Jak zmienić dwie nogi stołka i umocnić trzecią?

Mamy trzy nogi:

  1. Czego uczmy?
  2. Jak uczymy?
  3. Jak sprawdzamy?

Pracując w CEO skupiam się nad nogą drugą. Staramy się (również poprzez ocenianie kształtujące i projekt) poprawić metody nauczania. Jest to działka niezależna od wymagań systemowych. Każdy nauczyciel może próbować lepiej uczyć. Myślę, że wielu nauczycieli ma już w tej kwestii wiele sukcesów. Ale wszyscy jesteśmy przyciskani dwoma pozostałymi nogami.
System poprzez podstawę programową i jej wymagania narzuca nam przedmiot nauczania. Przy okazji zdejmuje wszelką odpowiedzialność z nauczycieli w tej materii – kazali, to to robię. Widać to po trudnym dla nauczycieli pytaniu o cele lekcji (ocenianie kształtujące) – po co ja tego uczę moich uczniów?
Ad 2. „Uczę , bo to jest w podstawie programowej”;
Ad 3. „Uczę , bo to będzie na egzaminie” .
Te dwie nogi prowadzą proces nauczania.
Apeluję do Was na blogu, może wiecie, jak zmienić pierwszą i trzecią nogę, aby było dobrze/lepiej  w naszych szkołach?
Sama też myślę intensywnie od dawna, ale dość nieśmiało, bo ruszanie tych dwóch nóg graniczy ze świętokradztwem.  Teraz, gdy głośno zaczęło się mówić o szkodliwości testów i o źle określonej  podstawie programowej, wydaje mi się, że warto zmierzyć się z tym wyzwaniem.
Ja mam pewien pomysł.

Zastanowiłabym się na jakie pytania warto, aby uczniowie umieli odpowiedzieć po każdym etapie kształcenia. Zrobiłabym zestaw takich pytań i resztę dodałabym w ręce nauczycieli. Egzamin (jeśli jest konieczny, w co rewolucyjnie wątpię)mógłby polegać na odpowiedzi na te pytania.
Zdaję sobie sprawę, że trudno jest ułożyć takie pytania. Trudno mi nawet dać przykład, którego blogowicze nie obśmieją. Trudno, skaczę na główkę. Weźmy dyskutowane tu  procenty…..
Może tak: Jak policzyć zawartość składników w roztworze? lub – Jak policzyć zysk na koncie w banku?
Wydaje mi się, że jeśli uczeń potrafi odpowiedzieć na jedno z tych pytań, to wie co to jest procent?
 
 

55 komentarzy

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    22 listopada 2012 at 16:05

    Danusiu,
    Myślę, że mamy do czynienia z wielkim nieporozumieniem. Niech miarą będzie najdrobniejszy szczegół w Twoim wpisie – owe procenty. Przy czym w ogóle nie podejmuję dyskusji, czy zajmowanie się nimi w szkole ma jakikolwiek sens (jak wiesz, moim zdaniem nie ma). Zadam tylko pytanie, po co ich (i innych rzeczy) uczyć. Do tej pory wydawało mi się, że zwolennicy procetów w szkolnym programie twierdzą, że one są potrzebne i niezbędne po to, by farmaceuta umiał ocenić i mierzyć zawartość składników roztworu, a klient banku wiedział, co go czeka, kiedy podpisze umowę. Z Twojego wpisu wynika jednak, że jest jeszcze inaczej. I trochę na odwrót. Obie sytuacje – „bankowa” i „farmaceutyczna” – stają się tutaj mianowicie środkiem do relizacji celu – a jest nim świadomość i rozumienie istoty pojęcia procentu. Tu protestuję bardzo stanowczo.
    Ale myślę, że to przypadkiem tak Ci wyszło. A ten przypadek wynika z zadziwiającej konsekwencji w unikaniu poważnego stawiania pytań „co” i „po co”. Dyskusja o tym „co”, a właściwie „czego” uczymy nie tylko ma fundamentalne znaczenie i nie tylko logicznie powinna poprzedzać pytania „jak”. W istocie jest bowiem tak, że odpowiedź na pytanie „czego” dość mocno zawiera w sobie odpowiedź na pytanie „jak”.

