Pedagogika Montessori, a ocenianie kształtujące

Trudno jest naprawdę poznać pedagogikę Montessori. Czytałam o niej, ale samo czytanie nie wystarcza. Nie miałam okazji obserwować lekcji i właściwie moja wiedza na temat tej pedagogiki była niewielka.
Zostałam zaproszona do wygłoszenia wykładu plenarnego o ocenianiu kształtującym na III Ogólnopolskiej Konferencji Montessori pt.: Montessori wspólna droga. Moja prezentacja została ciepło przyjęta przez  licznie zgromadzoną publiczność (ponad 300 osób), odbyła się w Warszawie 21 kwietnia 2013 roku.
W czasie prezentacji próbowałam zbliżyć oba podejścia do nauczania – zasady oceniania kształtującego i pedagogikę Montessori.  Na zakończenie  poprosiłam uczestników,  aby dokończyli zdania: Z prezentacji chciałbym zapamiętać… Otrzymałam wiele „wyjściówek”; są one dla mnie bardzo ciekawą lekturą, gdyż pierwszy raz mówiłam do grona osób, które są bardzo zainteresowane edukacją,  lecz mało wiedzą o ocenianiu kształtującym. Byłam zdziwiona, że wiele osób wyraziło chęć wypróbowania OK w swojej pracy, a część uznała, że wręcz została zachęcona do OK.
Zostałam na wykładzie nauczycielki z USA na temat planowania pracy w szkole Montessori. Wyjaśniło mi to trochę zasady pracy takich szkół. Miałam też okazję obejrzeć wspaniałe pomoce używane w szkołach,  zaprojektowane przez Marię Montessori oraz jej uczniów. Są to niezwykle estetycznie wykonane pomoce z naturalnych materiałów ,  wykorzystywane na zajęciach w interesujący sposób . Każdy od razu chce się nimi zająć, zachęcają do nauki. Ciekawe, dlaczego tego rodzaju pomoce nie są  używane powszechnie?  Niestety, pomysł jest kosztowny, gdyż są one drogie, a powinno ich być w szkole dużo Ale w porównaniu z używanymi w tradycyjnej szkole pomocami, te na pewno są znacznie lepsze. Z wykładu nauczycielki dowiedziałam  się,  co robi szkoła , żeby dzieci  nie niszczyły pomocy. W planie lekcji szkolnych  jest czas na przygotowanie pomocy  przed zajęciami oraz czas na  ich uprzątnięcie na koniec zajęć.
Szczególnie spodobały mi się drewniane klocki w różnych kształtach i kolorach, z różnymi naklejkami. Dziecko ma wymyśleć kategorie i porozkładać według nich klocki.
Nauczyciel w szkole Montessori ma do wyboru wiele pomocy, które może stosować na lekcji, żeby uczniowie  mogli lepiej zgłębić temat. Dzieci pracują indywidualnie lub w grupach z pomocą danej gry, czy zestawu pomocy. Nauczyciel zaś im pomaga się w tym poruszać, czyli im towarzyszy.
Lekcje są bardzo dobrze zaplanowane. Wbrew mylnej opinii, uczenie się nie jest  scedowane  na dziecko. Owszem, oddaje się proces uczenia się w ręce dziecka, ale nauczyciel jest stale obecny i gotowy do pomocy, towarzyszy uczniowi.
Co zauważyłam wspólnego w OK i Montessori:

