Nabór na studia

W prasie ukazały się artykuły o wolnych miejscach na bezpłatnych studiach dziennych. Jest tego naprawdę dużo. Oczywiści nie na wszystkich kierunkach są jeszcze miejsca. Najbardziej oblegane na Uniwersytecie Warszawskim były: japonistyka (25 kandydatów na jedno miejsce), sinologia (20), międzynarodowe studia menadżerskie (19), w Politechnice Warszawskiej: goeinformatyka (30).
Ale zostało wiele wolnych miejsc na różnych uczelniach. Myślę, że można wybrać pokrewny wydział, nie tak modny, ale wykładający podobny kierunek i w dalszym ciągu za darmo.
Po co o tym piszę? Uderzył mnie bezsens machiny maturalnej.
Zawsze słyszę, że egzaminy są konieczne do selekcji na wyższe etapy kształcenia, bez tego podobno uczniowie i studenci nie będą się uczyć i będziemy mieli coraz głupsze społeczeństwo. Ten oszalały taniec egzaminacyjny kosztuje nas krocie, przede wszystkim jest OGROMNIE kosztowny finansowo, a po drugie stresujący strasznie i niepotrzebnie. Wyznawcy egzaminów uważają, że istnieje tylko jeden model motywacji uczniów do nauki – poprzez strach, nie wierzą, że człowiek może się uczyć z własnej chęci i przy pomocy inspirujących nauczycieli. Owocuje to likwidacją motywacji wewnętrznej, która już jest nie do odzyskania w przyszłości. Bardzo polecam książkę Daniela H. Pinka – Drive (jest przetłumaczona na polski), pokazuje ona badania i w jasny sposób przekonuje, jakie konsekwencje niesie uczenie się dla nagrody lub w strachu przed karą.
Testujemy dzieci na każdym etapie. Ile ludzi mogłoby wykonywać bardziej sensowną pracę zamiast układać, sprawdzać i pilnować na egzaminach. Dzieci mogłyby cieszyć się lepszym zdrowiem psychicznym i uczyć się z wewnętrznej motywacji. Do szkoły na kolejnym etapie i tak muszą być przyjęte, więc nawet straszone i tak będą się gdzieś uczyć, może tylko nie będzie to „najlepsza” szkoła. Przy okazji odpryskiem egzaminów jest rozwarstwienie szkół na dobre i gorsze i przeciwdziałanie równaniu szans edukacyjnych.
Matura – selekcja na studia, to jest wielokrotnie powtarzany argument za egzaminami. Ale przecież można dostać się na studia z bardzo słabą maturą, czyli jak to selekcja.
Po co my sobie i innym to robimy?
Czy ten student z marną maturą nie da sobie rady na studiach? Całkiem możliwe, ale dlaczego to z góry zakładać? Dużo lepiej byłoby dać szanse na wykruszenie się po I roku studiów. Koszt byłby jak sadzę ten sam, bo nasz system egzaminacyjny jest bardzo, bardzo kosztowny.
Na takie rozwiązanie zapewne nie jesteśmy gotowi, ani nie są gotowe nasze uczelnie, bo one zakładają, że do nich przychodzą studenci dobrze przygotowani. Znam sytuację Politechniki Warszawskiej i przedmiotu – matematyka. Studenci I roku reprezentują bardzo zróżnicowany poziom matematyczny, niektórzy z nich nie uczyli się w szkole niektórych działów. Dla nich uczelnie organizują szybkie kursy dokształcające. Taka wiedza w pigułce, jest oczywiście mniej wartościowa i problem właściwie się nie rozwiązuje. Jeśli taki student posiada fundusze, to bierze korepetycje, aby cokolwiek rozumieć na I roku (dodatkowe koszty).
Mam jeszcze inne rozwiązanie – egzaminy wstępne z materiału, który jest niezbędny do studiowania na danym wydziale. Wtedy egzamin musiałby być zdany na 100%, a nie na 30%. Nie mogę zrozumieć egzaminów zdanych na mniej niż 90%, to przecież oznacza, że zdający większości nie umie, to jak on sobie da radę później.
Praz 12 lat brałam udział w egzaminach wstępnych na PW. Rozumiem, że uczelnie bronią się przed tymi egzaminami, bo to wielka praca. Ale tylko w ten sposób można przyjąć na studia tych studentów, którzy są do nich przygotowani. Z drugiej strony nie jest to w interesie uczelni, bo uczelnia chce mieć studentów, a po takim egzaminie na 90% nie miałaby ich za dużo. Dla uczelni zapełniony rocznik, to być, albo nie być, łatwiej przyjąć wszystkich i narzekać na szkoły, że źle przygotowały. Można też przyjąć wszystkich i zająć się ich douczeniem, ale to też ciężka praca, znacznie łatwiej wykładać z oczekiwaniem, że student sam się nauczy.
Widać bezsens egzaminów, ich krzywdzącą rolę i widać też inne rozwiązania, nad którymi warto byłoby się ze zrozumieniem pochylić.
 