  • avatar

    Danusia

    22 listopada 2012 at 16:34

    Wiedział, że z tymi procentami to nie przejdzie. Podkusiło mnie.
    Świetnie, zacznijmy od nogi – Czego uczymy? Czego warto uczyć? Co uczeń powinien umieć?
    Proponuję tylko w tej materii nie pisać ogólnika – pole powierzchni wielokąta, tylko pytanie, na które odpowiedź ucznia da dowód, że uczeń wie i rozumie.
    Błagam Cię Ksawery nie pisz, że każdy dobry nauczyciel wie czego trzeba uczyć i popatrzy w oczy Jasia i będzie wiedział jeszcze lepiej.
    Danusia

    • avatar

      Xawer

      22 listopada 2012 at 17:42

      Bardzo trafnie postawiłaś pytanie.
      Jeśli poprowadzimy lekcję o powierzchni wielokąta, a po niej uczeń sam wymyśli konstrukcję prostokąta o równej mu powierzchni, to bez patrzenia mu w oczy wiemy, że zrozumiał.
      Zrozumiał nie tylko powierzchnie wielokątów, ale i konstrukcje elementarne.
      Raz jeszcze apeluję do wszystkich – uczmy matematyki na Euklidesie!
      Przez prawie 2500 lat to się sprawdzało… I sprawdza się nadal, jeśli nie przejmujemy się „podstawą”, w której są wyrwane z ko9ntekstu trzy czy cztery konstrukcje.

      • avatar

        Danusia

        23 listopada 2012 at 10:32

        Czyli optujesz za nową podstawą programową z geometrii opartą na Euklidesie? Widziałam już takie próby podejścia do geometrii. Niestety nikomu nie udało się napisać podręcznika tak skonstruowanego, aby nauczyciel współczesny mógł z niego skorzystać i zmieścić się również z innymi działami matematyki i nie tylko matematyki.
        Wygląda na to, że oprócz „czego?” potrzebne jest pytanie – „kto pokaże jak tego nauczyć?”
        Przypatrz się podręcznikom do matematyki, tam nie ma żadnego powiązania z fizyką, czy biologią. Jeśli do tego nikt o te powiązania nie pyta na wyjściu, to nikt o nich nie uczy.
        Obawiam się, że żadna mądrala nie umie napisać dobrego podręcznika. I nie mów mi, że nauczyciel sam powinien! Ten nauczyciel skończył marne liceum, a podczas studiów uczył się dyrdymał przy asyście marnych wykładowców z zerową jego aktywnością.
        Ale nie, uczelniami się nie zajmujmy, bo to za długa perspektywa.
        D

      • avatar

        Xawer

        23 listopada 2012 at 15:01

        Nie za „podstawą programową” opartą na Euklidesie, tylko za uczeniem gimnazjalistów (a może i koniec podstawówki) w oparciu o Elementy. Już wolę, żeby „podstawa” się w to nie mieszała, bo najwyżej obrzydzi geometrię.
        Nie trzeba pisać takiego podręcznika. Euklides napisał go 2300 lat temu. I nawet doczekał się kilku tłumaczeń na polski. Prawa autorskie do niego (a i do większości tłumaczeń) już wygasły, więc nie ma problemu z udostępnieniem go za darmo jako e-podręcznika.
        „nikomu nie udało się napisać podręcznika tak skonstruowanego, aby nauczyciel współczesny mógł z niego skorzystać” –
        przykro mi, że dzisiejsi nauczyciele matematyki nie sa zdolni pojąć tego, co 70 lat temu pojmowali bez problemu uczniowie gimnazjów.
        Może rzeczywiście masz rację, że większość dzisiejszych nauczycieli matematyki nie jest w stanie uczyć niczego poza procentami i upraszczaniem ułamków. Badania TIMSS i raport IBE potwierdzają ten pogląd. A oczekiwać od nich pogłębionych przemyśleń i zdolności do poprowadzenia dyskusji na temat znaczenia i prawdziwości piątego postulatu (a żeby choć wiedzieli, o czym on mówi) to zdecydowana przesada.
        Widziałem kilka podręczników matematyki. Z obrzydzeniem. Sam nie korzystam z żadnego. I takie podejście polecam również szkolnym nauczycielom. Choć praca bez podręcznika wymaga odrobinę więcej pracy, niż korzystanie z gotowych recept.
        Ale nawet od kucharza w porządnej restauracji wymagamy i oczekujemy, by to co gotuje, to przyrządzał według własnych przepisów siedzących w jego głowie, a nie by mechanicznie realizował przepisy z książki kucharskiej.
        „Ten nauczyciel skończył marne liceum, a podczas studiów uczył się dyrdymał przy asyście marnych wykładowców z zerową jego aktywnością.”
        — i to go dożywotnio rozgrzesza z niekompetencji, niemyślenia i usprawiedliwia, że równie marne podręczniki i jeszcze głupsze dyrdymały wciska swoim uczniom? No to mamy edukację jaka mamy i nigdy nie będziemy mieli lepszej, bo uczniowie tego marnego nauczyciela w tym marnym liceum pójdą na marne studia i będą równie marnie udawać że uczą kolejne równie zmarnowane pokolenie.
        Jesli nie umie uczyć i nie zna piątego postulatu (ani czterech poprzednich), to niech się nauczy albo zostanie taksówkarzem, a nie udaje, że uczy matematyki. Do bezmyślnego odtwarzania przygotowanych zawczasu materiałów najlepiej nadaje się MS-MediaPlayer (albo jeszcze lepiej – darmowy Totem pod unixa).

