Po co szkoła?

Dobre pytanie. Nie zadaję go, aby kwestionować sens szkoły, ale aby zastanowić się, po co jest ona  potrzebna nam – społeczeństwu. Wydajemy na nią większość naszych pieniędzy, więc  warto wiedzieć,  za co płacimy i czego powinniśmy wymagać. Niektórzy mogą powiedzieć, że to pytanie z oczywistą odpowiedzią. Potrzebna, aby kształcić ludzi. Ale po co nam wykształceni ludzie? Czy wszyscy muszą mieć wykształcenie i jakie ono ma być? A może potrzebni nam są ludzie mający odpowiednie kompetencje? Ale do czego mają służyć ich kompetencje?
Niestety to pytanie nie jest rozpatrywane. Uznaliśmy, że szkoła jest potrzebna, posyłamy tam dzieci, oceniamy uczniów, nauczycieli i szkoły. Jednak nie za bardzo wiemy, co mamy oceniać. Ktoś wymyślił podstawę programową, uznaliśmy, że ona ma być realizowana, ale dlaczego właśnie taka? Może powinna być całkiem inna, aby zrealizować cel szkoły? Tylko jaki on jest?
Chciałabym, abyśmy coś w tej sprawie ustalili.
 

57 komentarzy

  • avatar

    Wiesław Mariański

    1 maja 2012 at 15:54

    Fajnie napisałaś, Danusiu. To pytanie można usłyszeć coraz częściej. Chyba każda rozmowa, debata o oświacie kończy się włąśnie tym pytaniem.
    Uważam, że źródłem odpowiedzi może być motto Twojego bloga: „Szkoła jest odbiciem świata w mikroskali”. Ta odpowiedź powinna być otwarta, wielowątkowa – taka jak współczesny świat. Nie może to być odpowiedź w formie prostego planu, tak jak jest to w naszej współczesnej szkole. Po co jest TERAZ szkoła ? – Próbowałem odpowiedzieć opisując w ostatnim swoim wpisie model A. Obowiązujący plan jest bardzo prosty, zbyt prosty, może nawet prymitywny:
    – KTOŚ ANONIMOWY określa wymagania jednakowe dla wszystkich uczniów
    – nauczyciel ma spowodować żeby jak najwięcej uczniów spełniło te wymagania jak najlepiej
    – każdy uczeń jest sprawdzany i oceniany.
    I to wszystko, cała reszta jest tylko nieistotnym dodatkiem. Tylko trzy elementy, bardzo ubogo jak na tak bogate i skomplikowanie byty, jakimi są człowiek i otaczająca go cywilizacja.
    Po co powinna być szkoła ?
    Najpierw ustalmy: dla kogo jest szkoła ? – Nie dla uczniów ! W szkole nie ma uczniów ! W ławkach siedzą nauczyciele, kierowcy TIRów, aktorzy, sekretarki, politycy, operatorzy maszyn, prawnicy, kasjerki/kasjerzy, … – przyszli. Ale nie tylko: żony, mężowie, single, matki, ojcowie. Ale również: sprawcy i ofiary wypadków, przestępcy i ich ofiary, pacjenci, inwalidzi, nałogowcy, … – również przyszli.
    Po co ? – Po to żeby człowiek, który pracuje jako …….(*) oraz ten, który pracuje jako ………(*) , mogli żyć godnie, dobrze, skutecznie, z pożytkiem dla siebie, dla bliskich, dla społeczeństwa.
    [(*) w miejsce kropek wstaw dwa zawody, które według twego uznania stoją: pierwszy – najniżej, drugi – najwyżej w hierarchii społecznej].
    Obecny system oparty jest na FAŁSZYWYCH założeniach:
    1. Każdy człowiek potrzebuje odpowiedniej porcji matematyki, geografii, angielskiego, …, i matury. To fałsz: organizator turystyki nie potrzebuje matematyki, inżynier nie potrzebuje geografii, człowiek mający kłopoty z koncentracją nie potrzebuje angielskiego, uzdolniony muzycznie nie potrzebuje chemii.
    2. Efekty edukacji muszą być mierzone na bieżąco, w trakcie jej trwania.
    PRAWDZIWE założenia są takie:
    1. Każdy człowiek potrzebuje: bezpieczeństwa, poczucia własnej wartości, odwagi, umiejętności właściwej komunikacji ze sobą i z innymi ludźmi, umiejętności uczenia się, zasad i wartości.
    2. Efekty edukacji bardzo trudno zmierzyć w trakcie jej trwania, ale jest to bardzo łatwe po jej zakończeniu.
    Podsumowanie.
    Szkoła powinna składać się z dwóch ofert dla uczniów, czyli ludzi:
    – program obowiązkowy „JAK ŻYĆ”, czyli to co jest konieczne dla życia KAŻDEGO człowieka
    – program dowolny „WIEDZA”, czyli przyswajanie i doskonalenie wiedzy i umiejętności zgodnie z możliwościami, chęciami i potrzebami ucznia, z uwzględnieniem zasad: szacunku-dialogu-wyboru.
    Tak napisała Ewa: podstawowym zadaniem nauczyciela jest kształtowanie charakteru człowieka. Ja dodaję: wiedza jest opcją. Czym jest wiedza+kompetencje w głowie człowieka zakompleksionego, brutalnego, osamotnionego, bez zasad, bez umiejętności komunikacji, lękliwego ? Jeśli taki człowiek miał same piątki w szkole, to jak ułoży się jego życie osobiste oraz nasze życie z nim ?
    Uczniowie czują to intuicyjnie doskonale: nie lubią szkoły, bo nie lubią uczyć się, bo muszą uczyć się rzeczy, na wybór których nie mają żadnego wpływy, czyli ich nie potrzebują, wiec czują się lekceważenie przez szkołę, bo ona traktuje ich jak chłopów pańszczyźnianych, którzy muszą odrabiać pańszczyznę dla nagrody 4,5,6, a i tak większość z nich otrzymuje kary 3,2,1.
    CDN

  • avatar

    Xawer

    1 maja 2012 at 17:09

    „program obowiązkowy „JAK ŻYĆ”, czyli to co jest konieczne dla życia KAŻDEGO człowieka”
    Niech już lepiej szkoła nawet nie próbuje uczyć naszych dzieci „jak żyć”. Nie premier i nie szkoła są od odpowiadania na takie pytania, tylko rodzice.
    Krótka historia instytucji publicznych, uzurpujących sobie prawo do uczenia dzieci „jak żyć”, a rodzice cieszyli się, że to nie na nich spoczywa ta odpowiedzialność;
    – Sparta Likurga;
    – osmańska Turcja wobec Janczarów;
    – Pionierzy i Pawka Morozow;
    – Hitlerjugend;
    – dzisiejsza Korea Północna.
    A w Szwajcarii szkoła się nie miesza do tego „jak żyć”…

  • avatar

    Danusia

    1 maja 2012 at 19:24

    Moje pytanie jest z tego poziomu: Jeśli tworzymy szkoły, inwestujemy w nie, to w jakim celu, co chcemy osiągnąć?
    To, że szkoły są to ja widzę. Widzę też, że jakieś mądrale wymyśliły, czego szkoła ma uczyć, ale PO CO?
    Dlaczego nie uczymy gry na pianinie, a kiedyś uczyliśmy? Dlaczego w USA uczą w szkole gotować i robić półkę, a u nas nie? Dlaczego uczymy o logarytmach, a nie uczymy o różniczkach? Po co człowiekowi wiedza na temat wydarzeń historycznych?
    Za tym wszystkim stoi pytanie: Po co szkoła?
    I nie może na nie odpowiedzieć każdy osobno, bo na pewno się nie zgodzimy.
    Mam wrażenie, że nad tym nie dyskutujemy i decyzję podejmują przypadkowe frakcje. Czasami naukowcy, czasami polityce, czasami ekonomiści itd. Każda frakcja lobbuje za swoją racją i z tego powstaje program nie do zrealizowania.
    Możemy zacząć z niższego pułapu i przedyskutować, jakie kompetencje kluczowe ma mieć dobry obywatel z którego społeczeństwo (czyli my) możemy mieć dobry pożytek. Wtedy może można dostosować program do tych wymagań.
    Ale czy szkoła jest po to, aby kształcić pożytecznych obywateli?
    Danusia

  • avatar

    Wiesław Mariański

    1 maja 2012 at 19:32

    Ksawery, wyraziłem sie nieściśle, więc precyzuję. Program „JAK ŻYĆ” to nie program uczenia jak żyć, to tylko tytuł-hasło, dlatego ująłem w cudzysłów. I żeby nie teoretyzować, proponuję pociągnąć i rozwinąć temat rzucony przez Danusię, zadając pytanie: jaka jest twoja wizja edukacji, jak zorganizowałbyś szkołę gdybyś miał wolną rękę ? Poniżej moja wizja. Może ktoś jeszcze napisze i zobaczymy czy są jakieś wspólne wizje-pomysły ?
    Zacząłbym od ustalenia fundamentów (może to być konstytucja):
    – ustalenie uczestników: uczniowie + nauczyciele + rodzice + dyrektor
    – zasady fundamentalne (kto nie chce ich stosować, musi to powiedzieć):
    1. szacunku i dialogu
    2. wyboru (edukacja oparta na możliwości i konieczności dokonywania
    wyborów)
    3. zasada różnicy-sporu-konfliktu (szkoła akceptuje spory i konflikty, rozwiązuje je w oparciu zasady 1 i 2)
    Następnie credo: Uczymy się tego co dobre i potrzebne, co przyda się nam teraz lub w przyszłości. Cele, treści i metody uczenia uzgadniamy wspólnie, uwzględniając możliwości i potrzeby każdego ucznia.
    Propozycja obszarów edukacji: wiedza naukowa, poznaj samego siebie, komunikacja, kultura, problemy naszego życia.
    Wsparcie i nadzór: sami poszukamy „kogoś” kto nas wesprze i skontroluje (poprosiłbym o to sąsiadów z naszego portalu – odpłatnie).
    Jak widać, w mojej szkole sztywne byłyby zasady fundamentalne, natomiast podstawy programowe, treści i metody nauczania byłyby elastyczne.
    Podstawową metodą nauczania, wychowania, komunikacji byłby dialog. Dialog byłby również celem. W mojej szkole powinni pracować tylko miłośnicy dialogu.