6 komentarzy

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    6 sierpnia 2015 at 13:12

    1. Nie do końca rozumiem ciąg rozumowania, który z faktu, że na niektóre kierunki jest więcej chętnych, a na inne mniej prowadzi do wniosku, że rekrutacja na podstawie matury jest bez sensu.
    2. Postulowanie, aby właściwa rekrutacja odbywała się w czasie pierwszego roku studiów, oprócz aspektu ekonomicznego, jest zwykłym oszukiwaniem młodych ludzi przyjętych na studia po to by po roku ich z nich wyrzucić.
    3. System egzaminów wstępnych organizowanych przez uczelnie mieliśmy jeszcze stosunkowo niedawno, ale widać wystarczyło czasu aby zapomnieć jego wady.
    4. Rozumiem, że polskim uczelniom jednolita matura utrudnia wybranie właściwych studentów, więc może należy spojrzeć na tych, którym to nie przeszkadza. MIT, Harvard i parę innych uczelni należących do najlepszych na świecie prowadzi rekrutacje na podstawie wyników SAT i nie narzeka na poziom studentów, a zastrzeżeń co do wykształcenia absolwentów tych uczelni też raczej nie słychać.
    5. To, że szkoły dzielą się na lepsze i gorsze (dotyczy to aktualnie gimnazjów, bo pośród liceów taki podział był kilkadziesiąt lat przed wprowadzeniem systemu egzaminów testowych) może być oceniane negatywnie tylko przy założeniu, że wszystkie dzieci mają takie same predyspozycje do nauki, jeśli dzieci są rożne to oznacza to, że mogą wybrać szkoły odpowiednie do swoich możliwości.
    6. Zgadzam się, że egzaminy są stresujące, ale nie zgadzam się, że naczelnym zadaniem systemu edukacji jest unikanie stresowania uczniów. Stres może być czynnikiem przeszkadzającym w nauce, ale także mobilizującym do niej. Generalnie w życiu jest wiele sytuacji stresogennych. Gdyby stres był szkodliwy z natury, ewolucja już dawno by go wyeliminowała z ludzkiej psychiki.
    Wszystko co napisałem powyżej nie oznacza, że uważam istniejący system egzaminów testowych za idealny, o jego wadach dyskutowaliśmy na tym forum wielokrotnie. Natomiast uważam, że związek wad egzaminów maturalnych z opisanymi problemami w rekrutacji na studia jest mocno wątpliwy.