        • avatar

          Danusia

          23 listopada 2012 at 15:26

          Ksawery
          1. Czy naprawdę uważasz, że można teraz uczyć z podręczników Euklidesa?
          2. Podręczniki są marne, więc nauczyciele mają słabą pomoc. Tak sobie myślę, że jeśli niektórych z blogowiczów wpuścilibyśmy do masowej szkoły podstawowej w dużym mieście, to nie daliby rady. Może to jest inne zadanie, ale ktoś kto nie stanął przed 30 zniechęconych dzieci i nie miał zadania nauczenia ich czegokolwiek (np procentów), ten nie wie co to znaczy i nie powinien jeździć po nauczycielach mających tak trudne zadanie.
          3. Wiedza nauczyciela, czy kucharza nie bierze się z urodzenia, a jeśli są marnie kształceni, to trudno wymagać, że bez pomocy dadzą sobie radę. Jeśli wiecie Panowie, jak powinni nauczać nauczyciele, to się tą wiedzą podzielcie i to tak, aby uczeń – nauczyciel zrozumiał ją, a nie aby się popisać własną wiedzą. Odnoszę wrażenie, że Ksawery najchętniej wyrzucił byś tych „marnych” nauczycieli, ale zrobiłaby się pustka. Trzeba pracować z tymi co są i chcą i tym trzeba pomóc.
          Propozycję przejścia na zawód taksówkarza uważam za niebyłą.
          Danusia

        • avatar

          Xawer

          23 listopada 2012 at 16:09

          Ad. 1 Tak. Tak mnie uczył mój dziadek (a babcia nawet usiłowała mnie przy tej okazji uczyć greki, ale bez powodzenia), a ja z niektórymi z moich uczniów robię to z powodzeniem. Naprawdę nie znam lepszego wykładu matematyki elementarnej (dlatego włąsnie nazuywającej się „elementarną”), niż Elementy.
          Ad. 2 Do szkoły podstawowej się nie piszę. Nie umiem rozmawiać z dziećmi w tym wieku. Ale gimnazjalistów i licealistów przyjmuję na lekcje (choć w grupach zdecydowanie mniejszych niż 30) i zniechęcenie im dość szybko mija. Może dlatego, że nie próbuję ich uczyć procentów, tylko czegoś odrobinę ciekawszego i ambitniejszego. A może też dlatego, że nikogo do tych zajęć nie zmuszam. Jeśli dzieciak nie chce się uczyć, to jego wolna wola – ja go zmuszać nie będę.
          Ad. 3 Też nie mam nadziei, że nauczyciele en masse dadzą sobie radę z czymś ambitniejszym niż procenty. Ale nie chcę ich wyrzucać. Próżnia nie byłaby dobrym rozwiązaniem (stąd mój protest wobec Marcina pomysłów z trudnymi egzaminami zawodowymi). Po prostu uznaję nierealność wprowadzenia istotnych zmian en masse. Stąd powtarzany przeze mnie postulat, by nie majstrować przy systemie szkolnym jako całości (bo z tymi nauczycielami i tak się nie zrobi niczego dużo lepszego), tylko by poszerzać niszę działających równolegle ambitniejszych szkół, które będa potrafiły przyciągnąć absolwentów matematyki UW, a nie Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rawiczu.
          I być może absolwenci tej poszerzonej ambitniejszej niszy będą już na tyle liczni, by w następnym pokoleniu przyzwoicie wykształceni nauczyciele uczyli również w rejonowej szkole na Brzeskiej.
          Ad. Taksówkarz – nie Tobie to proponuję. Wierzę, że Ty wiesz co to jest transformata Fouriera i nawet pamiętasz czego dotyczy piąty postulat Euklidesa. Wierzę, że byś sobie poradziła z takimi tematami, choć widzę, że bardzo się wzbraniasz.
          Ale może coś jest sensownego w podejściu Sugaty Mitry, żeby dzieci się uczyły same, korzystając z internetu, a (niekompetentni) nauczyciele niech ograniczą się do roli babć chwalących, poklepujących po plecach i pilnujących porządku?