  • Bardzo duży nacisk na planowanie celów, nie tylko lekcji, ale całego roku i cyklu nauki.
  • Nabudowywanie na wiedzy ucznia, czyli nauczanie konstruktywistyczne i spiralne. Konstrukcja wiedzy  podobna do rusztowania.
  • Współpraca nauczycieli w nauczaniu, włączanie innych nauczycieli w proces uczenia klasy, integracja przedmiotowa.
  • Lekcja jest dla ucznia, a nie dla nauczyciela!
  • Wzajemne nauczanie. W OK − praca w grupach i ocena koleżeńska, a w Montessori – grupy mieszane wiekowo, gdzie starsze dziecko uczy młodsze.
  • Wybór dokonywany przez ucznia. Taka zasada leży u podstaw pedagogiki Montessori. W OK proponujemy też wybór np. w ustalaniu celów, czy kryteriów sukcesu (nacobezu) z uczniami, albo zadawanie uczniom pracy domowej do wyboru.
  • Pytania kluczowe. W OK− motywujące uczniów do nauki, a w Montessori − powodujące zainteresowanie uczniów tematem.
  • Jedna z uczestniczek zwróciła mi uwagę, że nazwa kluczowa nie odzwierciedla idei tych pytań. Myślę, że trzeba poszukać innej nazwy na te inspirujące pytania.
  • Samoocena, do której przykładamy wagę w OK  − w szkołach Montessori jest często związana z pomocami, które mają samoocenę w sobie wbudowaną.
  • Nie wiem, w jaki sposób uczniowie w szkołach Montessori dostają od nauczyciela informację o swojej pracy. W ocenianiu kształtującym  na informację zwrotną kładziemy największy nacisk. Ale wiem, że nauczyciel w szkole Montessori czuwa nad pracą ucznia i udziela mu wskazówek.
  • Oba sposoby nauczania przywiązują dużą wagę do pracy z rodzicami. Przy czym w szkołach Montessori współpraca z rodzicami jest niezbędnym warunkiem pracy szkoły. Za to ocenianie kształtujące zaleca, ale w warunkach szkolnych (jak widać z naszego doświadczenia),  nie mamy ciągle w tej dziedzinie wystarczających sukcesów.

Patrząc od strony strategii oceniania kształtującego:

  1. Określanie i wyjaśnianie uczniom celów uczenia się i kryteriów sukcesu.
  2. Organizowanie w klasie dyskusji, zadawanie pytań i zadań, dających informacje, czy i jak uczniowie się uczą.
  3. Udzielanie uczniom takich informacji zwrotnych, które umożliwiają ich widoczny postęp.
  4. Umożliwianie uczniom, by korzystali wzajemnie ze swojej wiedzy i umiejętności.
  5. Wspomaganie uczniów, by stali się autorami, podmiotami,  „właścicielami” procesu własnego uczenia się.

Mam wrażenie, że żadna z nich nie budzi sprzeciwu pedagogiki Montessori. Świadczą o tym wspominane wcześniej wyjściówki uczestników konferencji. Jednak część z technik oceniania kształtującego, zdaniem niektórych uczestników, nie pasuje do pedagogiki Montessori,  na przykład używanie patyczków wydaje się kilku osobom zbędne.
Zgadzamy się jednak wszyscy, że ocenianie sumujące, na stopnie, bardzo przeszkadza w procesie nauczania. Zaczęliśmy zastanawiać się, jak utworzyć lobby przeciwko ocenianiu stopniami.
 

26 komentarzy

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    24 kwietnia 2013 at 12:53

    Mnie, przyznam, dziwi odkrycie tego, co wymyśliła Maria Montessori już dość dawno temu – własnie dlatego, że to powinno być dobrze znane. Gdzieniegdzie jest – dlaczego nie tu, gdzie się poszukuje alternatyw?
    Metoda Montessori – w dużej mierze zbieżna ze wszystkim, o czym tutaj pisze zwłaszcza Marzena Żylińska – zakłada kilka rzeczy. Opiera się o używanie pomocy naukowych, które nie tylko spełniają Marzeny postulaty „namacalności”, ale także w sprytnie prosty sposób skłania dzieci do pracy grupowej. Poza brakiem oceniania jest tu kilka innych zasad – tyleż oczywistych, co uchodzących za utopijne: indywidualizacja rozwoju każdego dziecka, grupy łączone z wielu roczników, a nie jednego itd. Do odkrycia jest kilka takich rzeczy – choćby Summerhill, gdzie wszystko jest tradycyjne oprócz jednego: dzieci uczą się wyłącznie z własnej woli. Przede wszystkim do odkrycia jest zdrowy rozsądek versus oczywistość szkolnych fundamentów: oceny, program do zrealizowania, przymus.

    • avatar

      Marzena Żylińska

      25 kwietnia 2013 at 12:47

      Paweł
      Nie, ja nie postuluję namacalności. To uproszczenie, które mocno zniekształca moje myślenie o edukacji.
      @Danusia
      Ja też nie umiem zrozumieć, dlaczego nie przenosimy do pedagogicznego głównego nurtu rozwiązań, które wprowadziła Maria Montessori czy inni reformatorzy edukacji, którzy od stuleci postulują zmiany.
      Przecież gołym okiem widać, co się sprawdza, a co nie. W jakich szkołach uczniowie tracą chęć do nauki, a w jakich zachowują motywację do działania.Czasami szukam odpowiedzi na to pytanie i aż mi głupio, że najbardziej prawdopodobna zdaje mi się ta, że chodzi właśnie o to, by uczniowie nie byli samodzielni, ale pokorni.