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    6 sierpnia 2015 at 13:12

    1. Nie do końca rozumiem ciąg rozumowania, który z faktu, że na niektóre kierunki jest więcej chętnych, a na inne mniej prowadzi do wniosku, że rekrutacja na podstawie matury jest bez sensu.
    2. Postulowanie, aby właściwa rekrutacja odbywała się w czasie pierwszego roku studiów, oprócz aspektu ekonomicznego, jest zwykłym oszukiwaniem młodych ludzi przyjętych na studia po to by po roku ich z nich wyrzucić.
    3. System egzaminów wstępnych organizowanych przez uczelnie mieliśmy jeszcze stosunkowo niedawno, ale widać wystarczyło czasu aby zapomnieć jego wady.
    4. Rozumiem, że polskim uczelniom jednolita matura utrudnia wybranie właściwych studentów, więc może należy spojrzeć na tych, którym to nie przeszkadza. MIT, Harvard i parę innych uczelni należących do najlepszych na świecie prowadzi rekrutacje na podstawie wyników SAT i nie narzeka na poziom studentów, a zastrzeżeń co do wykształcenia absolwentów tych uczelni też raczej nie słychać.
    5. To, że szkoły dzielą się na lepsze i gorsze (dotyczy to aktualnie gimnazjów, bo pośród liceów taki podział był kilkadziesiąt lat przed wprowadzeniem systemu egzaminów testowych) może być oceniane negatywnie tylko przy założeniu, że wszystkie dzieci mają takie same predyspozycje do nauki, jeśli dzieci są rożne to oznacza to, że mogą wybrać szkoły odpowiednie do swoich możliwości.
    6. Zgadzam się, że egzaminy są stresujące, ale nie zgadzam się, że naczelnym zadaniem systemu edukacji jest unikanie stresowania uczniów. Stres może być czynnikiem przeszkadzającym w nauce, ale także mobilizującym do niej. Generalnie w życiu jest wiele sytuacji stresogennych. Gdyby stres był szkodliwy z natury, ewolucja już dawno by go wyeliminowała z ludzkiej psychiki.
    Wszystko co napisałem powyżej nie oznacza, że uważam istniejący system egzaminów testowych za idealny, o jego wadach dyskutowaliśmy na tym forum wielokrotnie. Natomiast uważam, że związek wad egzaminów maturalnych z opisanymi problemami w rekrutacji na studia jest mocno wątpliwy.

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    6 sierpnia 2015 at 13:12

    1. Nie do końca rozumiem ciąg rozumowania, który z faktu, że na niektóre kierunki jest więcej chętnych, a na inne mniej prowadzi do wniosku, że rekrutacja na podstawie matury jest bez sensu.
    2. Postulowanie, aby właściwa rekrutacja odbywała się w czasie pierwszego roku studiów, oprócz aspektu ekonomicznego, jest zwykłym oszukiwaniem młodych ludzi przyjętych na studia po to by po roku ich z nich wyrzucić.
    3. System egzaminów wstępnych organizowanych przez uczelnie mieliśmy jeszcze stosunkowo niedawno, ale widać wystarczyło czasu aby zapomnieć jego wady.
    4. Rozumiem, że polskim uczelniom jednolita matura utrudnia wybranie właściwych studentów, więc może należy spojrzeć na tych, którym to nie przeszkadza. MIT, Harvard i parę innych uczelni należących do najlepszych na świecie prowadzi rekrutacje na podstawie wyników SAT i nie narzeka na poziom studentów, a zastrzeżeń co do wykształcenia absolwentów tych uczelni też raczej nie słychać.
    5. To, że szkoły dzielą się na lepsze i gorsze (dotyczy to aktualnie gimnazjów, bo pośród liceów taki podział był kilkadziesiąt lat przed wprowadzeniem systemu egzaminów testowych) może być oceniane negatywnie tylko przy założeniu, że wszystkie dzieci mają takie same predyspozycje do nauki, jeśli dzieci są rożne to oznacza to, że mogą wybrać szkoły odpowiednie do swoich możliwości.
    6. Zgadzam się, że egzaminy są stresujące, ale nie zgadzam się, że naczelnym zadaniem systemu edukacji jest unikanie stresowania uczniów. Stres może być czynnikiem przeszkadzającym w nauce, ale także mobilizującym do niej. Generalnie w życiu jest wiele sytuacji stresogennych. Gdyby stres był szkodliwy z natury, ewolucja już dawno by go wyeliminowała z ludzkiej psychiki.
    Wszystko co napisałem powyżej nie oznacza, że uważam istniejący system egzaminów testowych za idealny, o jego wadach dyskutowaliśmy na tym forum wielokrotnie. Natomiast uważam, że związek wad egzaminów maturalnych z opisanymi problemami w rekrutacji na studia jest mocno wątpliwy.