    • avatar

      Danusia

      1 maja 2012 at 21:15

      Wiesławie
      Ja ie pytam jak ma być szkoła, tylko po co ona. I nie dlatego, że chcę ją zlikwidować, tylko dopiero jak wiem po co, to mogę zapytać jaka.
      Z Twojego postu wyczytuję, że szkoła może jest po to, aby:
      – uczyć pożytecznych, przydatnych w przyszłości zagadnień (trochę ogólnikowe, bo każdemu co innego może się przydać)
      – przekazywać wiedzę naukową (ale z jakiej dziedziny i ile jej)
      – poznanie samego siebie, komunikacja, kultura (za szeroko)
      Dla mnie ważne jest abyśmy określili, czy chodzi o pożytek społeczny, o przyjemność uczącego się, czy może o przygotowanie do zawodu.
      Jak będziemy wiedzieli, to określimy kompetencje, które szkoła będzie wyrabiać, a potem dopiero – JAK. Oczywiście z dialogiem.
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    1 maja 2012 at 21:29

    „Dla mnie ważne jest abyśmy określili, czy chodzi o pożytek społeczny, o przyjemność uczącego się, czy może o przygotowanie do zawodu.”
    Bardzo słuszne pytanie. Ponieważ stawiasz je, to muszę się wycofać ze sporej części złośliwości i zarzutów, jakie już napisałem pod Twoim adresem, ale szczęśliwie zobaczyłem ten komentarz przed wysłaniem swojego, bo musiałbym wić się w przeprosinach za wrzucenie Cię do jednego worka z Makarenką…
    Na to pytanie odpowiem tak: chodzi o wspomożenie uczącego się w wypełnianiu jego własnych (jego rodziców) celów.
    Mój złagodzony komentarz do poprzedniego postu:
    „Jeśli tworzymy szkoły, inwestujemy w nie, to w jakim celu, co chcemy osiągnąć?”
    Jeśli to pytanie dotyczy aktualnej rzeczywistości, to odpowiem: „bez celu”.
    Jeśli dotyczy moich przemyśleń co do tego, jak powinno być, to odpowiedź będzie trochę bardziej rozbudowana:
    Po to, żeby pełniły funkcję usługową wobec rodziców, którzy sami nie potrafią (lub nie mają na to czasu) dobrze uczyć swoich dzieci tego, czego by chcieli, by ich dzieci umiały. Tak samo, jak fryzjer dziecięcy jest po to, żeby ostrzygł dziecko lepiej i ładniej, niż mamusia potrafi, ale nadal zgodnie z celami przez tę mamę postawionymi.
    W odróżnieniu od dostępności fryzjerów, leży w interesie społecznym, by taka usługa była powszechnie dostępna i bezpłatna. Ja, podatnik, chcę płacić podatki na to, żeby dzieci ze wsi obok miały możliwość nauczenia się czytania, pisania i zawodu jaki im się marzy (mechanik samochodowy to najbardziej popularny wybór). Nie tylko przez empatię wobec ich wewnętrznej potrzeby rozwoju, ale również dla uniknięcia kosztów i stresu życia w bardzo rozwarstwionym społeczeństwie z bandyckim gettem tuż obok. Jako liberał uważam jednak, że mogę ZAPROPONOWAĆ możliwość, pomóc i wesprzeć ich chęci do uczenia się, ale nie mam prawa im (ich rodzicom) niczego NARZUCAĆ. Jeśli nie chcą korzystać z tej okazji do uczenia się – ich wolny wybór. Choćbym uważał go za głupi – wolność polega na prawie do wybierania w sposób, jaki ja uważam za zły.
    Oczywiście, powinien być szeroki wybór szkół, jedne niech uczą gry na pianinie i francuskiego, inne zarówno logarytmów, jak i różniczek, a nawet całek, a inne dokładnego przebiegu wojny czterdziestoletniej, a jeszcze inne tylko zdroworozsądkowego minimum (czytania i pisania).
    „Ale czy szkoła jest po to, aby kształcić pożytecznych obywateli?”
    Zdecydowanie nie! To jest wizja totalitarnego państwa. W społeczeństwie obywatelskim szkoła powinna pełnić wyłącznie funkcję usługową wobec rodziców.
    Oczywiście, państwo powinno (musi) określić pewne ramy, żeby nie finansować z publicznych pieniędzy ani szkół talibskich (choćby rodzice chcieli do nich posyłać swoje dzieci) ani szkół scjentologów, ani żadnej innej sekty. Powinno finansować wyłącznie szeroko rozumiany mainstream.
    Ale te ramy powinny dotyczyć wyłacznie publicznego finansowania, a nie prawa do działania. Jeśli rodzice (którym sąd nie odebrał praw rodzicielskich) chcą za własne pieniądze uczyć dzieci w szkole „świat jest płaski” to państwo powinno na to pozwolić. Oddzielną sprawą jest to, czy sąd takim rodzicom nie powinien odbierać praw rodzicielskich i gdzie jest granica pomiędzy władzą rodzicielską a krzywdzeniem dziecka. Jednak nie administracyjne decyzje, nauczyciele i programy szkolne, ale sędziowie orzekający w indywidualnych przypadkach powinni tę granicę wyznaczać.
    „jakie kompetencje kluczowe ma mieć dobry obywatel z którego społeczeństwo (czyli my) możemy mieć dobry pożytek.”
    To nie obywatel jest dla społeczeństwa (czyli Ciebie) tylko społeczeństwo (organizacja państwowa) jest dla niego. Polecam lekturę „Kontraktu społecznego” Rousseau, jeśli wizja Milla jest zbyt indywidualistyczna.
    Pytanie o to „jakiego obywatela mamy sobie sprokurować” to czysty Huxley: jak najlepiej fabrykować bezimienne delty-demi-morons na potrzeby Nowego Wspaniałego Świata.

    • avatar

      Danusia

      1 maja 2012 at 23:27

      „Oczywiście, powinien być szeroki wybór szkół, jedne niech uczą gry na pianinie i francuskiego, inne zarówno logarytmów, jak i różniczek, a nawet całek, a inne dokładnego przebiegu wojny czterdziestoletniej, a jeszcze inne tylko zdroworozsądkowego minimum (czytania i pisania)” –
      A jak uczeń ma wybrać odpowiednią, jak rodzice mają mu w tym pomóc, jak sami nie wiedzą?
      „W społeczeństwie obywatelskim szkoła powinna pełnić wyłącznie funkcję usługową wobec rodziców” – czy nie przeceniasz rodziców i ich wiedzy i wyboru?
      „Oczywiście, państwo powinno (musi) określić pewne ramy, żeby nie finansować z publicznych pieniędzy ani szkół talibskich (choćby rodzice chcieli do nich posyłać swoje dzieci) ani szkół scjentologów, ani żadnej innej sekty. Powinno finansować wyłącznie szeroko rozumiany mainstream” – kto ma decydować co wchodzi w zakres mainstremu, a co nie?
      Ksawery, to tak konkretnie – po co szkoła?
      Danusia

  • avatar

    Wiesław Mariański

    1 maja 2012 at 22:01

    Po co szkoła ? Uważam, że odpowiedź nie może być precyzyjna, bo każda taka odpowiedź pachnie manipulacją i totalitaryzmem. Odpowiedź powinna być otwarta, wielowątkowa, ogólnikowa, „zbyt szeroka”. Właśnie taka jak Ksawerego „wspomożenie uczącego się w wypełnianiu jego własnych (jego rodziców) celów”. To nie szkoła ma mieć cel, lecz uczeń. Szkoła ma tylko jemu pomagać w poszukiwaniu celów i ich realizacji. Jedynym obowiązkiem szkoły, jej fundamentem, powinno być działanie zgodnie z uniwersalnymi wartościami: dialogiem, szacunkiem, paradygmatem wyboru, bezpieczeństwem.
    Po co szkoła ? Po to, żeby pomagała robić uczniowi to wszystko, co wymieniłaś Danusiu, i jeszcze więcej. Po to, żeby człowiek miał okazję do sprawdzania różnych możliwości, do prób, poszukiwań. Żeby nie było tak, że o jakimś przyszłym Chopinie, nie mówi się, że UCZY SIĘ w szkole nr 47, a dodatkowo uczy się gry na fortepianie – żeby było odwrotnie: UCZY SIĘ na fortepianie, a dodatkowo uczy się matematyki.

  • avatar

    Xawer

    1 maja 2012 at 23:31

    Dokładnie tak!
    D dyskusji pozostaje podział kompetencji w określaniu tych celów pomiędzy samym uczniem a jego rodzicami (prawnymi opiekunami). Im starzy uczeń, tym bardziej powinien być to jego wybór, im młodszy tym bardziej rodziców. Ale poza uczniem i rodzicem (tak długo, jak sąd nie odebrał praw rodzicielskich) nikt inny, w tym: szkoła, społeczeństwo, Danusia, minister, Xawer, eksperci od edukacji, Marian i nikt inny nie powinni mieć nic do gadania.
    Zacytuję Johna Stuarta Milla (z 'On Liberty’): możemy ich przekonywać i namawiać, ale nie możemy im niczego w tej mierze narzucać.
    Jeśli uczeń (rodzice) postawią sobie mało ambitne cele, to przekonujmy ich. Ale społeczeństwo (państwo, szkoła, Danusia, Xawer…) nie mają żadnego moralnego prawa, by zmuszać ich do przyjęcia celów innych, niż te (debilne w naszej ocenie) jakie sami sobie wybrali.