      • avatar

        Paweł Kasprzak

        25 kwietnia 2013 at 13:20

        Mój Boże, to miało być potwierdzenie Twoich tez. Nieudolne, to przecież jasne. Namacalność jest ok. Nie jest zła. Pod warunkiem, że ma się pełną świadomość jej ogromnych ograniczeń. Gdzie mogę, staram się nawiązywać pozytywnie do Twoich postulatów, bo uważam je za cenne. Np. ostatnio w omówieniu gimnazjalnego testu z matematyki – tam jest przykład abstrakcji, czy też formułki, którą da się widzieć wyłącznie w negatywnych kategoriach.
        Spieram się o dalsze rzeczy, bo one się wpisują w mody rozmaite – nierozróżnialne od tekstów np. Bobińskiego, czy właśnie Gruszczyk-Kolczyńskiej.
        „Utajone uczenie” – jeden z przykładów. Nawet ślady czegoś takiego – w matematyce mogą być zabójcze. Kiedy się dzieci uczy nawet w nawet w zabawie przedrefleksyjnych odruchów i wbitych w neuronalne uzwojenie, to być może – tak się da to rozumieć w świetle ustaleń, o których piszesz – „na wieki” spycha się opanowane w ten sposób zagadnienia, problemy i obiekty poza zakres dostępny świadomej refleksji. Istnieje mnóstwo rzeczy, których uroda polega właśnie na tym, że są kompletnie przeciwintuicyjne, absolutnie niezgodne z codziennym doświadczeniem. Jeśli o matematykę chodzi, to ja przede wszystkim przeciw takim rzeczom protestuję protestuję. Bardzo gwałtownie, bo też i niemal nikt tych zagrożeń nie dostrzega i nie uważa za ważne, a one dewastują szkołę od jej pierwszych lat. Kompletnie bez związku z krzesłami itd. To tkwi w sposobie myślenia, czy też bezmyślenia pedagogów.

        • avatar

          Marzena Żylińska

          25 kwietnia 2013 at 22:44

          Nigdy nie pisałam o żadnych odruchach, więc nie wiem o co chodzi. Ja postrzegam proces uczenia się jako konstruowanie wiedzy. Na początku cała konstrukcja rozumienia pojęć oparta jest u dzieci na doznaniach fizycznych. Nie mówię, że „namacalność” jest czymś złym, mówię jedynie, że nigdy nie formułowałam takich postulatów. Ja zupełnie nie odnajduję się w tym, co Ty sądzisz o moich poglądach na edukację.
          Pisząc o uczeniu utajonym odnoszę się do badań. Dziś wiadomo już, że mózg uczy się na różne sposoby i szkoda ograniczać się do wybranych kanałów. No wiesz, ten las mieszany … Słowa to bardzo dużo, ale przecież nie wszystko. Większość tego, co mamy zapisane w mózgu poznaliśmy w sposób utajony, tylko szkoła konsekwentnie pomija ten potężny instrument.