  • avatar

    Xawer

    6 sierpnia 2015 at 15:10

    Moje zdanie o sensie (czy raczej bezsensie) centralnych matur znasz już od dawna. Nie będę im adwokatował. Jednak taka matura jest koniecznym następstwem zlikwidowania egzaminów wstępnych na uczelnie. I raczej nie jest do odkręcenia wobec dominacji tego stylu w Unii Europejskiej. Już chyba tylko Austria i Czechy opierają się temu systemowi, powoli jednak ustępując.
    Jest tych ogłoszeń i miejsc dużo, ale nie zgodzę się, że można wybrać pokrewny wydział, nie tak modny, ale wykładający podobny kierunek i w dalszym ciągu za darmo.
    Studiowałaś matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, bo tak chciałaś. No cóż tam miejsc nie ma — poszłabyś zamiast tego na „dydaktykę matematyki” w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku, bo tam sa miejsca? Może nie tak modne i prestiżowe jak MIMUW, ale za to za darmo (choć za akademik już zapłacisz).
    Renoma i ranga uczelni liczyła się dawniej i znów zaczyna być w cenie. Na inny rodzaj kariery zawodowej możesz jednak liczyć po MIMUW, a na inny po słupskiej WSyPie.
    Pytasz jaka to selekcja?
    Selekcja jest taka, że (jak sama piszesz) są kierunki, na które jest 30 chętnych na jedno miejsce. Jakoś tego jednego z tych 30 trzeba wybrać, a 29 odsiać.
    Jak najdalszy jestem od twierdzenia, że matura jest do tego dobrym narzędziem. W pełni się z Tobą zgadzam, że egzaminy wstępne sprawdzały się (i sprawdzają się tam, gdzie nadal funkcjonują) w tym celu dużo lepiej. Może nawet bardziej niż Ty oręduję za ich przywróceniem. Jakieś sito jednak musi być — dobre i oblegane uczelnie muszą mieć jakieś (choćby mocno niedoskonałe) narzędzie selekcji. Chyba nie postulujesz, by urządzać losowanie, kto z chętnych zostanie przyjęty na japonistykę UW, informatykę w AGH, czy Uniwersytet Medyczny, albo przyjmować w kolejności zgłoszeń?
    Jest jeszcze drugi selekcyjny sens matury — zamknięcie drogi na opłacane przez podatników studia tym, którzy ewidentnie na żadne studia się nie nadają, bo nie są w stanie uzbierać nawet tych wymaganych 30% punktów na maturze. Tu już nie można liczyć na egzaminy wstępne, bo uczelnie (te, które mają nadmiar wolnych miejsc) są zainteresowane przyjęciem każdego, najlepiej wręcz martwej duszy, bo za każdą duszyczkę, mądrą, głupią, czy martwą, dostają taką samą dotację budżetową.
    Masz pełną rację, że CKE i matury kosztują mnóstwo pieniędzy. Jednak to i tak jest dużo mniej, niż kosztowałyby dotacje dla uczelni za tych, którzy matury nie zdali.
    Piszesz: Dużo lepiej byłoby dać szanse na wykruszenie się po I roku studiów. Koszt byłby jak sadzę ten sam — no, jednak przesadziłaś. Znalazłem dane za 2013: minimalna dotacja dla uczelni wynosiła ok. 1,600zł rocznie na studenta, a na tych najbardziej obleganych kierunkach, jak medycyna czy politechniki jest kilkukrotnie wyższa. Budżet CKE w 2013 (na wszystkie poziomy egzaminów) to 53 mln zł, co przy 310,000 maturzystów daje 10 razy mniej (170zł na maturzystę).
    Piszesz: Czy ten student z marną maturą nie da sobie rady na studiach?…
    Można się z Tobą zgodzić, choć raczej przewidywałbym, że da sobie radę gorzej, niż ten z dobrą. Likwidacja matur prowadziłaby jednak do trochę innego postawienia tego pytania: „czy student, który nie jest zdolny zdać nawet najchudszej matury, poradzi sobie na jakichkolwiek studiach wyższych?”
    Te kierunki, na które jest dużo chętnych i tak mają próg przyjęć ustawiony na poziomie 80-90% punktów z matury — tak, jak postulujesz dla egzaminów wstępnych. I również w pełni się z Tobą zgadzam, że byłoby stokroć lepiej, gdyby liczyły się punkty zebrane na egzaminie wstępnym, prowadzonym przez uczelnię, a nie punkty z państwowej matury.
    Ale cóż — demokratyczne państwo zabrało to prowadzenie egzaminów uczelniom, twierdząc, że państwowy urząd (CKE) zrobi to lepiej, i wzięło to egzaminowanie na siebie — teraz obywatele muszą jeść tę żabę.
    Podsumowując: likwidacja matur — jak najbardziej tak!
    Ale dopiero po przywróceniu egzaminów wstępnych na pierwszoligowe uczelnie i wprowadzeniu mechanizmu, który nie pozwoliłby trzecioligowym przyjmować analfabetów na zasadzie: badziewna uczelnia ma dotację, pseudostudent ma świadczenia społeczne a może i stypendium, a płaci za to wszystko podatnik.
    Z Marcinem, choć w większości podzielam jego uwagi, nie zgodzę się w p.3. Powiedziałbym, że raczej widać wystarczyło czasu, żeby zapomnieć, że system egzaminów wstępnych działał dużo lepiej, niż ten, który wprowadzono na jego miejsce.
    Nie jest też całkiem prawdą, że amerykański SAT czy euromatura są jedyną przesłanką w procesie rekrutacji na tę światową superligę. Są wstępnym warunkiem, ale w takich uczelniach jak Oxford, Durham, Glasgow czy Lund (te akurat niedawno przeglądałem), poza nią jest też rozmowa kwalifikacyjna, która może liczyć się znacznie bardziej, a nie jest punktowana w formalny sposób. Niektóre uczelnie (e.g. Oxford) dopuszczają też eksternistów, nie mających w ogóle matury. W znacznie większym stopniu niż w Polsce ta ekstraklasa bazuje też na laureatach różnych olimpiad, konkursów, programów i projektów — sam niedawno chwaliłem Zooniverse za to, że w niektórych ich projektach nagrodami dla najbardziej zaangażowanych wolontariuszy jest przyjęcie na MIT czy Harvarda. Na fizyce w Durham studenci, którzy tam trafili spoza „naboru maturalnego” stanowią ponad połowę.