  • avatar

    Xawer

    2 maja 2012 at 00:04

    „Ksawery, to tak konkretnie – po co szkoła?”
    Po to, by uczyć dzieci. Po co fryzjer? By strzyc ludzi.
    Instytucja usługowa.
    Ale niech państwo (społeczeńswto, Danusia, minister, Xawer, etc.) nie wtrącają się w to jak pani Kasia strzyże Jasia, którego jego mama przyprowadziła na strzyżenie.
    I niech to państwo (Danusia, Xawer, etc…) nie zmuszają nikogo by się strzygł, jeśli lubi długie włosy albo potrafi sam się wygolić na łyso. Nie dam youtubowej dedykacji z 'Good morning, Sunshine’ bo nie znoszę tego musicalu. Ale ludzie mają prawo mieć długie włosy. I mają prawo mieć obciachowe fryzury. Nawet „trwałą” pofarbowaną na buraczkowo (to moda wśród pokolenia 40-60 w okolicznych wsiach).
    „A jak uczeń ma wybrać odpowiednią, jak rodzice mają mu w tym pomóc, jak sami nie wiedzą?”
    No to ma przechlapane.
    Jeśli rodzice przekraczają pewną granicę głupoty, tak daleko, że nawet nie potrafią poradzić się kogoś, do kogo mają zaufanie, to niech sąd im odbierze prawa rodzicielskie. Ale jeśli uznajemy ich za odpowiedzialnych do decydowania w sprawach ich dziecka, to nie zastępujmy ich decyzji decyzjami urzędników, ani tym bardziej sztywnym systemem identycznym dla każdego.
    Mamy albo-albo-tertio-non-datur: albo rodzice sterują wychowaniem swoich dzieci (i wtedy dzieci gamoni mają przechlapane), albo państwo steruje tym wychowaniem i mamy wtedy totalitaryzm i wszystkie dzieci mają przechlapane.
    „czy nie przeceniasz rodziców i ich wiedzy i wyboru?”
    A czy Ty nie przeceniasz siebie i swojej zdolności do podejmowania wyborów za dzieci, których nigdy w życiu nie widziałaś na oczy, ale wiesz, co dla nich dobre?
    Oczywiście, mam dużo krytycyzmu wobec potencji intelektualnej większości społeczeństwa (w tym rodziców). Ale tak długo, jak nie podważamy fundamentów demokracji (że głos wieśniaka znaczy tyle samo, co głos Danusi), tak długo powinniśmy temu wieśniakowi przyznać większe niż Danusi (bo wieśniak je zna osobiście, a Danusia nie) prawo oceny, co jest dobre dla dziecka tego wieśniaka.
    Tak długo, jak ten wieśniak (w całej swojej głupocie) nie jest pozbawiony praw rodzicielskich i obywatelskich, tak długo ma prawo decydować tak samo jak Danusia o sprawach ogólnopublicznych, a w sprawach swoich własnych i poddanych jego opiece dzieci – ma wyłączność decyzyjną.
    „kto ma decydować co wchodzi w zakres mainstremu, a co nie?”
    To jest duży problem na oddzielną dyskusję, w USA bardzo gorący (uczenie kreacjonizmu w szkołach publicznych i kontra na to w postaci założenia Kościoła Pastafarian http://pl.wikipedia.org/wiki/Lataj%C4%85cy_Potw%C3%B3r_Spaghetti), ale moja opinia tu jest dość łagodna: consensus uniwersytecko-akademicki, a za taki uznajemy ten uznawany przez komisję akredytacyjną – można miec do niej sporo zastrzeżeń, ale jednak nie myli astrologii z astronomią ani nie uznaje kreacjonizmu za równoprawny z teorią ewolucji.

  • avatar

    Danusia

    2 maja 2012 at 14:16

    Panowie dyskutanci
    Ale żeśmy się wstrzelili w dyskusję narodową. Już sama nie wiem czego słuchać i co czytać, tyle tego jest.
    Słuchałam dziś TOK FM i narzekanie na wyższe uczelnie.
    Niektórzy widzą przyczynę w małych nakładach na uczelnie i proponują 1% odpisu na ten cel. Jak zawsze płonna nadzieja , że kasa coś załatwi. Czy to znaczy, że bez kasy profesor specjalnie źle uczy?
    Druga sprawa, to zwalanie odpowiedzialności na szkoły, one źle uczą przyszłych studentów. W końcu trzeba chyba będzie zwalić na Pana Boga, że źle nas wyprodukował. Tylko ON gwarancji nie dawał.
    A gdyby tak wiedzieć: po co szkoła, to może i wyższą uczelnie by się naprawiło?
    D

  • avatar

    MK

    2 maja 2012 at 14:50

    Świętej pamięci nieodżałowany profesor Julian Radziewicz włożył mi na szkoleniu w głowę co następuje:
    „Szkoła jest to pierwsze spotkanie/zderzenie człowieka z instytucją.”
    Przyznaję, że i przed laty, i teraz to zdanie mi wystarcza. I dostatecznie uzasadnia, po co są szkoły (podczas gdy uczyć się można i trzeba zawsze i wszędzie, i od każdego, co żarliwie staram się czynić).
    Z szacunkiem
    EK