          • avatar

            Paweł Kasprzak

            25 kwietnia 2013 at 23:39

            „Większość tego, co mamy zapisane w mózgu poznaliśmy w sposób utajony, tylko szkoła konsekwentnie pomija ten potężny instrument.” Po raz setny protestuję i pytam, co to znaczy większość. Jak to mierzysz. W bajtach? Ważąc i odrózniając rzeczy mniej i bardziej wartościowe? Jak? Skąd wiesz? Przez analogie z komputerami? W to nie wierz.
            Wiem, że wiele ważnych informacji i umiejętności zapisujemy bez udziału świadomości. Potwierdziło to wiele badań zanim komukolwiek przyszło do głowy skanować mózgi dzisiejszymi aparatami. Znam zalety tak nabytych umiejętności. Ale twierdzę, że szkoła – jeśli nie jest to np. szkoła tańca – z natury tego, czego uczy te metody powinna stosować z umiarem. W matematyce są rujnujące dla myślenia. Szkoła nie pomija instrumentarium utajonego uczenia. Realizuje go w nadmiarze. Niezgodnie z Twoimi postulatami, bo w krzesłach. I nie przy pomocy zabawy, tylko tresury. Z neuroprzekaźników aktywna bywa adrenalina, która ma swoje wady i dobrze je znamy. Ale to jest właśnie utajone nauczanie. Trening bez świadomości. Zbieranie doświadczeń, z których dzieci mają automatycznie zbudować poznawcze modele.
            Z Twojego wpisu o uczesniu się utajonym – obszernie, żeby niczego nie pominąć i nie uprościć:
            „Korkociąg trzeba wkręcać pod odpowiednim kątem, nie przyciskając przy tym zbyt mocno i nie ciągnąc zbyt szybko. Człowiek otwierając kolejne butelki nabiera wprawy, a jego mózg zapisuje doświadczenia w postaci zasad, z których nie zdajemy sobie sprawy, bo pozostają w naszych nieuświadomionych zasobach. Osoba potrafiąca idealnie radzić sobie z każdym korkiem najprawdopodobniej nie będzie potrafiła udzielić werbalnych wyjaśnień, jak to zrobić. Najczęściej nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wiele zasad zapisanych zostało w naszej pamięci niejawnej. Amerykańscy psychologowie wytypowali najlepszych graczy zajmujących się dyscyplinami wymagającymi łapania piłki i pytali ich, jak to robią, że prawie zawsze udaje im się znaleźć w odpowiednim miejscu. Żaden z graczy nie potrafił wytłumaczyć, jaką zasadą się kieruje. Dopiero komputerowe analizy ich ruchu i paraboli lotu piłki pokazały, że najlepsi gracze biegnąc i śledząc wzrokiem piłkę zachowują względem niej pewien stały kąt. Choć nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, wszyscy najlepsi zawodnicy zasadę tę stosowali. Oznacza to, że jest to część ich wiedzy utajonej.
            Pewna znajoma nauczycielka matematyki ucząca zarówno w liceum ogólnokształcącym jak również w szkole zawodowej opowiadała, że uczniowie z obu typów szkół rozwiązują te same rodzaje zadań w sposób z gruntu różny. Ci pierwsi nie mają problemów z podaniem kolejnych kroków prowadzących do rozwiązania, podczas gdy uczniowie zawodówek często podają prawidłowy wynik, ale nie potrafią wyjaśnić, jak do niego doszli. Najprawdopodobniej przyczyna leży w zupełnie różnych strukturach mózgowych zaangażowanych w rozwiązywanie zadań. U uczniów liceów ogólnokształcących jest to wiedza jawna, podczas gdy u osób uczących się w szkołach zawodowych, wiedza utajona.”
            Jeśli z tego – w tym fragmencie akurat wszystko jest moim zdaniem prawdą, co przecież nie zawsze się zdarza – mają wynikać postulaty co do utajonego uczenia matematyki, to ja bardzo stanowczo protestuję i twierdzę, że to rujnuje rozumienie matematyki, bo w matematyce jednak chodzi o to, żeby sobie właśnie zdawać sprawę z tego, że ów kąt jest stały.

  • avatar

    Danusia

    24 kwietnia 2013 at 14:00

    Podczas konferencji Nauczyciele montesoriańscy mówili o tym, ile trzeba się nauczyć, aby tak uczyć. Więc nie ma nadziei, że każdy się z taką pedagogiką rodzi, a na studiach tylko się liże teorię i nie umie się zastosować. Ciekawe jak ma się stosowanie tej pedagogiki do pozostałych dwóch nóg stołka – podstawy programowej i testów kończących.
    Danusia

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      24 kwietnia 2013 at 14:30

      Danusiu,
      Dobrze wiesz (czy może nie wiesz, bo się pogubiłem?), że testy kończące nie mają sensu. Argumentów na tym blogowisku pojawiło się w tej sprawie milion – w tym mnóstwo kompletnie technicznych. O tym np., że uczciwy egazamin da rezultaty mniej więcej zgodne z krzywą Gaussa, że jeśli się manipuluje wymaganiami, by dół skali wypadł poza zakres (by zatem procent niezdających był satysfakcjonująco niewielki) cała krzywa przesuwa wraz z nim, bo szkoła – jak i żadna instytucja – nigdy nie wypełni 100% zakładanych zadań w stosunku do 100% uczniów. Zwłaszcza, że nie tylko od niej to zależy. To przesuwanie właśnie obswrwujemy i nikt nie protestuje. Albo o tym mówiliśmy tu również po prostu, że kwalifikacje nabyte w szkole (ich użyteczność itd.) najlepiej zna sam zainteresowany oraz jego przyszły pracodawca lub kolejna szkoła – oni to zweryfikują najlepiej. Po co komu test na koniec gimnazjum i matura? Pani minister ich potrzebuje? Niech testuje nauczycieli – to jej prawo jest nieco bardziej zrozumiałe, choć również wątpliwe w sytuacji, jaką mamy.
      Podstawa programowa ma sens w kontekście egzaminów końcowych (które sensu nie mają i szkodzą na wiele sposobów). Bez nich ma niewielkie znaczenie, a również da się pokazać, jak szkodzi.
      Z ocenianiem w trakcie szkoły jest – jak wiesz – dość podobnie.
      Jakie nogi, jakiego stołka, na Boga?!
      To, że uczyć się trzeba nawet jeśli się jest nauczycielem (a może zwłaszcza wtedy), jest odkryciem oczywistości znacznie starszej niż Maria Montessori, bo po prostu starożytnej. Ja nie wierzę własnym oczom i uszom. Kilkusetosobowe grupy zjeżdżają się na konferencje, warsztaty, szkolenia – dorośli ludzie. Myślący. I się umawiają, że będą teraz oceniać kształtująco, motywować pozytywnie, dawać dzieciom klocki…
      Mars-one – jest taki program i zbierają chętnych. Może się jeszcze załapię.