  • avatar

    Xawer

    22 listopada 2012 at 17:21

    sobie polemizować z Twoim:
    1. Staramy się (również poprzez ocenianie kształtujące i projekt) poprawić metody nauczania.
    2. Jest to działka niezależna od wymagań systemowych.
    3. Każdy nauczyciel może próbować lepiej uczyć.

    O ile doceniam działania (1) i podzielam opinię, czy też zalecenie deontologiczne (3), o tyle zupełnie nie zgadzam się z (2).
    Metody uczenia nie mogą abstrahować ani od treści ani celów owego uczenia, wprost przeciwnie, muszą być do nich dostosowane. Inne metody może ze skutkiem stosować nauczyciel matematyki, inne nauczyciel angielskiego, a jeszcze inne wuefmen.
    Inne metody musi/może/powinien stosować nauczyciel uczący tego, czym dzieci są zainteresowane, a innych (jeśli w ogóle taka działalność ma rację bytu) ten, który ma nudne treści do przekazania z jedynym uzasadnieniem: „musicie to umieć, bo z tego będzie egzamin”.
    Nie zgodzę się też ze zdaniem System poprzez podstawę programową i jej wymagania narzuca nam przedmiot nauczania, zwłaszcza w odniesieniu do uczenia matematyki, na którą jest naprawdę mnóstwo godzin, a wymagania „podstawy” są trywialnie proste.
    Doskonale można uczyć matematyki nie przejmując się w ogóle „podstawą”, a znajomość procentów, a zwłaszcza umiejętności takie jak upraszczanie wyrażeń algebraicznych, rozwikływanie równań, redukcja zmiennych, etc. pojawią się same z siebie, mimochodem, na marginesie, jako efekt uboczny zajmowania się poważniejszymi i ciekawszymi zagadnieniami.
    „Uczę , bo to jest w podstawie programowej
    Uczę , bo to będzie na egzaminie”
    Koszmarnym błędem szkoły (poza nielicznymi wyjątkami, jak Staszic…) jest przyjęcie założenia, że „podstawa” stanowi całość i wyznacznik treści, jakich uczymy. W pierwszym podejściu reformy Handtkego nazywało się to nie „podstawą” a „minimum programowym”. Założenie było takie, że nauczyciele będą tworzyć swoje własne autorskie programy, znacznie szersze i bogatsze, a to „minimum” musi być ich podzbiorem. W domyśle: podzbiorem o mierze znacznie mniejszej od jedności 😉 Tymczasem praktyka i zwyczaj szkolny w połączeniu z lenistwem nauczycieli (bo nie jakiekolwiek przepisy) spowodowały, że „minimum” stało się całością treści jakich się uczy.
    Każdy, kto spróbuje uczyć według autorskiego własnego programu, nie korzystając z podręczników szkolnych ani zbiorów zadań, zobaczy, że może uczniowie nie zapamiętają wszystkiego, co im się naopowiadało o transformatach Fouriera, a tylko trochę, ale z bzdetami podstawy programowej nie będą mieli najmniejszego problemu.
    Pokazują to doświadczenia z dwoma biegunami społecznymi: moje z dziećmi z „dobrych domów” i Pawła z dziećmi z wiejskiego marginesu.
    Należy więc zmienić swoje własne podejście i powiedzieć raczej:
    „Uczę, bo to jest interesujące”
    A efekty w postaci egzaminów pojawią się same jako efekt uboczny.
    Ale, oczywiście, zgadzam się z tym, że dwie pozostałe nogi należy zmienić.
    W pełni podzielam zdanie Pawła, że jeśli już musi być jakakolwiek „podstawa” to niech będzie sformułowana ogólnie i nakierowana na miękkie cele, a nie na wyliczenie szczegółowych umiejętności i wiadomości. Niech to będą amerykańskie „Core standards”, a nie wyliczanka autorstwa Semadeniego.
    W pełni tez zgadzam się z samym sobą 😉 Jackiem i Marzeną, domagając się zniesienia ujednolicenia egzaminów państwowych.
    „Zastanowiłabym się na jakie pytania warto, aby uczniowie umieli odpowiedzieć po każdym etapie kształcenia.”
    Ileż w Tobie belferskiej potrzeby sprawdzania i oceniania!
    Ja mam jedno takie pytanie, doskonale się sprawdzające jako ocena efektów mojej pracy: „czy w następnym semestrze będziesz nadal chodził(a) na moje zajęcia?”
    Przypominam przy okazji mój post sprzed prawie roku:
    http://osswiata.pl/stojda/2012/01/15/zydel/
    – dyskusja poszła tam wprawdzie w maliny (pouczające maliny, za które dotąd mi się zbiera od MK, ale z pierwotnego tematu zeszło na testomanię) , sam mój post dotyczył właśnie Twoich dzisiejszych pytań.