  • avatar

    MK

    2 maja 2012 at 15:03

    A może tu jest (też) odpowiedź na zadane pytanie „Po co szkoła?…”
    To fragment poradnika „Autoewaluacja w szkole” wydanego przez (ś.p.) CODN w 2002 roku (tak I wydanie ma 10 lat). Nihil novi sub sole (najgorsze, ze to sole coś się chowa za chmury, ech!!!)
    3.2. JAKOŚC A EWALUACJA
    Jest wiele kłopotów z wieloznacznością samego pojęcia jakość, najczęściej nieuświadamianą sobie, a obecną w naszym języku „od zawsze”, bo od starożytności.
    Najkrócej rzecz ujmując – jakość to zbiór cech obiektu …
    … dowodzących doskonałości (Lao Tse);
    … stanowiących o istocie rzeczy (Arystoteles);
    …decydujących o wartości dla danego użytkownika (bez użytkownika nie możliwe jest jej określenie) (Platon)
    … niepoliczalnych (w odróżnieniu od ilościowych);
    … zgodnych z przyjętą specyfikacją (normą, „standardem” rozumianym jako lista wymagań);
    ….gwarantujących zadowolenie, a nawet zachwyt klienta (Deming);
    …zaspokajających potrzeby stwierdzone lub oczekiwane (norma serii ISO 9000).
    Zbyt często dajemy się złapać w pułapki nieporozumień wynikających z różnego pojmowania samego pojęcia jakości. A przecież jest istotna różnica między jakością pojmowaną jako perfekcja a jakością, która oznacza zaspokojenie potrzeb. Nie zawsze jest tożsame zadowolenie (zachwycenie) klienta i zaspokojenie jego potrzeb – czy uczniowie nękani ćwiczeniami doskonalącymi ich znajomość tabliczki mnożenia są zawsze zadowoleni? Czy ich niezadowolenie może przesądzać o ocenie jakości lekcji? A tym bardziej – jakości pracy nauczyciela?…
    Przyjmijmy, że interesuje nas jakość (obiektu) jako jego wartość dla danego użytkownika (wg Platona). Tak rozumiana jakość jest zawsze subiektywna; za kryteriami jakości kryją się subiektywne normy, wartości i określone rozumienie, tego co jest „dobre” przez użytkownika – osobę czy też grupę osób.
    Każda szkoła chce być DOBRA, chce być szkołą NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI. Ten niezwykle szlachetny zamiar wymaga zmierzenia się z dwoma problemami, poszukania odpowiedzi na dwa fundamentalne pytania:
    1. Co to znaczy „dobra szkoła”?
    2. Jak zmierzać do celu, którym jest „dobra szkoła”?
    No właśnie – co to znaczy „dobra szkoła”?
    To niezwykle trudne pytanie.
    Odpowiedź na nie dotyczy świata wartości (a to zawsze jest trudne).
    Odpowiedź na nie zależy od tego, kto (a czasami – kiedy) na to pytanie odpowiada.
    Komu szkoła służy? Komu i do czego jest potrzebna?
    Jakość szkoły jest różna dla różnych jej „użytkowników”, „klientów”, „odbiorców usług” przez szkołę świadczonych – „interesariuszy” , choć wszystkie te określenia nie są najzręczniejsze, jasne jest, że określają tych, których potrzeby szkoła powinna zaspokajać. A kto to jest?
    Poszukując odpowiedzi przyjrzyjmy się najważniejszym grupom ludzi zainteresowanych pracą szkoły.
    Uczniowie
    i
    Rodzice
    Mimo że często wymieniani razem, to są dwie grupy odbiorców usług edukacyjnych, zróżnicowane w oczekiwaniach wobec szkoły zarówno i wewnątrz, jak i między sobą.
    Jedni uczniowie chcą mieć jak najwięcej zajęć sportowych, inni szukają oferty intelektualnej.
    Jedni rodzice oczekują od szkoły, że zagwarantuje ich dziecku bezproblemowe pokonanie kolejnego progu edukacyjnego (w liceum będzie to gwarancja dostania się na wyższą uczelnię) niezależnie od kosztu psychicznego , jaki dziecko ma za to zapłacić, dla innych najważniejsze jest przygotowanie ich dziecka do radzenia sobie w różnych, nie tylko edukacyjnych, sytuacjach.
    Dla dziecka dobra szkoła może oznaczać taką, która od niego mało wymaga, a rodzice tego dziecka będą życzyć sobie wręcz przeciwnie – wymagań wysokich.
    Oczywiste jest, iż niemożliwe jest zaspokojenie wszystkich potrzeb wszystkich rodziców i uczniów przez jakąkolwiek szkołę. Uniknięcie nieporozumień, a co za tym idzie i potencjalnych konfliktów jest możliwe tylko poprzez
     jasne komunikowanie przez szkołę uczniom i rodzicom swojego świata wartości (zawartych w wypracowanej misji i wizji placówki, przetłumaczonych na cele ogólne, strategie, cele szczegółowe znajdujące wyraz w „planie rozwoju szkoły”);
     zapewnienie ciągłego dialogu – wymiany informacji zwrotnych – „aż do bólu”, czyniących świat wartości pracowników szkoły, uczniów i rodziców światem wspólnym, na ile tylko jest to możliwe.
    Nikt nie jest wszakże samotną wyspą – najlepiej nawet uzgodnione działania lokalne, na poziomie pojedynczych szkół, muszą prędzej czy później składać się na spójny obraz edukacji regionalnej, a następnie globalny obraz edukacji w Polsce, zaspokajającej potrzeby krajowe.
    Co to znaczy „dobra polska szkoła”? To niezwykle ważny „klient” szkoły –
    Państwo, reprezentowane na szczeblu centralnym przez rząd, a niżej przez władze lokalne
    (MENiS – kuratorzy – wizytatorzy;
    MAiSW – samorządy wojewódzkie – powiatowe – gminne)
    Swoje oczekiwania wobec szkoły państwo formułuje za pomocą prawa, szczególnie oświatowego. Jakość szkoły wynika (powinna wynikać) z
     przyjętej ideologii edukacyjnej gwarantującej realizację celów politycznych rządu zawartych w polityce oświatowej państwa;
     sprawności legislacyjnej rządzących (umiejętności przełożenia intencji na język prawa);
     sprawności rządzenia, czyli egzekwowania ustanowionego i obowiązującego prawa.
    Dla tejże sprawności rządzenia w imieniu MENiS aspektami edukacyjnymi szkół zajmują się kuratorzy, a w ich z kolei imieniu – wizytatorzy. Równolegle o aspekty administracyjne dbają władze samorządowe kolejnych szczebli. Konieczne jest, aby przedstawiciele rządu na wszystkich szczeblach realizowali tę samą ideologię edukacyjną zawartą w odpowiedzi na pytanie, co to znaczy „dobra szkoła”. Oczywiście na szczeblu centralnym odpowiedź ta ma postać ogólną, a uszczegóławiana jest tym silniej im niższy jest szczebel władzy państwowej, przybierając na poziomie gminy postać gminnej polityki oświatowej.
    Społeczeństwo
    Nie zawsze oczekiwania społeczeństwa wobec szkoły są tożsame z tym, czego oczekują władze państwowe.
    Np. ogromna waga rankingów szkół w społeczeństwie nie przekłada się z reguły na decyzje władz oświatowych.
    Niezwykle ważne jest, aby rząd prowadził ze społeczeństwem dialog na temat oczekiwań wobec szkoły, dobrej szkoły. W naszych realiach taka dyskusja zdarza się niezbyt często (najczęściej w okresie przedwyborczym) i z reguły jest niezwykle ogólnikowa. Nieuzgodniona przez władze ze społeczeństwem (na szczeblu centralnym i kolejnych lokalnych) wizja „dobrej szkoły” jest źródłem niepotrzebnych nieporozumień.
    Przykład – manifestowane niezadowolenie społeczne w związku z likwidacją maleńkich lokalnych szkół wiejskich, uznanych przez społeczność lokalną za dobre, bo potrzebne w wiosce jako swoiste centrum kulturalne. Rodzice (stanowiący tylko część społeczności lokalnej) bronili tych szkół jako łatwo dostępnych dla dzieci. Władze często nie były w stanie przekonać, że tę cechę szkoły„przebijają” cechy takie jak lepsze wyposażenie, lepiej wykształcona kadra itp. szkół większych, ale zlokalizowanych często bardzo odlegle.
    Rynek pracy
    W ogromnym przywiązaniu do edukacyjnego charakteru usługi, jaką świadczy szkoła, skupiamy się tak mocno na „akademickich” aspektach tej usługi, iż zapominamy często, że każda szkoła (a nie tylko zawodowa) przygotowuje człowieka, przyszłego obywatela, ale także PRACOWNIKA.
    Z pełnym szacunkiem dla aspiracji społecznych wyrażających się w dążeniu do powiększenia wskaźnika ludzi legitymujących się wyższym wykształceniem, bezdyskusyjne jest, że
     wskaźnik ten nie może rosnąć w nieskończoność, bo każde społeczeństwo ma ograniczoną populację ludzi zdolnych osiągnąć pułap wymagań stawianych wobec wykształcenia wyższego;
     pomyślność społeczeństwa i państwa nie jest budowana wyłącznie przez naukowców (którzy są przecież jakby „najdoskonalszym produktem” dobrych szkół)
     związek jakości życia z poziomem wykształcenia nie jest tak silny, jak naciski na zdobywanie wykształcenia by na to wskazywały.
    A więc przemyślana odpowiedź na prowokacyjne na pierwszy rzut oka pytanie – co ma wyższą jakość: renomowane liceum czy szkoła zawodowa, brzmi: to zależy! Czyje potrzeby i jakie potrzeby ma każda z tych szkół w konkretnym przypadku zaspokoić.
    Nauczyciele i pozostali pracownicy szkoły
    Nie wolno o nich zapominać dyskutując o zapewnianiu jakości pracy szkoły. Dobra szkoła to taka, która zaspokaja także potrzeby swoich pracowników – potrzeby ze wszystkich pięciu szczebli hierarchii Maslowa (od potrzeb bytowych, poprzez zapewnione bezpieczeństwo, przynależność do grupy, uznanie, aż po samorozwój).
    Już ten pobieżny przegląd pokazuje, jak trudne jest sprecyzowanie uzgodnionej odpowiedzi na pozornie proste pytanie – co to znaczy dobra szkoła? – zarówno na poziomie systemu edukacji w całym państwie jak i w przypadku konkretnej szkoły. Różni interesariusze mają różne wobec szkoły oczekiwania, często nieujawniane, często nieuświadamiane.
    A jednak na co dzień dość bezrefleksyjnie opatrujemy szkoły etykietami „najlepsza”, „lepsza niż…” Ciągle wielką wagę nadajemy publikowanym w prasie rankingom szkół i choć obecnie prawie zawsze opatrzone są one informacjami o zastosowanych kryteriach punktowania (np. liczba olimpijczyków w roku szkolnym 2001/2002), to ciągle mówimy „najlepsze jest liceum X”, nie dodając jednocześnie, że chodzi wyłącznie – kontynuując nasz przykład – o sukcesy olimpijskie i to w ostatnim roku.
    Rzeczywistość jest znacznie bardzie skomplikowana!
    Nie ulega wątpliwości, że odpowiedź na pytanie o cechy dobrej szkoły musi być poszukiwana w drodze dyskusji, negocjacji, badań opinii – rozmowy wszystkich zainteresowanych. Za punkt wyjścia do takiej dyskusji mogą posłużyć rezultaty wypracowane przez innych. Takie aspekty pracy szkoły, które są kluczowe dla jakości usług przez nią świadczonych, obowiązujące w różnych systemach jakości, w różnych krajach przedstawiono w załączniku „Aspekty jakości szkoły” (str….), łącznie z propozycją jak materiały te można wykorzystać. O jednym nie należy zapominać – sama dyskusja nad cechami dobrej szkoły jest wartością samą w sobie, bo zmusza do refleksji aksjologicznej, tak nieobecnej w naszym życiu, a tak niezbędnej, szczególnie wobec trudu dokonywania ewaluacji. „Badanie wartości nie jest możliwe bez poważnej refleksji nad wartościami.” ostrzega K.Konarzewski czy Korporowicz?
    Przyglądaliśmy się już dobrym szkołom z perspektywy całego systemu edukacji i z perspektywy pojedynczej szkoły. Tak jak ocean składa się z pojedynczych kropel, tak na pracę szkoły składają się pojedyncze lekcje i praca poszczególnych nauczycieli – zasadne jest więc pytanie o cechy dobrej lekcji i charakterystykę dobrego nauczyciela. Zatrzymajmy się na chwilę nad tymi problemami.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    2 maja 2012 at 20:51

    Zadałem to pytanie, w dwóch wariantach, uczniowi gimnazjum:
    – Po co jest szkoła ? – Nie wiem.
    – Po co powinna być ? – Żeby móc rozwijać się.
    Jestem miłośnikiem krótkich odpowiedzi, krótkich konstytucji. Jeśli nie potrafię dać klarownej, zwartej odpowiedzi na ważne pytanie, to coś jest „nie tak”. Najpierw potrzebne jest jakieś „dziesięć przykazań”. Następnie możemy je omawiać i interpretować na tysiące sposobów i tworzyć całe biblioteki ksiąg. Dlatego odpowiedź na pytanie Danusi „musi” być uproszczona.
    Jest taka definicja-deklaracja: Polska jest demokratycznym państwem prawa. Jest krótka, zrozumiała i otwarta. A szkoła ? Czym jest, czym powinna być ?
    Po co jest szkoła ? – Żeby uskrzydlać.
    Ale dlaczego ma być jedna odpowiedź, a nie wiele ? – Nasza szkoła jest po to, żeby rozwijać charakter człowieka. – A nasza jest po to, żeby rozwijać zdolności artystyczne. – A wasza jest po to, żeby rozwijać umiejętności naukowego myślenia. Ja chcę mieć możliwość wybierania, czy to coś złego ?

  • avatar

    Wiesław Mariański

    2 maja 2012 at 22:27

    Po co jest szkoła ? Poniższy tekst wydaje się być dobro pomocą w poszukiwaniu odpowiedzi.
    „Nasi tegoroczni maturzyści mają niezwykłą siłę. Może nie do końca ją sobie uświadamiają. Ale z punktu widzenia współczesnego pracodawcy są to niezwykle ważne kompetencje. Specjaliści nazywają je kompetencjami społecznymi, które budują kapitał społeczny. Jego deficyt odczuwamy boleśnie, a to przecież pozaekonomiczny czynnik rozwoju i modernizacji każdej gospodarki. Często o tym przypominam, bo w Polsce jest on niezwykle niski. Z tego też powodu mówię o sile, jaką posiadają nasi uczniowie. Potrafią ze sobą doskonale współpracować. Chcą rozmawiać, dyskutować i uczyć się od siebie. Toczą poważne spory i dochodzą do konsensusu. Jasno wyrażają swoje potrzeby, dotrzymują obietnic, przyznają się do błędów i starają się je natychmiast naprawić. Są otwarci na potrzeby innych, wrażliwi na krzywdę. Swoim zachowaniem wzbudzają zaufanie. Lubią ludzi, szanują ich i w niewymuszony sposób okazują to na każdym kroku. Każdy z nich ma swoje marzenia. Wie, czego chce i z pokorą pokonuje trudności i własne samoograniczenia. Wiem, że z takim podejściem do życia, optymizmem i wiarą we własne siły osiągną swoje cele. Będą szczęśliwi. Jest jednak jeden warunek. Muszą chcieć zrobić to, o czym marzą. Nie wystarczy wiedza o tym, co chcemy, ani umiejętność, jak to zrobić. Ważna jest decyzja, aby tak postąpić. Muszą mieć odwagę zrealizować to, co chcieliby usłyszeć o sobie za te 20 – 30 lat. Są to piękne, szczere i autentyczne pragnienia. Warto! Tym bardziej, że mają narzędzia, które im w tym pomogą i charakter, bez którego zrealizowanie marzeń byłoby niemożliwe.”