  • avatar

    Xawer

    6 sierpnia 2015 at 15:10

    Moje zdanie o sensie (czy raczej bezsensie) centralnych matur znasz już od dawna. Nie będę im adwokatował. Jednak taka matura jest koniecznym następstwem zlikwidowania egzaminów wstępnych na uczelnie. I raczej nie jest do odkręcenia wobec dominacji tego stylu w Unii Europejskiej. Już chyba tylko Austria i Czechy opierają się temu systemowi, powoli jednak ustępując.
    Jest tych ogłoszeń i miejsc dużo, ale nie zgodzę się, że można wybrać pokrewny wydział, nie tak modny, ale wykładający podobny kierunek i w dalszym ciągu za darmo.
    Studiowałaś matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, bo tak chciałaś. No cóż tam miejsc nie ma — poszłabyś zamiast tego na „dydaktykę matematyki” w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku, bo tam sa miejsca? Może nie tak modne i prestiżowe jak MIMUW, ale za to za darmo (choć za akademik już zapłacisz).
    Renoma i ranga uczelni liczyła się dawniej i znów zaczyna być w cenie. Na inny rodzaj kariery zawodowej możesz jednak liczyć po MIMUW, a na inny po słupskiej WSyPie.
    Pytasz jaka to selekcja?
    Selekcja jest taka, że (jak sama piszesz) są kierunki, na które jest 30 chętnych na jedno miejsce. Jakoś tego jednego z tych 30 trzeba wybrać, a 29 odsiać.
    Jak najdalszy jestem od twierdzenia, że matura jest do tego dobrym narzędziem. W pełni się z Tobą zgadzam, że egzaminy wstępne sprawdzały się (i sprawdzają się tam, gdzie nadal funkcjonują) w tym celu dużo lepiej. Może nawet bardziej niż Ty oręduję za ich przywróceniem. Jakieś sito jednak musi być — dobre i oblegane uczelnie muszą mieć jakieś (choćby mocno niedoskonałe) narzędzie selekcji. Chyba nie postulujesz, by urządzać losowanie, kto z chętnych zostanie przyjęty na japonistykę UW, informatykę w AGH, czy Uniwersytet Medyczny, albo przyjmować w kolejności zgłoszeń?
    Jest jeszcze drugi selekcyjny sens matury — zamknięcie drogi na opłacane przez podatników studia tym, którzy ewidentnie na żadne studia się nie nadają, bo nie są w stanie uzbierać nawet tych wymaganych 30% punktów na maturze. Tu już nie można liczyć na egzaminy wstępne, bo uczelnie (te, które mają nadmiar wolnych miejsc) są zainteresowane przyjęciem każdego, najlepiej wręcz martwej duszy, bo za każdą duszyczkę, mądrą, głupią, czy martwą, dostają taką samą dotację budżetową.
    Masz pełną rację, że CKE i matury kosztują mnóstwo pieniędzy. Jednak to i tak jest dużo mniej, niż kosztowałyby dotacje dla uczelni za tych, którzy matury nie zdali.