    • avatar

      Danusia

      23 listopada 2012 at 10:40

      „Metody uczenia nie mogą abstrahować ani od treści ani celów owego uczenia” – zgoda, ale są pewne zasady wspólne, o których trzeba mówić.
      „Doskonale można uczyć matematyki nie przejmując się w ogóle „podstawą”, a znajomość procentów, a zwłaszcza umiejętności takie jak upraszczanie wyrażeń algebraicznych, rozwikływanie równań, redukcja zmiennych, etc. pojawią się same z siebie, mimochodem, na marginesie, jako efekt uboczny zajmowania się poważniejszymi i ciekawszymi zagadnieniami” – ten temat żeśmy już wałkowali. Patrząc z punktu widzenia systemu oświaty, potrzebne jest powiedzenie czego uczyć, aby nauczyciel każdy wiedział co ma robić.
      Ja chcę sprawdzać? Ostatnia jestem w tym. Ale WSZYSCY chcą i jeśli nie ustalimy konsensusu to testomani wepchną nas do piekła.
      D

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    23 listopada 2012 at 02:22

    Analogia ze stołkiem i nogami ma wady i Wiesława pytania je ujawniają. Pytanie, kogo uczymy, wydaje się ważne, kiedy mowa o stołku i podstawie, na której się opiera. Jak to – kogo? Co ma z tego pytania i ewentualnych odpowiedzi wynikać? Wydaje mi się, że Wiesław ma na myśli osobę ludzką i te jej cechy oraz potrzeby, które się nie kojarzą z twardą wiedzą – inaczej nie potrafię zrozumieć celu i sensu tego pytania.
    Ken Robinson, dla przykładu, opowiada się za uczeniem artystycznym, przy czym chodzi mu zarówno o przedmiot (sztuki), jak o metodę (twórcza aktywność i afektywne zaangażowanie). Robinson, chyba podobnie jak Wiesław, uważa, że w szkole o rząd wielkości za dużo jest nauk. Bardzo słuszne są jego artystyczne postulaty, ale antynomia pomiędzy zimnymi naukami, rzekomo wymagającymi akademickiego wykładu, a aktywnością artystyczną, która wymaga czegoś odwrotnego, jest po prostu fałszywa. Robinson – podobnie jak większość z nas – ma fatalny i z gruntu fałszywy obraz nauk. Ja twierdzę bardzo stanowczo, podobnie jak Xawer, że antynomia tego rodzaju nie istnieje, choć być może ostatnią kulturą, która rzeczywiście miała tego świadomość była ta ateńska, sprzed ponad 2 tys. lat.
    Z kolei Robert Firmhofer na Kongresie omawiał dorobek amerykańskiej koalicji na rzecz 21. wieku i zwracał uwagę na podobnie zarysowany podział. Twarda wiedza, zdefiniowana przez standardy wykształcenia w naukach podstawowych (plus kompetencje językowe), była tam ledwie podstawą, mniej istotną, na której wznoszą się o wiele ważniejsze „kompetencje miękkie”. To tam jest miejsce na twórcze zdolności, empatię, o której Wiesław tu co raz przypomina itd. Patrząc na to, zastanawiałem się, o czym właściwie mówimy. Jakie „miękkie kompetencje” miał taki np. Archimedes? Być może miał jakieś kłopoty z empatią, niektóre znane fakty sugerują, że był nieźle „odjechany”. Twórcze zdolności posiadał niewątpliwie i dość spokojnie możemy założyć, że do „społeczeństwa opartego na wiedzy” nadawał się znakomicie. Ateny były „społeczeństwem opartym na wiedzy” w stopniu, o który dziś trudno. Dramatycznie i tragicznie nie pasował Archimedes do społeczeństwa opartego na sile – to też wiemy. Z tych – z grubsza – powodów sądzę, że „miękkie kompetencje” to czcza gadanina i w związku z tym, pytanie kogo uczymy, ma ograniczony sens. Ograniczony mianowicie do postulatów nauczania „przyjaznego dla mózgu” itd.