  • avatar

    mazylinska

    3 maja 2012 at 11:01

    Danusiu,
    jeden z moich postów nosi podobny tytuł: „Po co do szkoły?” Tam dałam odpowiedź na to pytanie, ale tu odpowiem nieco inaczej, bo z innej perspektywy.
    Dzieci muszą chodzić do szkoły, bo na razie nie wymyślono lepszego sposobu, by się nimi zająć wtedy, gdy rodzice są w pracy. Dlatego trzeba je skoszarować i zadbać, żeby nie robiły głupst, żeby były bezpieczne i nie powodowały strat. Muszą być czymś zajęte, ale to nie może być zbyt drogie. Potem idą na studia, bo dla wszystkich nie ma pracy i rząd miałby kłopot, gdyby te tysiące wyszły na ulice. Przecież dla wszystkich nie ma pracy. Więc studiują. W tym czasie część wyjedzie, część znajdzie sobie coś sensowniejszego, część się pożeni, i tak stopniowo bomba zostaje rozbrojona. No i po to są szkoły 🙂

  • avatar

    Danusia

    3 maja 2012 at 11:51

    Dziękuję Marzeno
    Chodziły mi te powody po głowie, więc cieszę się, ze zostały przywołane. Czasami taniej i z większym pożytkiem byłoby zając się dziećmi w rodzinie. Jednak mało osób na to stać, a na tych co mogliby nałożono specjalne ramy. I w nauczaniu domowym i tak trzeba uczyć się tego co ustalono, a wynajmując prywatnego nauczyciela mamy na myśli przygotowanie dziecka do następnego stopnia edukacji, czyli znowu – program.
    Gdyby chodziło tylko o przechowalnię, to można byłoby zostawić wybór nauczycielowi, jak ma zamiar przetrwać z dziećmi, ale tu jest mit, że trzeba realizować program. Są mądrale, które wymyśliły programy szkolne, więc one może wiedzą – po co?
    Danusia

  • avatar

    Danusia

    3 maja 2012 at 12:00

    Drodzy dyskutanci
    Zaczynam żałować tematu. Jest tyle opcji ile ludzi. Chyba nie uda się niczego ustalić. Jeśli za Waszym głosem zrobilibyśmy podział na różne szkoły i w misjach, czy statutach zawarlibyśmy przesłanie – czego uczmy w naszej szkole, to albo jest to zadanie nie do wykonania, albo nikt do naszej szkoły nie przyjdzie.
    W pierwszym wypadku byłby to dokument nie do skonsumowania i wewnętrznie sprzeczny. Np uczymy dialogu, pozwalamy na wybór i uczymy danych przedmiotów z takim to a takim programem.
    W drugim przypadku musielibyśmy ograniczyć ofertę. Np nie uczymy fizyki (coś dla Ksawerego), a za to historii na wysokim poziomie. Ciekawe kto z rodziców zdecyduje się na taką szkołę dla dziecka, które ma 6 lat.
    Już mam!
    Może szkoła jest potrzebna po to, aby na nią zwalić winę za wszystko?
    Następnym razem zajmę się znowu ocenianiem. Cały czas myślę, co zamiast lub co jeszcze zamiast testów.
    Danusia

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 12:25

    „W drugim przypadku musielibyśmy ograniczyć ofertę. Np nie uczymy fizyki (coś dla Ksawerego), a za to historii na wysokim poziomie. Ciekawe kto z rodziców zdecyduje się na taką szkołę dla dziecka, które ma 6 lat.”
    Znam wielu rodziców, którzy taką szkołę by wybrali. Nie tylko działaczy PiS-u, głodujących za historią. Mnóstwo z tradycyjnej polskiej humanistycznej inteligencji, mającej nauki ścisłe w mieszaninie nabożnego podziwu i pogardy. Wielu adwokatów, artystów, tłumaczy, dziennikarzy, nawet lekarzy – mogłoby tak wybrać, widząc dla swoich dzieci karierę w zawodach zbliżonych do swoich.
    Szczerze mówiąc – nie oceniałbym tego wyboru aż tak źle. To, czego dzieci w szkole uczą się z fizyki i tak nie daje nic w sensie ani filozoficzno-poznawczym, ani praktycznym, a wyłącznie służy obrzydzeniu dzieciom nauk ścisłych. Jeśli po szkole mają wyłącznie znać na pamięć prawo Ohma, to już lepiej, żeby go nie znały wcale.
    Przesadzasz zresztą z zerojedynkowością tego wyboru. Wystarczy przedstawiać szkołę, jako:
    szkoła A: uczymy historii na poziomie minimum programowego, ale mamy 4 godziny fizyki i 6 godzin matematyki w tygodniu, wychodzimy daleko poza program, ale nasze wymagania będą w tych przedmiotach znacznie wyższe, niż minimum programowe MEN;
    szkoła B: uczymy matematyki i fizyki na poziomie minimum programowego, ale mamy 6 godzin polskiego, 4 historii, 3 WOS, a do tego kursy socjologii, psychologii i kulturoznawstwa, będziemy na te przedmioty kłaść nacisk i wymagać z nich znacznie więcej, niż w minimum MEN;
    szkoła C.: wszystkich przedmiotów uczymy na poziomie minimum MEN, gwarantujemy niestresująca i przyjazną atmosferę.

    • avatar

      Danusia

      3 maja 2012 at 16:13

      Nie ma minimum programowego, jest podstawa programowa, której pełna realizacja jest niemożliwa. Ale powrót do minimum nie byłby zły. A umiałbyś przedstawić takie minimum dla LO z fizyki, czy z matematyki?
      Coraz bardziej mi się taka różnorodność podoba, tylko, aby nie przesadzić w tym minimum (w aspekcie maksimum).
      Danusia

      • avatar

        MK

        3 maja 2012 at 22:43

        To może podstawa programowa (będąca w założeniu obietnicą, że jest to to, co państwo obiecuje, że każda szkoła nauczy, a więc faktycznie jest to minimum) powinna być zmieniona?
        Wiemy, że „pełna realizacja podstawy programowej jest niemożliwa” i nic z tym nie robimy?! A potem dziwimy się, że jest tak źle…?
        Z niedobrych składników na wejściu trudno upichcić coś smacznego, prawda?
        A podstawa programowa to nie jest żadna świętość tylko produkt, „wytwór zbiorowej wyobraźni”, prawda? A ponieważ tak wiele od tego produktu zależy, to dlaczego prace nad doskonaleniem podstawy nie trwają i to intensywnie?…

        • avatar

          Danusia

          3 maja 2012 at 22:53

          Racja.
          Ale w czasie pracy nad podstawą każda Mądrala lamentuje, aby z jej dziedziny było jeszcze więcej.
          Podstawowa kwestia: Człowiek, który nie wie co to jest ……, nie może mieć ukończonej szkoły ogólnokształcącej.
          W miejsce kropek proszę wpisać co tylko przyjdzie Wam do głowy.
          Danusia

          • avatar

            MK

            4 maja 2012 at 02:15

            Znaczy się – nie da się?
            No to potem nie dziwmy się, że wysiłek odmalowania domu o zmruszałych fundamentach nie przyniósł oczekiwanych, a trwałych rezultatów.
            Czyżby łatwiej miało być przekonać 600 tysięcy nauczycieli do trwania w absurdzie (w licznych absurdach) niż znaleźć grupę mędrców, którzy utworzą skuteczny mechanizm poszukiwania rozsądnej podstawy programowej dla polskiej szkoły? (bo to proces, a nie jednokrotny akt)
            A może warto przejrzeć i zrewidować założenia tego ZADANIA?…

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 16:27

    „podstawa programowa, której pełna realizacja jest niemożliwa.”
    A skąd ten impossybilizm? Jest niemożliwa, bo uczniowie bojkotują szkołę i nie widzą sensu w uczeniu się, którego jedynym celem jest zdanie testów. Przy takim podejściu żadne minimum nie jest do zrealizowania.
    To, co dziś jest „niemożliwą do zrealizowania podstawą” w naszych czasach było tylko częścią „minimum”, które różne szkoły rozszerzały po swojemu. O ile „minimum’ czy „podstawa” z chemii, biologii, geografii nie były przesadnie cięte, o tyle dzisiejsza podstawa matematyki i fizyki to bardzo okrojone „minimum” z naszych czasów. I nawet humanistyczne licea (e.g. Żmichowska czy Rejtan) nie miały problemów z jego realizacją, rozszerzając humanistykę. A Gottwald czy Władysław IV, rozszerzając matematykę i fizykę, nie miały problemu z realizacją „minimum” humanistycznego, dość bliskiego dzisiejszej „podstawie”, jeśli uwzględnić zamianę Żukrowskiego na Herberta, co i słusznie 😉

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 16:34

    A jeśli chcesz konkretnej propozycji takiego „minimum”: może w jakiejś papierowej bibliotece staroci da się znaleźć minima programowe z matematyki i fizyki dla profilu ogólnego i humanistycznego liceów z roku 1980.
    Bierzemy je na żywo. Matematykę można odkopiować zupełnie bez zmian, a fizykę przejrzeć, czy przypadkiem jakiś marginalny drobiazg się nie zdezaktualizował (ot, coś o rozszerzaniu się Wszechświata, być może trzeba by zmienić, albo listę cząstek elementarnych uzupełnić o bozon Higgsa…)

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 17:15

    „Nie ma minimum programowego, jest podstawa programowa, której pełna realizacja jest niemożliwa.” – komentarz tutora, z ukłonem w stronę Marzeny i jej neurotransmiterów.
    Dużo łatwiej „zrealizować” (czyli spowodować, żeby dziecku zostało w głowie na dłużej, niż do najbliższej klasówki) dużo bardziej rozbudowany program, w którym „podstawa” się zawiera, niż „podstawę” sauté.
    „Podstawa” jako taka jest nudna i pozbawiona sensu – jej jedynym uzasadnieniem jest wymóg szkolny, testy, egzaminy i zaliczenia. Ma się nijak do rzeczywistości, a jeśli nawet, to opisuje najbardziej oczywiste i nieciekawe jej aspekty.
    Wystarczy to kilkukrotnie rozbudować, a nauka stanie się ciekawa. I niekoniecznie rozliczać uczniów z tego, czy dobrze rozwiązują zadania na równania Maxwella, ale ucząc o nich, o rozchodzeniu się fal radiowych, historii sygnału SOS wysłanego z Titanica, etc, a wtedy i prawo Ohma zostaje im w głowie mimochodem. Choć gdyby było głównym tematem lekcji, to byłoby zbojkotowane.

