tyle zmyślna, że nazwisko autora w komentarzu wstępnym zmieniła!

  • avatar

    Xawer

    12 maja 2013 at 15:16

    Projekty gimnazjalne —
    w pełni podzielam tu obserwacje Roberta, patrząc oczami moich uczniów gimnazjalistów. Jak dotąd najsensowniejszym „projektem” okazało się przemianowanie na „projekt” akcji „Sprzątanie Świata”, w której szkoła uczestniczyła od lat. Tyle, że teraz poza posprzątaniem okolicznych lasów trzeba jeszcze zrobić wielki zielony (w przenośni i w pierwotnym znaczeniu) poster i odebrać dyplomy od wójta.
    „…„projektom” gimnazjalnym i nie wiem jaką pełnią rolę” — przecież oczywistą! Wypełnienie formalnego obowiązku przeprowadzenia projektu.
    I tu właśnie leży całe ich nieszczęście. Problem nie w tym, że nauczyciele nie umieją pracować projektowo, ani że nie ma takiego zwyczaju, ani nic w tym stylu! Żadne szkolenia tego nie załatwią. Problem lezy w odwróceniu porządku rzeczy. W normalnym świecie projekty służą rozwiązaniu jakiegoś problemu. Są problemy, do których podejście projektowe jest optymalną strategią działania, są takie, w których nie ma sensu. I w normalnym świecie grupy projektowe powoływane sa do rozwiązania tych problemów, gdzie to podejście ma sens. Dobierane są w składzie i liczebności właściwej problemowi. Cel;em jest rozwiązanie tego problemu.
    W szkole stoi to na głowie. Celem projektu jest przeprowadzenie projektu. Zaangażowanie w niego wszystkich, których mamy, choćby nie mieli tam niczego sensownego do roboty. Nie ma tez żadnego problemu do rozwiązania: ten problem jest sztucznie wymyślany (najczęściej idiotycznie) tak, by grupa projektowa miała czym się zająć. Projekt nie składa się z elementów potrzebnych do rozwiązania problemu, ale ze wszystkich, okreslonych w instrukcji ministerialnej. Wszyscy, od uczniów zaczynając, mają pełną świadomość pozorowanej działalności.
    Projekt może mieć sens wyłącznie wtedy, gdy jego koordynator rozliczany jest z rozwiązania postawionego mu problemu i jeśli uzna, że problem najlepiej rozwiązać w trybie projektowym. A nie jeśli jest rozliczany z wykorzystania wszystkich zasobów i przeprowadzenia wszystkich procedur, przewidzianych dla „projektu”.
    Swoją drogą — zarządzanie projektowe i proceduralne w normalnym świecie są przeciwnymi biegunami organizacji pracy. Ministerstwo kazało je ożenić, to i w efekcie mamy pokracznego bękarta.
    badanie losów absolwentów — tu dochodzi jeszcze jeden problem, poza wymienionymi przez Roberta: to wymaga perspektywy kilkunastu lat. Chyba, że badamy te losy w perspektywie następnego szczebelka, ale to sprowadza się do obecnych rankingów warszawskich liceów, chwalących się jaki to odsetek ich absolwentów studiuje na Uniwersytecie Warszawskim.
    „najchętniej użyłbym modelu Marzeny, tzn. wykonanie jakiegoś sensownego zadania w pewnym (jednak ograniczonym)czasie z dostępem do źródeł.”
    To podejście ma dwie bardzo poważne wady, doskonale widoczne na wyższych uczelniach:
    1. niedostatek wystarczająco sensownych, unikalnych i oryginalnych zadań. Nie spodziewajmy się tu większej oryginalności, niż w tematach prac licencjackich, nie marząc nawet o magisterskich.
    2. praktyczna niemożność upilnowania się przed plagiatami, murzynowaniem i innym ściąganiem.
    Jako pamiątkę do tej pory trzymam program komputerowy, „napisany” w 1988 na zaliczenie metod numerycznych w fizyce przez ówczesną moją studentkę, w którym wszystkie komentarze miały męską formę gramatyczną. Ale była na tyle zmyślna, że nazwisko autora w komentarzu wstępnym zmieniła!

Dodaj komentarz