    Dla rozważań o konstrukcji szkolnego programu i o jej celach ważna jest natomiast świadomość tego, co Danusia nazywa „pytaniami kluczowymi”. Xawer mówi, że studiując transformaty Fouriera, dzieci mimochodem nabiorą zarówno zrozumienia jak i wprawy w zakresie tych nieszczęsnych wyrażeń algebraicznych, którymi szkoła je katuje. Ma rację. Proponuję się temu przyjrzeć nieco dokładniej, dokonując egzegezy Xawerowych sformułowań. Otóż Xawer wspomina, że o samych transformatach dzieci mogą w efekcie pamiętać słabo, dobrze opanowując natomiast właśnie te rzeczy trywialne, które poznają i ćwiczą mimochodem. Pytanie, co tu jest więc właściwie celem, a co jedynie metodą.
    Z Xawera sformułowań można by mianowicie wysnuć taki wniosek – założę się, że wbrew jego intencjom – że transformaty Fouriera są jedynie ciekawym pretekstem, a celem są wyrażenia algebraiczne. Współgra to zresztą z tymi Xawera uwagami, które wynikają z obserwacji, że minimalne wymagania programowe z matematyki są tak trywialne, że się je da spełnić niemal w dowolny sposób, pracując z dziećmi nad czymkolwiek po prostu ciekawym. Chcę po pierwsze powiedzieć, że jednak nie jest wszystko jedno, co w tych minimalnych wymaganiach zapiszemy. Owo rozumienie, o które na Kongresie kłóciłem się z prof. Marciniakiem, powinno tam być wpisane na tyle mocno, by z tego wynikał np. zakaz uczenia dzieci czegokolwiek bez tego zrozumienia. A jest tych rzeczy mnóstwo – poczynając od wzoru na objętość kuli, który również mnie dawno temu, w skądinąd świetnej szkole z rozszerzoną matematyką, dano „do wierzenia”, oświadczając, że wyprowadzenie jest trudne i właściwie niepotrzebne. Moim zdaniem w matematyce, również tej szkolnej, nie mają prawa istnieć absolutnie żadne wzory, których uczeń nie rozumie. Jestem nawet zupełnie pewny, że jest lepiej jeśli Jasio nie zna wzoru na powierzchnię koła, niż jeśli go zna na pamięć, „umie stosować”, ale nie rozumie, skąd się ten wzór wziął i co w nim robi ta nie wiadomo skąd wzięta liczba pi. Dlaczego lepiej? Ano dlatego, że „umiejący stosować” wzór Jasio będzie miał taki obraz matematyki, jaki mają Wiesław z Robinsonem. Po co Wiesławowi i Robinsonowi wzór na powierzchnię koła? Ktoś to wie? Z drugiej strony natomiast – po co obu panom fundować próbę wyprowadzenia tego wzoru? Tego sam nie wiem na pewno – praktycznych korzyści im to na pewno nie przyniesie, choć podejrzewam, że warto, żeby się z tym zderzył każdy, kto chce uchodzić za wykształconego (w końcu to jest, na Boga, odkrycie starożytnych!) Obaj będą o to rozumienie bogatsi i mądrzejsi. Owa mądrość – na co chcę zwrócić uwagę Wiesława – to coś, z kategorii owych „miękkich kompetencji”, które w schemacie Firmhofera na Kongresie znajdowały się ponad „twardą wiedzą”, jako rzeczy cenniejsze.
    Jeszcze jedna rzecz niezwykle ważna tkwi w Xawera uwadze o transformatach. Jeśli założymy, że one są jednak celem, a nie jedynie pretekstem, to z uwagi, że uczeń niekoniecznie zapamięta fourierowską matematykę i jej ciekawe i bardzo użyteczne fizyczne zastosowania wynika cenne spostrzeżenie, nadające się do generalizacji. Otóż Jaś, który zostanie kiedyś fizykiem, matematykiem, inżynierem – kimkolwiek, komu transformaty Fouriera do czegokolwiek się przydadzą – ten Jaś albo będzie je dobrze znał i pamiętał już po pierwszym spotkaniu z nimi, albo przynajmniej zyska podstawy, żeby je dobrze opanować później, np. na dalszym etapie kształcenia. Istnieje bardzo niewielki sens WYMAGAĆ od Jasia, by fourierowskie przekształcenia rozumiał i sprawdzać to rozumienie. Potrzebne to jest w zasadzie wyłącznie wtedy, kiedy na kolejnym etapie edukacyjnym nowy nauczyciel Jasia zechce sprawdzić, czy Jaś jest do niego gotowy – ten etap zaś, to nie