  • avatar

    Danusia

    3 maja 2012 at 18:11

    „Jest niemożliwa, bo uczniowie bojkotują szkołę i nie widzą sensu w uczeniu się, którego jedynym celem jest zdanie testów. Przy takim podejściu żadne minimum nie jest do zrealizowania” – uczniowie coraz mniej są chętni do uczenia się, może pod skorą czują, że to co im proponujemy nie ma sensu. Ewentualne narzekanie na pokolenie młodych na pewno nie ma sensu i nic nie zmieni, to my musimy się zmienić i proponować im to, co ich zaciekawi. A tego nauczycieli nie uczą na uczelniach. Nie uczą też atrakcyjnych dla uczniów metod nauczania, takich co trafią do każdego ucznia. To bardzo trudne zadanie.
    I znowu widzę oczami duszy – stołek edukacyjny o 3 nogach: czego uczmy, jak uczymy i jak sprawdzamy.
    Wszystko leży.
    Jeśli chodzi i dawne minima, to niestety byłyy one dobre dla nas, ale nie dla obecnych młodych. Nie da się ich żywcem adoptować.
    Danusia

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 18:26

    Wydaje mi się, że młodzi bojkotują szkołę, a nie uczenie się. Uczniowie są chętni do uczenia się, byle nie w szkole i nie tego co szkoła im proponuje.
    Komentarz ten opieram nie tylko na moich tutees z dobrych domów, ale i na kilkorgu gimnazjalistach ze wsi (mikromiasteczka), którzy z własnej, nieprzymuszonej woli przychodzą na moje lekcje (które im zafundowali rodzice jednego z moich uczniów, zachęcając go, by zapraszał na nie również swoich kolegów z klasy). Mam nadzieję, że wszyscy z nich zdadzą bez problemu do następnej klasy (właśnie kończą II).
    Powtórzę tezę: jeśli minimum traktujemy jako nieosiągalne maksimum, to tworzymy samospełniającą się przepowiednię. Jeśli minimum traktujemy jako niewarty uwagi element, to też takim będzie i zostanie osiągnięte mimochodem.
    „Jeśli chodzi i dawne minima, to niestety były one dobre dla nas, ale nie dla obecnych młodych. Nie da się ich żywcem adoptować.”
    Nie popadaj w arogancję: Ty – mądra, dzisiejsze dzieci – debile. Nie są mniej pojętne ode mnie czy Ciebie. Ty się mogłaś nauczyć różniczek, to niby dlaczego oni nie mogą, a równanie kwadratowe to przesadne wymaganie wobec nich?

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 19:04

    Właśnie!!! Widzę, że łapiesz mój punkt widzenia!!!
    I dlatego trzeba uczyć o algebrach, kwadrykach (o kwadrygach na historii), tensorach, topologiach i polskich glazurnikach używających gilotynek do cięcia kafelków firm Banach&Tarski i Lebesque (obiecuję przeprowadzić tę lekcję – wciągnąłem się w temat…), ale w minimum wymagać tylko tylko twierdzenia Pitagorasa – a ta umiejętność pojawi się w nich samoistnie, mimochodem, przy okazji dyskusji o metryce kartezjańskiej i nawet nie zauważą, że się go nauczyli.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    3 maja 2012 at 19:05

    Danusiu, mówisz: „Zaczynam żałować tematu. Jest tyle opcji ile ludzi. Chyba nie uda się niczego ustalić.”
    Właśnie o to chodzi ! Celem jest droga i działanie, tak jak w życiu. A przecież szkoła to miniatura życia-świata. W tej drodze, oczywiście, różne, zmieniające się etapy i cele. Chyba należy współczuć człowiekowi, który ma precyzyjnie określone cele życia i plany ich realizacji. W szkole, tak jak w życiu, w miarę niezmienne i precyzyjne mogą być zasady i wartości.
    Szkoła to nie fabryka szczotek lub komputerów. Dlatego nie można określić w niej planu pracy, dokładnych parametrów produktu, oczekiwanych wyników. Szkoła, to skrzyżowanie fabryki i warsztatu artystycznego. Dlatego warto czasem pomyśleć o człowieku jak o dziele sztuki.
    Tak, to co napisałem jest zbyt górnolotne, ogólnikowe i „wymądrzalskie”, zatem teraz konkretniej. Nie widzę żadnej sprzeczności między jednoznaczną i jednakową dla wszystkich Polaków podstawą programową (lub minimum), a wolnością wyboru. Istotą problemu jest jak traktujemy ową podstawę: jako gorset, czy jako trampolinę ? W modelu A – szkoła, nauczyciel i uczeń MUSZĄ realizować (czytaj: męczyć) jakiś plan-program, a w modelu B – MOGĄ. Więcej na ten temat napiszę „u siebie”, w ramach kontynuacji cyklu „Przepis na dobrą szkołę”. Nauczyciel powinien „kręcić” się z uczniem wokół podstawy programowej, ale powinien zatrzymać się lub odejść w bok, gdy uczeń nie nadąża, nie chce, nie potrafi, ma ważniejsze problemy, chce i potrafi pójść wyżej i głębiej. Dla takiej szkoły musi być spełniony jeden warunek: testowanie i ocenianie nie może być takie jak teraz, nie może być sądem, egzekucją, brzytwą, totalnym podsumowaniem. Chociażby tak: nie chcesz być oceniany z trygonometrii ? – dobrze, a z czego chcesz ?
    Nasza szkoła nie potrzebuje wielkich zmian, lecz gruntownych, czyli sięgających gruntu. Fundamentem edukacji powinna być elastyczność, pozwalająca łączyć podstawy-wymagania z możliwościami-i-chęciami. Taką elastyczność jest konsekwencją zasady wolności-i-wyboru (możliwości i konieczności). Nie ma edukacji bez wolności, nie ma wolności bez edukacji. Nie do rymu, ale prawda. Obecna edukacja oparta jest na zasadzie przymusu, dlatego jest stratą czasu nauczycieli i uczniów oraz pieniędzy podatników.

  • avatar

    Xawer

    3 maja 2012 at 19:43

    Pozwolę sobie podsumować Wiesława i mój ostatnie komentarze w krótkiej tezie:
    Szkoła powinna uczyć (wykładać) duuuuużo więcej, niż wymaga na egzaminach. Chorobą zabijająca polską szkołę jest to, że minimum stało się maksimum. Uczmy, przekazujmy i opowiadajmy mnóóóóóstwo (bez tego szkoła jest nudna i bezsensowna) ale w twardy sposób wymagajmy bardzo niewielkiego (’niewielkiego’ w sensie Lebesque’a – patrz wykład o kafelkach…) podzbioru tego, co wykładaliśmy.
    Wiesławie – dzięki, że uświadomiłeś mi główną cechę mojej metodyki… Tak robiłem od dawna, ale dopiero teraz nazwałem to wprost.

  • avatar

    Danusia

    4 maja 2012 at 12:58

    MK
    Ruszyłyśmy osobny bardzo ważny temat. Też Ksawery go poruszył – Czego chcemy dzieci nauczać?
    Czyli tworzenie podstawy programowej, minimum programowego i wymagań egzaminacyjnych. Moim zdaniem to. co jest obecnie obowiązujące , czyli podstawa jest prześladowana.
    Są cztery pytania:
    1. Czy zmieniać obecną podstawę?
    2. Czy tworzyć minimum programowe?
    3. Jakie wytyczne dać?
    4. Kto ma zmienić?
    Myślę, że warto byłoby zająć się tym osobno. Może jakiś ruch obywatelski?
    Danusia

  • avatar

    MK

    4 maja 2012 at 13:50

    „Moim zdaniem to. co jest obecnie obowiązujące , czyli podstawa jest prześladowana.”
    ???? Nie rozumiem…
    „Czego chcemy dzieci nauczać?”
    Podstawa programowa – powtórzę, to nie jest odpowiedź na tak zadane pytanie (my chcemy – czyli kto?…).
    Podstawa programowa to deklaracja państwa, czego (państwowa) szkoła (za państwowe pieniądze) obiecuje nauczyć dziecko doń uczęszczające. I w tym sensie jest to pewne minimum.
    Porządna szkoła na tym nie poprzestaje i dokłada to, co ma zadeklarowane w swojej misji („Misja – szczególny powód istnienia firmy/organizacji/instytucji na rynku”)
    Podstawa programowa MUSI być zmieniana z co najmniej dwóch powodów;
    1. bo nie ma szans, aby za pierwszym razem powstało coś doskonałego (każdy projektant zaczyna od prototypu, a potem go doskonali);
    2. bo świat się zmienia, więc i treści nauczane (oraz metody) muszą się zmieniać. „Znajdź sposób reagowania na ciągłe zmiany” (TQM)
    Kto ma podstawę (jako fundament edukacji gwarantowanej przez państwo) zmieniać? A to pytanie do zarządzających (=odpowiedzialnych za…) systemem edukacji (wg Konstytucji) – komu scedują to ważne zadanie.
    Jeszcze pozostaje jeden „drobiazg” do załatwienia: jak przekonać społeczeństwo do poszanowania prawa (wszelakiego, a więc i oświatowego)?
    Ale to całkiem inna (i dalece wykraczająca poza edukację) bajka…
    Które to miejsce ma Polska w zaufaniu społecznym na tle innych krajów Europy)? 🙁
    I co robimy, aby tę dramatycznie zła sytuację poprawić? 🙁