  • avatar

    Danusia

    24 kwietnia 2013 at 15:34

    To mnie cieszy, że jesteś po ciemnej stronie bez testów i bez podstawy. Faktycznie w sprawie testów wiele się tu krytyki posypało. Podstawie mniej się dostało, bo jednak są zwolennicy określenia – czego warto uczyć, a zwolenników sprawdzania mniej.
    Nogi stołka oświatowego na własny użytek zdefiniowałam trzy:
    – Czego nauczamy?
    – Jak nauczamy?
    – Jak sprawdzamy?
    W tym poście mówimy o środkowej nodze, dla mnie najważniejszej.
    Co to za program: Mars-one?
    A jeśli chodzi o konferencje, to mam nadzieję, ze choć niektóre motywują tych nielicznych chętnych do wprowadzania zmian i doskonalenia.
    D

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      24 kwietnia 2013 at 16:07

      Mars-one.com – tam zbierają ochotników do kolonii na Marsie, która ma być gotowa bodaj w 2025. Podróż w jedną stronę – co czasem kusi…
      Twój koncept nóg stołka znam oczywiście.
      Czego nauczamy – to jest dla mnie najważniejsze, ale rozumiem to, o czym tu wielokrotnie próbowałem pisać, zdecydowanie inaczej, niż to się na ogół widzi. Moim zdaniem system oparty na wymaganiach, egzekwowanych potem od ucznia jest niesprawiedliwy (bo państwo zatrudnia nauczycieli i od nich ma prawo cokolwiek ekgzekwować, a prawo państwa do wymuszania czegokolwiek na uczniach wydaje mi się co najmniej wątpliwe). Ale też samo pojęcie wymagań minimalnych jest logicznym błędem i anachronizmem – chyba, że je ograniczymy do zestawu umiejętności elementarnych. Jednak nawet jeśli zakładamy, że część populacji uczniów (np. te 15%, które w testach PISA wypada na poziomie funkcjonalnego analfabetyzmu) wymaga tresury w czytaniu, mnożeniu i procentach, to łatwo pokazać, jak ta właśnie tresura szkodzi całości szkoły. Mówię tu nie o metodzie, ale o treści – o uczeniu mnożenia zamiast logiki i podobnych rzeczach. Program szkoły – w wyniku porażek, które wynikają z różnych rzeczy, ale również i kto wie, czy nie przede wszystkim z tego, jak oczywisty wydaje nam się pomysł minimalnych wymagań i sprawdzających je ocen – program szkoły dąży do minimum wyznaczanego przez praktyczną funkcjonalność niezbędnej wiedzy i umiejętności. To krzywdzi dzieci i sprowadza je do poziomu bezrozumnych robotów. 650 tysięcy nauczycieli uczestniczy w tym procederze bez protestów. Uczestniczą w tym również rodzice dzieci. Obie grupy nie wyobrażają sobie alternatywy, bo szkoła jest oczywistością.
      Program szkoły – „kanon wykształcenia” – rozumiem jako jakiś rodzaj kulturotwórczej misji. Zadanie dla szkoły, a nie coś, czego wymagamy od absolwentów. Wiedzę i poznanie rozumiem po sokratejsku, a obecna szkoła – jestem przekonany – działa przeciw kulturze i niezgodnie z celem wychowania człowieka rozumnego i ceniącego rozum, bo choć głód poznania niekoniecznie każdego musi dotyczyć, to każdy powinien wiedzieć, że to racje są ważne.
      Konferencje – też mam taką nadzieję, choć ona u mnie jest pewnie słabsza niż u Ciebie. Przerażają mnie mody, ich odkrywanie itd. Maria Montessori powtarzała – bardzo słusznie – rzeczy dość oczywiste i znane od wieków. Bez technik neuroobrazowania, bez doskonalenia metodycznego warsztatu itd. Fakt – ona mówiła o metodzie i o tym jak uczymy. Ale ta metoda, jak każda inna, staje się pustą karykaturą bez treści. Mnie się wydaje – i nawet jestem tego w stanie dowieść – że obecnie stosowane w szkołach praktyki metodyczne (więc tresura, a nie cokolwiek innego) korespondują z treścią, a nie jej przeczą.
      Wreszcie – tu byłem autentycznie zdziwiony. Myślałem, że metody Montessori dla Ciebie i wszystkich tutaj są dobrze znaną i pożądaną rzeczą.