    Piszesz: Dużo lepiej byłoby dać szanse na wykruszenie się po I roku studiów. Koszt byłby jak sadzę ten sam — no, jednak przesadziłaś. Znalazłem dane za 2013: minimalna dotacja dla uczelni wynosiła ok. 1,600zł rocznie na studenta, a na tych najbardziej obleganych kierunkach, jak medycyna czy politechniki jest kilkukrotnie wyższa. Budżet CKE w 2013 (na wszystkie poziomy egzaminów) to 53 mln zł, co przy 310,000 maturzystów daje 10 razy mniej (170zł na maturzystę).
    Piszesz: Czy ten student z marną maturą nie da sobie rady na studiach?…
    Można się z Tobą zgodzić, choć raczej przewidywałbym, że da sobie radę gorzej, niż ten z dobrą. Likwidacja matur prowadziłaby jednak do trochę innego postawienia tego pytania: „czy student, który nie jest zdolny zdać nawet najchudszej matury, poradzi sobie na jakichkolwiek studiach wyższych?”
    Te kierunki, na które jest dużo chętnych i tak mają próg przyjęć ustawiony na poziomie 80-90% punktów z matury — tak, jak postulujesz dla egzaminów wstępnych. I również w pełni się z Tobą zgadzam, że byłoby stokroć lepiej, gdyby liczyły się punkty zebrane na egzaminie wstępnym, prowadzonym przez uczelnię, a nie punkty z państwowej matury.
    Ale cóż — demokratyczne państwo zabrało to prowadzenie egzaminów uczelniom, twierdząc, że państwowy urząd (CKE) zrobi to lepiej, i wzięło to egzaminowanie na siebie — teraz obywatele muszą jeść tę żabę.
    Podsumowując: likwidacja matur — jak najbardziej tak!
    Ale dopiero po przywróceniu egzaminów wstępnych na pierwszoligowe uczelnie i wprowadzeniu mechanizmu, który nie pozwoliłby trzecioligowym przyjmować analfabetów na zasadzie: badziewna uczelnia ma dotację, pseudostudent ma świadczenia społeczne a może i stypendium, a płaci za to wszystko podatnik.
    Z Marcinem, choć w większości podzielam jego uwagi, nie zgodzę się w p.3. Powiedziałbym, że raczej widać wystarczyło czasu, żeby zapomnieć, że system egzaminów wstępnych działał dużo lepiej, niż ten, który wprowadzono na jego miejsce.
    Nie jest też całkiem prawdą, że amerykański SAT czy euromatura są jedyną przesłanką w procesie rekrutacji na tę światową superligę. Są wstępnym warunkiem, ale w takich uczelniach jak Oxford, Durham, Glasgow czy Lund (te akurat niedawno przeglądałem), poza nią jest też rozmowa kwalifikacyjna, która może liczyć się znacznie bardziej, a nie jest punktowana w formalny sposób. Niektóre uczelnie (e.g. Oxford) dopuszczają też eksternistów, nie mających w ogóle matury. W znacznie większym stopniu niż w Polsce ta ekstraklasa bazuje też na laureatach różnych olimpiad, konkursów, programów i projektów — sam niedawno chwaliłem Zooniverse za to, że w niektórych ich projektach nagrodami dla najbardziej zaangażowanych wolontariuszy jest przyjęcie na MIT czy Harvarda. Na fizyce w Durham studenci, którzy tam trafili spoza „naboru maturalnego” stanowią ponad połowę.