    • avatar

      Danusia

      4 maja 2012 at 15:04

      A to mi się udało, miało być przeładowana, a wyszło prześladowana. I to i to prawdziwe.
      „Czego chcemy dzieci nauczać?”
      Podstawa programowa – powtórzę, to nie jest odpowiedź na tak zadane pytanie (my chcemy – czyli kto?…” – to znaczy obywatele, czyli państwo.
      MK, Twoje powody do zmiany podstawy nie wyczerpują spektrum powodów i niestety można je podważyć. Przynajmniej pierwszy. Podstawa ta nie jest pierwszą próba i nie tak dawno była zmieniana.
      Moim zdaniem, nie w tym problem. Za każdym razem będzie nie tak, jeśli tworzący ją nie zrozumieją, ze nie da się słonia do słoika zmieścić.
      Tu specjalne docenienie Zbigniewa Marciniaka za przycięcie matematyki.
      Ale wystarczy spojrzeć nawet nie na podstawę tylko na egzaminy i z czystym sercem spróbować je zdać.
      Ja bym każdemu historykowi dawała najpierw egzamin z matematyki do zdania, a matematykowi z historii, a potem bym dopiero dopuszczała do układania podstawy. I tylko tych co mają dzieci (no może przesadziłam, ale gdzieś trzeba być radykalnym).
      Co zrobimy, alarmujmy, może coś się urodzi…

  • avatar

    Xawer

    4 maja 2012 at 14:59

    Jak rzadko zgodzę się z MK.
    Pytania 1. i 2. Danusi dotyczą tego samego.
    „Podstawa” powstała w reformie Handtkego nie jako program nieosiągalnego maksimum, ale właśnie jako minimum programowe – czyli to, czego każda szkoła ma obowiązek nauczyć i z nauczenia się czego państwo może centralnymi egzaminami rozliczać uczniów. Ale w założeniu szkoły (i indywidualni nauczyciele) mieli uczyć znacznie szerzej i więcej, tworząc własne programy, będące nadzbiorami (i to w założeniu: nadzbiorami właściwymi…) „podstawy”. I tę wizję należy uznać.

    • avatar

      Danusia

      4 maja 2012 at 15:12

      Ksawery
      Mam dla Ciebie zadanie. Jak duży musiałby być słoik w kształcie walca, aby zmieścił się w nim dorosły słoń afrykański. Obliczenia z dokładnością do 10 cm.
      Bardzo Cię przepraszam, ale to, że Ty masz dużą wiedzę, to nie implikuje, że taką samą nauczyciel może zaimplementować w uczniu.
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    4 maja 2012 at 15:34

    Chyba blaszana puszka, bo mielonkę ze słoni pakuje się do puszek, a nie słoików. Spora. Koło 2m. Z dokładnością 10cm nie dostaniesz odpowiedzi, bo rozkład wielkości słoni ma większą wariancję. No, chyba, że podasz wagę tego jednego konkretnego słonia i przepis na produkcję mielonki (mielimy z kopytami, skórą i kośćmi?)
    „to, że Ty masz dużą wiedzę, to nie implikuje, że taką samą nauczyciel może zaimplementować w uczniu.”
    I to jest właśnie źle wypowiadziane zdanie, w duchu norymberskiego lejka i przedmiotowego traktowania uczniów, a bynajmniej nie wiesławowego szacunku i dialogu. To nie nauczyciel „implementuje wiedzę w uczniu”, tylko „uczeń zdobywa wiedzę”. A uczeń, jeśli chce ją zdobyć, to nie będzie miał problemu ani z polską podstawą programową, ani ze znacznie szerszymi wymogami do IB. Przynajmniej bardzo niewielu będzie je miało.

    • avatar

      Danusia

      4 maja 2012 at 22:11

      Ksawery
      Tak rozumując, moglibyśmy od razu w podstawie do szkoły podstawowej umieścić wymagania ze studiów – jak chce to się nauczy!
      Myślmy realnie i mierzmy na przeciętnego nastolatka.
      Wyczuwam, że ty jesteś skłonny zawierzyć autorytetom uniwersyteckim, a ja nie za bardzo. Zawsze wolałam wierzyć praktykom, a nie teoretykom. Dlaczego studiowałam matematykę teoretyczną? – to jest pytanie.
      Danusia

  • avatar

    Wiesław Mariański

    4 maja 2012 at 21:52

    Przepraszam, znów pogubiłem się w tej dyskusji oraz w tamtej – u Marzeny.
    Co chwilę mówicie: „powinno”, „musi, musiałoby”, „warto byłoby”, itp. O co tu chodzi ? Przecież ośrodki decyzyjne są wszystkim znane, choć anonimowe. To są chyba MEN i CKE. I to wszystko, tylko tam zapadają decyzje. Nauczyciele i dyrektorzy szkół nie mają tu nic do powiedzenia. I to się nie zmieniło przez ostatnich 20 lat, więc …………. .
    Pamiętam jak było dawniej: – Słuchajcie, tu mam pomysł jak ulepszyć, usprawnić, udoskonalić.
    Następnie pojawiał się sekretarz: – Żadnych takich nie będzie. Macie działać zgodnie z naszą linią. A o tej linii decydują nasi towarzysze z Komitetu.

    • avatar

      Danusia

      4 maja 2012 at 22:18

      Wiesławie
      My tu jesteśmy tacy idealiści, którzy mają cień nadziei, że obywatel ma coś do powiedzenia. Może tutaj ktoś jest z ośrodków decyzyjnych. może nasz obywatelski głos zostanie wysłuchany. A może my kupą się zbierzemy i pójdziemy powiedzieć, co sądzimy.
      Ale wtedy warto mieć uzgodnione zdanie.
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    4 maja 2012 at 22:30

    W kwestii pedagogiki, dydaktyki, metodyki, etc, nie ufam ani profesorom, ani funkcjonariuszom systemu szkolnego, ale wyłącznie opiniom dzieci, rodziców i zdrowemu rozsądkowi. Jak na razie sprawdza się nieźle.
    Ufam tez prostej logice: mamy koniunkcję dwóch przesłanek:
    A. nie ma podstaw do twierdzenia, że dzisiejsze pokolenie jest mniej zdolne od pokolenia jego rodziców;
    B. pokolenie 1950′-60′ nie miało problemów ze zdaniem ówczesnej matury, wymagającej znajomości ówczesnej podstawy programowej (nawet w klasie humanistycznej trzeba było umieć liczyć granice ciągów i pochodne prostych funkcji) – coś koło 80% przystępujących do matury ją zdawało.
    Wniosek: jeśli dzisiejsze dzieci mają kłopoty z bardzo okrojonym programem, to przyczyna nie leży w ich możliwościach pojęciowych ani w samym programie, tylko zupełnie gdzie indziej.
    Gdzie? Tu można stawiać różne hipotezy: od braku motywacji, przez opór wobec przymusu, poczucie bezsensu i nudy, po konstatację faktu, że fikcją jest powszechne wykształcenie średnie.

    • avatar

      Danusia

      5 maja 2012 at 12:39

      Absolwencie Gotwalda z pokolenia 1950-1960
      Z całkowitą odpowiedzialnością muszę ci zakomunikować, że w innych szkołach granice umiał liczyć co 5 uczeń, a rozumieli tę czynność nieliczni.
      Na maturze rozwiązywała część kumata, a reszta przepisywała. W ten proceder zaangażowani byli: prymusi, nauczyciele, rodzice i nawet dyrektor.
      Jako dowód posłuchaj wypowiedzi oficjalnych osób typu: Nigdy bym matury nie zdał, gdyby mi nie dali ściągi.
      Ja tam nie mam nic przeciwko przepisywaniu, rękę się ćwiczy. Ale przy okazji dostaje się niezłą lekcję korupcji.
      I to ta sytuacja – SPRAWDZANIA, tę korupcję tworzy. Sprawiedliwe jak widać ono nie było, ale przecież świat nie jest sprawiedliwy, więc po co uczyć fikcji.
      Po co w ogóle sprawdzać i porównywać?
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 13:40

    Wśród kandydatów zdających egzaminy wstępne na fizykę (wliczając w to tych chłopców, którzy startowali do nich nie po to, by studiować, ale w przekonaniu, że przy poniżej jednego kandydata na miejsce, choćby nic nie umieli, to i tak schowają się na jakiś czas przed wojskiem) w latach 80′ coś koło 3/4 umiała liczyć granice szeregów (szeregów, nie tylko ciągów). Sądzę, że wśród kandydatów na Politechnikę było podobnie, a może i lepiej, bo przy mniejszej liczbie miejsc szło tam mniej tych uciekających przed wojskiem.
    Ale mniejsza nawet o te ciągi i szeregi, niech Ci będzie, że wtedy tylko co piąty uczeń umiał policzyć granicę szeregu, czego ich wtedy uczono w ramach programu szkolnego. Dziś nie umie tego niemal żaden, a co piąty uczeń umie rozwiązać równanie kwadratowe, czego dziś się ich uczy w ramach dzisiejszej podstawy. Patrz podsumowanie wyników zeszłorocznych matur – jaki odsetek uczniów rozwiązał które zadanie. Równania kwadratowe sprawiły ogromny problem. Prawidłowość, jaką widzę jest następująca: niezależnie od tego, czy mamy ambitny, czy okrojony program, to około 20% opanowuje jego górne elementy, a 80% nie. Dalsze krojenie podstawy doprowadzi do tego, że tak jak już dziś żaden niemal (poza Staszicem i własną nauką) maturzysta nie umie liczyć szeregów, tak po okrojeniu podstawy już żaden nie będzie umiał rozwiązać równania kwadratowego.
    Doświadczenie ostatnich lat pokazało, że przycinanie podstawy programowej (np. wyrzucenie z niej granic ciągów) spowodowało, że mniejszy niż poprzednio odsetek maturzystów umie te granice policzyć i wie o co w tym chodzi, a nie zwiększył się odsetek (raczej zmniejszył się) tych, którzy umieją rozwiązać równanie kwadratowe. Nie zmniejszył się tez odsetek uczniów cierpiących na różne formy nerwic i stresu egzaminacyjnego. Raczej przeciwnie.
    Spróbuj uczciwie powiedzieć: jaki widzisz pozytywny (z punktu widzenia czy to społecznego, czy indywidualnego) pożytek z tego, że programy nauczania zostały kilkukrotnie zredukowane?
    A jeśli dotychczasowa redukcja nie dała żadnego pozytywnego efektu, a mnóstwo negatywnych, to nie domagaj się dalszej redukcji.