      • avatar

        Danusia

        24 kwietnia 2013 at 17:21

        Myślę, że większość z nas zna Pedagogikę Montessori dość pobieżnie i teoretycznie. Okazuje się, że rozmowa z nauczycielem stosującym ją w praktyce może być odkrywcza. Tego właśnie doświadczyłam.
        Pani opowiadająca o swoich lekcjach mówiła, że z matematyki ma 1200 prezentacji, czyli rozumiem, że ma 1200 sposobów (pomocy) do matematyki.
        Trudno określić głębokość znajomości tej lub innej pedagogiki.
        Miałam szczęście studiować podyplomowo pedagogikę waldorwską. Poznawałam ją przez kilka lat i też praktycznie w różnych krajach, ale nie uznałabym, że ją znam. Choć myślę, ze dzięki niej ukształtowało się moje nauczanie.
        Problemem jest umiejętność przekazywania praktycznego różnych nurtów w pedagogice, wybierania tego, co może przydać się nauczycielom.
        Danusia

  • avatar

    Joanna Wrońska

    25 kwietnia 2013 at 22:45

    W pedagogice Montessori piękne i pokorne jest też przenisienie ciężaru z nauczania, na uczenie się. To nie nauczyciel naucza. To dzieci uczą się same. Dzięki pomocom, które nauczyciel przygotowuje i dzięki systemowi swobody, który pozwala im przejąć za siebie odpowiedzialność i uczy samodzielności
    W szkole Montessori, którą odwiedziłam dzieci w poniedziałek piszą też swój własny plan pracy na cały tydzień, a w piątek sprawdzają, na ile udało się go zrealizować.
    W przedszkolu Montessori nauczyciel nie daje informacji zwrotnej i nie poprawia. Dziecko samo widzi, czy udało mu się, czy nie. Jeśli nie dostrzega błędu, to znaczy, że nie jest jeszcze wystarczająco dojrzałe i trzeba poczekać. Poprawianie błędu przez nauczyciela, np: w rachunku (bo w Montessori 3/4-latki mogą wwykonywać działania na 4 cyfrowych liczbach(!!!) ) może tylko zniechęcić do dajszych samodzielnych starań. Podejrzewam, że w szkole też w ten sposób się do tego podchodzi.
    Bardzo to piękne:)

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      25 kwietnia 2013 at 23:22

      Otóż to! Fetysz ocen / braku ocen. Jakbyśmy nie wiedzieli, że jakkolwiek zareagujemy, dziecko przede wszystkim szuka naszej akceptacji, a jego celem staje się natychmiast nie to, żeby ustalić, ile naprawdę jest 5 + 8, ale powiedzieć coś, żeby pani kiwnęła głową. Bardzo Pani dziękuję.