jest kolejna klasa w szkole, ale raczej zaawansowany kurs specjalistyczny. Czy ma sens zawracać transformatami głowę komuś, komu one się nie przydadzą w żadnej nowej teorii, którą będzie studiował, ani w żadnej inżynierskiej praktyce? Dla Xawera ten sens istnieje i o ile tylko on umie ów sens „sprzedać” dzieciom, które uczy, to zadziała. Oczywiście Xawer w trakcie tej nauki zechce wiedzieć, czy jego uczniowie „kontaktują”, a ich umysły oscylują po fourierowsku z bliską Xawerowi częstotliwością. Nie ma natomiast żadnego sensu urządzać im z tej okazji egzaminu. Po co? Jeśli dzieci zapomniały – co to szkodzi? Przypomną sobie w miarę własnej potrzeby, co zresztą dotyczy również, a nawet przede wszystkim tego Jasia, który kiedyś zostanie inżynierem i w związku z tym będzie miał powód, żeby to sobie przypomnieć.
    Właśnie o tym obaj z Xawerem mówimy, Danusiu. Kiedy mowa o konkretach, co słusznie postulujesz, to okazuje się natychmiast, jak wielki sens ma zderzanie dzieci z ciekawymi i wtedy na ogół trudnymi zagadnieniami, jak mało istotna jest ich praktyczna przydatność do czegokolwiek i jak bezsensowne okazują się wówczas wszelkie egzaminy, a nie tylko głupie testy.
    Weźmy dowód twierdzenia Pitagorasa, albo niewymierności pierwiastka z dwóch. Lub dowód na to, że liczb parzystych jest tyle samo co wszystkich naturalnych. Cały sens – innego nie znajdziesz – poznawania tych dowodów polega na intelektualnej przygodzie zderzenia z problemem. Dla mnie to jest właśnie sens ogólnego kształcenia podstawowego. Rozwój intelektu, a nie nabywanie trywialnych umiejętności praktycznych. I teraz – przepraszam, ale jakim konkretnym pytaniem egzaminacyjnym zechcesz teraz sprawdzić, czy Jaś rzeczywiście „skumał” te dowody? Tu nie działa nawet Xawera przykład z polami powierzchni. Wszystkie te dowody są proste i łatwo je pojąć. Ale to wcale nie znaczy, że łatwo na nie wpaść – bo to wcale nie jest łatwe. Nie da się na egzaminie oczekiwać od ucznia, że sam wymyśli Euklidesa dowód na to, że liczb pierwszych jest nieskończenie wiele – bo prawie na pewno nikt tego nie wymyśli na żądanie, choć to jest takie proste. Podobnie jest z tym przykładem zadania, które tu kiedyś podałem – z uściskami dłoni. Choć ono nie jest szczególnie trudne, mało kto potrafi szybko wpaść na odpowiedź. Ty potrafisz?
    Kiedy więc zejdziesz na poziom konkretu, szybko się okaże, że w rzeczywistości nie ma sensu pensum wiedzy wymaganej od ucznia „na wyjściu” – wiec tym bardziej szkoda pytać o pytania, które służą jej sprawdzaniu. Sens ma WYMAGAĆ OD SZKOŁY, by zatrudniała ludzi zdolnych rozwijać myślenie uczniów, zderzać je z problemami (od biedy można próbować minimalną listę tych problemów ustalić) oraz przygotować tych uczniów, którym to będzie potrzebne, do wstępnych egzaminów, na których trzeba będzie znać transformaty, czy cokolwiek innego. I by realizowała odpowiednie programy, rozumiane jako propozycje dla dzieci.
    W kształceniu gimnazjalnym i licealnym takie podejście jest łatwe do wyobrażenia i nietrudne. W kształceniu początkowym – to mi się wydaje koszmarnie trudne. W szkole – bo w domu kompletnie nie rodzi to problemów. Każdemu z moich dzieci szkoła zwyczajnie przeszkadzała. Uczyły się czytać, pisać, liczyć, rozumować i rozmawiać – od nas w domu. Tak, wiem, że istnieją środowiska itd. Mówię o metodzie uczenia, która w moich doświadczeniach z własnymi dziećmi polegała najzwyczajniej na tym, żeby ich właśnie nie uczyć, a się z nimi bawić i rozmawiać, pozwalając im uczestniczyć w rozmowach dorosłych.