    • avatar

      Danusia

      5 maja 2012 at 16:43

      Widzę!
      Znam kilku absolwentów dzisiejszego gimnazjum, którzy potrafią policzyć procent danej liczby. Jak zaczęłam pracować w szkole (1990), to żaden nauczyciel(ka) humanistycznego przedmiotu nie potrafił(a) obliczyć frekwencji. Zapomnieli, jak to się robi, bo przez procenty program przeleciał za szybko. Spieszył do granic ciągów.
      D

  • avatar

    MK

    5 maja 2012 at 15:11

    A ja myśle jak Xawer.
    Przypominam, że nie jestem absolwentką Gottwalda/Staszica (w analogicznym pokoleniu), tylko zwykłego technikum, które nie przeszkodziło mi ukończyć (bez trudu, w terminie, a co! pochwalę się)) Politechnikę Warszawską (i to nie najgorszy jej wydział).
    Mimo żem kobieta – nie byłam żadnym wyjątkiem (na 240 osób, było ok. 40 dziewczyn na roku).
    I na tych studiach nauczyłam się odpowiedzi na pytania Danusi: żeby odpowiedzieć co i jak mierzyć, najpierw trzeba jednak odpowiedzieć, po co.
    A po to, że układ ze sprzężeniem zwrotnym generalnie jest lepszy (skuteczniejszy, efektywniejszy itp.) niż układ ze sterowaniem otwartym (gdzie na wejściu nie ma żadnej informacji o skutkach działań poprzednich).
    Itd., itp. Teorie – systemów, sterowania, optymalizacji… Ach, jakże przydałyby się ty tej wiedzy na wszystkich uczelniach…
    Absolutnie nieprawda, że to wiedza dla wybrańców!
    Dziś rano rozmawiałam (hurra! niech żyje Skype!) z młodymi znajomymi (eks uczeń z rodziną :)), którzy zamieszkali właśnie w Moskwie. Z entuzjazmem opowiadają o brytyjskiej szkole, do której poszły dzieci. Dziewczynka w 1. klasie uczy się dzielenia.Daje radę. Itd., itp.
    Nie domagajmy się dalszych redukcji wiedzy w naszym życiu – od szkoły (co ja gadam! od kołyski) – po III wiek (czyli po grób!).
    Polak też potrafi! Potrafi być mądry.

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 15:38

    „układ ze sprzężeniem zwrotnym generalnie jest lepszy (skuteczniejszy, efektywniejszy itp.) niż układ ze sterowaniem otwartym”
    Hmmm…. to dotyczy bardzo starannie zaprojektowanych i wyregulowanych układów ze sprzężeniem zwrotnym, co daje się (przy pewnej staranności) zrobić z maszyną parową albo samolotem Grippen, ale w działaniach społecznych o to bardzo trudno, by nie powiedzieć, że jeszcze nigdy nikomu się nie udało.
    Mam w takim razie pytanie testowe na temat sprzężenia zwrotnego w edukacji (odpowiedź na podstawie obserwacji polskiej szkoły):
    A. wpadła w oscylacje gasnące?
    B. wpadła w oscylacje rosnące (oszacuj czas po jakim się rozleci)?
    C. wpadła w nieoscylacyjny (prosty wykładniczy) trend spadku wymagań do zera?
    D. wpadła w eksponencjalny trend wzrostu bezsensu (oszacuj czas, po jakim nikt już tego nie wytrzyma)?
    W przeciwieństwie do sterowania otwartego, w którym osiągany efekt, mimo że nie optymalny, jest sensowny i stabilny, źle zaprojektowane/wyregulowane układy sprzężenia zwrotnego, przy niewielkiej odchyłce parametrów tego sprzężenia od optymalnych prowadzą do naszej listy efektów z pytania powyżej: wygaszenia bądź rozpadu, eksponencjalnego bądź oscylacyjno-eksponencjalnego.
    A nikt jeszcze nigdy nie skonstruował odpowiedniego systemu sprzężenia zwrotnego w jakiejkolwiek dziedzinie społecznej. Może znasz przykład?
    Nie kombinujmy więc ze szkołą!
    Jeśli mojemu dziecko ma wisieć kowadło nad głową, to wolę, żeby wisiało na dzieiwiętnastowiecznym, przestarzałym konopnym sznurze, niż na superoptymalnym układzie dźwigienek i serwomechanizmów, sterowanych laserowym dalmierzem (świecącym przy okazji temu dziecku w oko), gdzie oprogramowanie dla tego dźwigu napisali urzędnicy MEN.

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 17:34

    A tak swoją drogą (dzięki MK!!!), to uświadomiłaś mi tu bardzo istotną cechę tego niby-sprzężenia zwrotnego w naszej edukacji:
    Sprzężenie zwrotne działa sensownie, gdy mamy określoną zadaną wartość, jaką chcielibyśmy otrzymać na wyjściu, badamy odchyłkę i tak modyfikujemy parametry wejściowe, żeby efekt wyjściowy zmienił się w stronę optimum. Też nie zawsze wtedy działa – łatwo przesadzić ze sprzężeniem i wpaść w oscylacje albo wzrost/spadek wykładniczy aż odbijemy się od jakiejś obiektywnej bariery (wytrzymałości systemu). Ale tylko w takim modelu sprzężenie zwrotne może w ogóle działać.
    Tymczasem szkoła nie definiuje pożądanej wartości na wyjściu. Domaga się „jak najlepszych” wyników egzaminów – sprzężenie działa więc zawsze w jedną stronę, czyli prowadzi do eksponencjalnego wzrostu w kierunku założonego celu: jak najwyższego wyniku punktowego egzaminów. Nieliniowe (niemonotoniczne) zależności wyjścia od wejścia są nie do pojęcia nawet dla nauczycieli matematyki 😉 – wszyscy w systemie reagują monotonicznie do bodźca, więc sprzężenie musi prowadzić do niestabilności i eksponencjalnego rozpadu/wygaszenia.
    Zwróćmy też uwagę, że same egzaminy nie są czymś zewnętrznym, ale elementem podlegającym regulacji wewnątrz systemu, więc celowi „jak najwyższego wyniku” służy zarówno obniżanie wymogów, jak giertychowska amnestia maturalna. Szkoły doskonale wpasowały się w tę homeostazę, jaka niedługo doprowadzi zdawalność do 99.99% – i uczą wyłącznie pod testy – do tego właśnie są regulowane tym sprzężeniem zwrotnym.

  • avatar

    MK

    5 maja 2012 at 18:18

    Każdą ideę można wypaczyć. Gratuluję.
    W słowniku filozoficznym z lat 5. cybernetyka była określana jako wraża (i szkodliwa) pseudo-nauka hołubiona na zgniłym Zachodzie (oczywiście innymi słowy to zapisano).
    Zagadka: dlaczego mi się to akurat teraz przypomniało?… 🙂
    Niestety, na tym forum nie odnajdziemy cybernetyka społecznego (bo w ogóle ta nasza społeczność tutejsza jest raczej mikra), ale to nie znaczy, że ich nie ma. Są i maja dorobek. Na pewno ucieszą się zwątpieniem w ich dziedzinę wiedzy (w tym – w ogóle w obecność sprzężenia zwrotnego w układach społecznych).
    Tylko po co ten sos pogardy?!
    Panie Wiesławie, pisze Pan „dialog, dialog, dialog”. Trochę Panu (znowu) uwierzyłam. I znowu dostałam po łapkach od PT.Koleżeństwa.
    Nigdy więcej!!!!
    Na szczęście w edukacji jest wiele miejsc, gdzie toczy się dyskusja o edukacji. Jakoś tam mi milej… Nikt na mnie nie pokrzykuje pogrubionymi literami, domagając się już i natychmiast odpowiedzi na zadane pytania. Nikt nie dokopuje, tylko dyskutuje (gdy różnimy się pięknie). Nie przypisuje mi się poglądów niewyrażonych. Nie wykrzywia idei przedstawionych, aby je skompromitować. Nie zadaje zadań (na poziomie dysertacji doktorskiej). Itd., itp.
    A że wybór należy do mnie…
    Żegnajcie, kochani! Powodzenia! życzę Wam tak samo jak – zapewne – Wy mnie 🙂 Wierzę, że jedno mieliśmy, mamy i będziemy mieli wspólne – troskę o dobro polskiej edukacji. A że niejedno imię ma ta troska… Ce la vie!

  • avatar

    Xawer

    5 maja 2012 at 21:07

    Ależ proszę się nie obrażać, tylko bronić cybernetyki, zarówno bezprzymiotnikowej, jak i społecznej!
    Choć wydaje mi się, że coś Pani przekręciła z tym słownikiem, bo mi cybernetyka społeczna kojarzy się głównie z wielkimi osiągnięciami Mariana Mazura z wczesnych lat 1960′ i aktywnym udziałem Oskara Langego. Żyłem dotąd w przekonaniu, że cybernetyka społeczna odeszła w niepamięć historii wraz z minionym ustrojem i rocznikami „Nowych Dróg”, gdzie te teksty się ukazywały.
    Ale widzę, że jestem w błędzie – proszę mnie wyprowadzić z niego!
    Mi samemu – tkniętęmu Pani uwagą – nie udało się wygooglować nic, poza http://www.autonom.edu.pl/mazurowcy.php, co trąci mi – proszę o wybaczenie – mało aktywną sektą pogrobowców towarzysza Mazura i odnośnikami bibliograficznymi do „Nowych Dróg” i książkowymi publikacjami J.Kosseckiego o tytułach takich, jak: „Tajniki sterowania ludźmi”, „Jak sterować społeczeństwem.”, etc., wydanymi przez KAW w stanie wojennym.

Dodaj komentarz