        • avatar

          Robert Raczyński

          9 maja 2013 at 10:05

          Motywacja „wewnętrzna” jako osobny byt nie istnieje. Trzy, czy cztery poprzednie wpisy jasno to potwierdzają, ale mit trwa. Wszystko co robimy jest odpowiedzią na środowisko. Dlatego kluczowym etapem rozwoju dziecka jest okres, na który szkoła (na szczęście) ma niewielki wpływ. Dom i dobre przedszkole (ale znów bez mitologii) jak najbardziej tak, bo dziecko nie zbudowało jeszcze mechanizmów obronnych, które chronić będą kiełkującą osobowość.
          Całe nieporozumienie (i złudzenie) odnośnie motywacji szkolnej, polega na tym, że wszyscy chcą ją budować na nieistniejących już fundamentach! Jeżeli dzieciak kończy podstawówkę bez wykształconych nawyków, odpowiedniej postawy wobec zdobywania wiedzy, pozytywnego (ale nie wmówionego i odrealnionego) oglądu samego siebie, właściwych interakcji ze środowiskiem, to w gimnazjum niewiele już można z tym zrobić. Jest tak nie (tylko) dlatego, że nauczyciele zmieniają swoją postawę z akceptującej na wymagająco-oceniajacą, albo (co się zdarza w każdym zawodzie) są niedouczeni albo zamknięci na nowe (stare) koncepcje, ale z powodu zjawiska „zamykającego się okna”. Fakt, z którego wszyscy w jakikolwiek sposób związani z edukacją i wychowaniem doskonale zdają sobie sprawę, jest zupełnie pomijany w metodyce – pojawia się natomiast myślenie życzeniowe (ideologiczne wręcz) w postaci „intrinsic motivation” i czarodziejskich mocy nauczyciela. Jeżeli chcemy „uzdrawiać” motywację po okresie krytycznym, to nawet „montessoriańska” szkoła niewiele pomoże, poza lepszym samopoczuciem organizatorów – mówię, oczywiście, o szkolnictwie powszechnym.
          Pedagodzy na ogół z łatwością przyjmują pogląd, że np. uczenie się języka obcego w wieku powyżej 12 lat jest znacznie trudniejsze, ale jeżeli chodzi o całokształt edukacyjno-wychowawczy nadal chcą wskakiwać do pociągu w biegu i dziwią się, że ulegają wypadkom, mylą wagony i składy… W praktyce sprowadza się to ustawicznego (choć bezproduktywnego) żebrania o uczniowską uwagę, licytacji „na atrakcyjność” zajęć (a raczej przekupywania ucznia „edukacyjną” rozrywką) i usiłowania uczynienia lekcji „ważkimi” dla wszystich (sic!). Większość młodych ludzi przygląda się temu cyrkowi z politowaniem i lekceważeniem. Wcale się im nie dziwię. Nie dziwię się też, że nie mają motywacji – ona nie jest wydzielana do krwiobiegu z edukacyjnej kroplówki, jest produktem neuronów lustrzanych, reagujących na wymagania społeczne. Wynika z tego, że my, prawdopodobnie, czujemy się lepiej dyskutując o problemach edukacji na internetowych forach, ale realne zapotrzebowanie na rzetelną edukację jest w społeczeństwie znikome – presja ewolucyjna (na postawy uczniów i działanie systemu) jest żadna.

          • avatar

            Danusia

            10 maja 2013 at 11:01

            Robercie
            Odpowiedzialność za motywację uczniów trzeba rozłożyć na wiele czynników. Część przypadająca na nauczyciela i szkołę jest może niewielka, ale jest. Wolałabym, abyśmy się starali ją wypełnić.
            Jest to trudne, bo młody człowiek już się oduczył bycia zmotywowanym do nauki, szczególnie szkolnej. Po drugie PROGRAM jest nudny, czas napięty i możliwości dla kreatywności nauczycieli nie za duże. Ale strać się trzeba.
            Danusia

            • avatar

              Robert Raczyński

              11 maja 2013 at 12:27

              Absolutnie tak. Denerwuje mnie jednak ignorowanie faktów i dobudowywanie ideologii do działań. Na dodatek pozostaje pytanie, dlaczego upieramy się leczyć objawy zamiast choroby. To prawdopodobnie pochodna politycznej poprawności, a raczej jej spaczonej formy, o której dyskutujemy gdzie indziej…

          • avatar

            Monika

            25 sierpnia 2016 at 13:43

            Robercie, zastanawia mnie, na jakich badaniach dotyczących sposobów uczenia się przez mózg opierasz się,twierdząc, że motywacja wewnętrzna nie istnieje i nazywasz ją mitem. Zgodnie z badaniami psychologicznymi bowiem nie istnieje rzeczywiście działająca motywacja ZEWNĘTRZNA. Skutki działania „obietnicą nagrody” to głównie: działanie chwilowe, obniżenie motywacji wewnętrznej (tej, która wg ciebie nie istnieje) do podjęcia i ukończenia zadania, obniżenie poziomu kreatywności (oceniane przez grupę osób zajmujących się sztuką zawodowo), a także wpływa negatywnie na poziom wykonania zadania. Odsyłam do badań grupy Lepper, Greene, Nisbett (1973) i ich eksperymentu „Good Player Award”, do grupy Harackiewicz, Sansone, Manderlink, którzy badali to zagadnienie w latach 1984 – 2000 i całej masy innych. Pozdrawiam.