  • avatar

    Xawer

    6 sierpnia 2015 at 15:10

    Moje zdanie o sensie (czy raczej bezsensie) centralnych matur znasz już od dawna. Nie będę im adwokatował. Jednak taka matura jest koniecznym następstwem zlikwidowania egzaminów wstępnych na uczelnie. I raczej nie jest do odkręcenia wobec dominacji tego stylu w Unii Europejskiej. Już chyba tylko Austria i Czechy opierają się temu systemowi, powoli jednak ustępując.
    Jest tych ogłoszeń i miejsc dużo, ale nie zgodzę się, że można wybrać pokrewny wydział, nie tak modny, ale wykładający podobny kierunek i w dalszym ciągu za darmo.
    Studiowałaś matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, bo tak chciałaś. No cóż tam miejsc nie ma — poszłabyś zamiast tego na „dydaktykę matematyki” w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku, bo tam sa miejsca? Może nie tak modne i prestiżowe jak MIMUW, ale za to za darmo (choć za akademik już zapłacisz).
    Renoma i ranga uczelni liczyła się dawniej i znów zaczyna być w cenie. Na inny rodzaj kariery zawodowej możesz jednak liczyć po MIMUW, a na inny po słupskiej WSyPie.
    Pytasz jaka to selekcja?
    Selekcja jest taka, że (jak sama piszesz) są kierunki, na które jest 30 chętnych na jedno miejsce. Jakoś tego jednego z tych 30 trzeba wybrać, a 29 odsiać.
    Jak najdalszy jestem od twierdzenia, że matura jest do tego dobrym narzędziem. W pełni się z Tobą zgadzam, że egzaminy wstępne sprawdzały się (i sprawdzają się tam, gdzie nadal funkcjonują) w tym celu dużo lepiej. Może nawet bardziej niż Ty oręduję za ich przywróceniem. Jakieś sito jednak musi być — dobre i oblegane uczelnie muszą mieć jakieś (choćby mocno niedoskonałe) narzędzie selekcji. Chyba nie postulujesz, by urządzać losowanie, kto z chętnych zostanie przyjęty na japonistykę UW, informatykę w AGH, czy Uniwersytet Medyczny, albo przyjmować w kolejności zgłoszeń?
    Jest jeszcze drugi selekcyjny sens matury — zamknięcie drogi na opłacane przez podatników studia tym, którzy ewidentnie na żadne studia się nie nadają, bo nie są w stanie uzbierać nawet tych wymaganych 30% punktów na maturze. Tu już nie można liczyć na egzaminy wstępne, bo uczelnie (te, które mają nadmiar wolnych miejsc) są zainteresowane przyjęciem każdego, najlepiej wręcz martwej duszy, bo za każdą duszyczkę, mądrą, głupią, czy martwą, dostają taką samą dotację budżetową.
    Masz pełną rację, że CKE i matury kosztują mnóstwo pieniędzy. Jednak to i tak jest dużo mniej, niż kosztowałyby dotacje dla uczelni za tych, którzy matury nie zdali.