            • avatar

              Robert Raczyński

              13 listopada 2016 at 11:08

              Muszę przeprosić Monikę i ewentualnych zainteresowanych tematem – post umknął mojej uwadze i „odkryłem” go dopiero teraz.
              Myślę, że nieporozumienie dotyczące konceptu motywacji polega głównie na wyobrażeniu, że opisanie zjawiska motywacji jest możliwe lub nawet dokonane. Nie wydaje mi się by tak było, niezależnie od rozlicznych badań.
              Podstawowy konflikt wynika z nieprzystawalności konceptów naturalistycznych i antynaturalistycznych w psychologii. Jak każdy spór filozoficzny, ten również prowadzi raczej do sporów ideologicznych, niż stricte naukowych.
              Osobiście nigdy nie ukrywałem, że traktuję człowieka i jego kulturę jako pochodną biologicznego procesu ewolucyjnego, której filozoficzna nadbudowa jest często przeceniana i nadreprezentowana w rozważaniach. Dla mnie, spór o inrtinsic i extrinsic motivation jest sztuczny i nie prowadzący do niczego. Nie chodzi o to, która z motywacji jest „prawdziwa”, ale o samą fałszywą dychotomię „dobrej” i „złej” motywacji. Obecni entuzjaści tej jedynej „dobrej” nie zauważyli, że zanim wprowadzili swoją wizję do pedagogiki stosowanej, psychologia poczyniła postępy i z tego bezsensownego dualizmu zaczyna się wycofywać na korzyść ewoluowania motywacji dążeniowej zakładającej, że żadna motywacja nie jest stała i, jak każda składowa ludzkiej osobowości, rozwija się w czasie (w różny sposób, w różnym tempie).
              Oczywiście, nihil novi sub sole, takie podejście nie jest jakąś nadzwyczajną nowością, którą będą się za chwilę emocjonować rozliczne „koperniki” – było na przykład obecne już u Brunera (Bruner, J.S. (1973 [1978]) Poza dostarczone informacje. Warszawa: PWN)
              Tak, czy inaczej, nie sposób argumentować, że cała ludzka aktywność nie jest odpowiedzią na bodźce płynące ze środowiska, bo chyba boskie natchnienie z rozważań wykluczymy. Samo stwierdzenie, że „motywację wewnętrzną” należy i trzeba indukować, jest jakimś logicznym potworkiem. Motywacja „własna” jest i zawsze będzie odpowiedzią organizmu w interakcji z otoczeniem. Jakie to otoczenie jest, jakie wysyła sygnały, czy poprzestaje na karmieniu popędów, pretekstach, czy też świadomie dąży do emancypowania przedmiotu/podmiotu działań, jest już osobnym zagadnieniem.

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      11 maja 2013 at 12:43

      Wiesław, formułujesz zdanie, które jest oskarżeniem w stosunku do przynajmniej części dyskutujących tutaj osób. Nie mówię, że niesłusznym, ani że tak nie wolno – nic z tych rzeczy. Ale spora część z nas tutaj np. uczy na różne sposoby i prawdopodobnie robi to w sposób, który uważa za dobry. Więc jednak coś robi. Natomiast tu jest miejsce do gadania, więc po prostu gadamy.

  • avatar

    GG

    21 maja 2013 at 21:43

    Danusia Sterna poruszyła bardzo ciekawy temat, znany mi od strony praktycznej, gdyż pracuję w szkole, która posiada oddziały pracujące metodą Marii Montessori, w tym roku już trzeci rocznik opuści szkołę. Wyniki edukacyjne bardzo dobre, metoda przyjazna dzieciom bardzo, choć w istocie wymaga nakładów: finansowych, ale przede wszystkim ze strony nauczyciela.
    Od kilku lat wdrażamy także ocenianie kształtujące, a nauczyciele „montessoriańscy” ukończyli kurs RUN. Oba sposoby nauczania doskonale się uzupełniają, w tej chwili doskonalimy wdrażanie oceniania kształtującego i zespół nauczycieli szczególnie chętnie prezentuje sposoby pracy z oddziałem Montessori.
    Zatem można nie tylko narzekać, ale także ciekawie pracować.

Dodaj komentarz