    Piszesz: Dużo lepiej byłoby dać szanse na wykruszenie się po I roku studiów. Koszt byłby jak sadzę ten sam — no, jednak przesadziłaś. Znalazłem dane za 2013: minimalna dotacja dla uczelni wynosiła ok. 1,600zł rocznie na studenta, a na tych najbardziej obleganych kierunkach, jak medycyna czy politechniki jest kilkukrotnie wyższa. Budżet CKE w 2013 (na wszystkie poziomy egzaminów) to 53 mln zł, co przy 310,000 maturzystów daje 10 razy mniej (170zł na maturzystę).
    Piszesz: Czy ten student z marną maturą nie da sobie rady na studiach?…
    Można się z Tobą zgodzić, choć raczej przewidywałbym, że da sobie radę gorzej, niż ten z dobrą. Likwidacja matur prowadziłaby jednak do trochę innego postawienia tego pytania: „czy student, który nie jest zdolny zdać nawet najchudszej matury, poradzi sobie na jakichkolwiek studiach wyższych?”
    Te kierunki, na które jest dużo chętnych i tak mają próg przyjęć ustawiony na poziomie 80-90% punktów z matury — tak, jak postulujesz dla egzaminów wstępnych. I również w pełni się z Tobą zgadzam, że byłoby stokroć lepiej, gdyby liczyły się punkty zebrane na egzaminie wstępnym, prowadzonym przez uczelnię, a nie punkty z państwowej matury.
    Ale cóż — demokratyczne państwo zabrało to prowadzenie egzaminów uczelniom, twierdząc, że państwowy urząd (CKE) zrobi to lepiej, i wzięło to egzaminowanie na siebie — teraz obywatele muszą jeść tę żabę.
    Podsumowując: likwidacja matur — jak najbardziej tak!
    Ale dopiero po przywróceniu egzaminów wstępnych na pierwszoligowe uczelnie i wprowadzeniu mechanizmu, który nie pozwoliłby trzecioligowym przyjmować analfabetów na zasadzie: badziewna uczelnia ma dotację, pseudostudent ma świadczenia społeczne a może i stypendium, a płaci za to wszystko podatnik.
    Z Marcinem, choć w większości podzielam jego uwagi, nie zgodzę się w p.3. Powiedziałbym, że raczej widać wystarczyło czasu, żeby zapomnieć, że system egzaminów wstępnych działał dużo lepiej, niż ten, który wprowadzono na jego miejsce.
    Nie jest też całkiem prawdą, że amerykański SAT czy euromatura są jedyną przesłanką w procesie rekrutacji na tę światową superligę. Są wstępnym warunkiem, ale w takich uczelniach jak Oxford, Durham, Glasgow czy Lund (te akurat niedawno przeglądałem), poza nią jest też rozmowa kwalifikacyjna, która może liczyć się znacznie bardziej, a nie jest punktowana w formalny sposób. Niektóre uczelnie (e.g. Oxford) dopuszczają też eksternistów, nie mających w ogóle matury. W znacznie większym stopniu niż w Polsce ta ekstraklasa bazuje też na laureatach różnych olimpiad, konkursów, programów i projektów — sam niedawno chwaliłem Zooniverse za to, że w niektórych ich projektach nagrodami dla najbardziej zaangażowanych wolontariuszy jest przyjęcie na MIT czy Harvarda. Na fizyce w Durham studenci, którzy tam trafili spoza „naboru maturalnego” stanowią ponad połowę.

Dodaj komentarz