    • avatar

      Danusia

      23 listopada 2012 at 10:48

      „w szkole o rząd wielkości za dużo jest nauk” – zgoda. Wiedza poszatkowana jest na przedmioty. Pamiętam, jak uczyłam geometrii analitycznej w liceum, to okazywało się, że wektory były już wcześniej na fizyce, ale nijak nie można było zlać tych pojęć w jedno. Przy okazji chciałam się przyznać do tego, ze mnie było trudno, a myślę nieskromnie, że do przeciętnej nauczycielskiej dorastam.
      Więc jeśli nie da się zatrudnić w naszym szkolnictwie samych Leonardów, to trzeba określić czego uczy sąsiad na innym przedmiocie.
      Pawle, obawiam się, ze znowu chcecie zepchnąć dyskusję na wyżyny filozoficzne, a ja praktyk trzymam się dołu!
      Danusia

    • avatar

      Xawer

      23 listopada 2012 at 15:18

      Wektory na fizyce i na matematyce w szkole to są zupełnie różne rzeczy. Nic dziwnego, że miałaś te trudności.
      Wektory na fizyce to tak naprawdę pola wektorowe (gdy mówimy np. o elektryczności albo magnetyzmie) albo wektory, ale nie w przestrzeni fizycznej, tylko w przestrzeni tensorowej jakiejś wielkości fizycznej (np. siły).
      A wektory na matematyce szkolnej są wyłącznie wektorami translacji w przestrzeni euklidesowej — są bardzo niewielkim fragmentem pola znaczeniowego nadawanego „wektorom” na lekcjach fizyki, w dodatku odwołującym się do pojęcia fizycznego rzadko analizowanego w wektorowy sposób na lekcjach fizyki (translacji).
      W „szkolno-matematycznym” ujęciu nie sposób na przykład nadać sensu iloczynowi skalarnemu (nie mówiąc już o wektorowym) — sensu innego, niż czysto formalny, czyli wzór do zapamiętania.
      Na matematyce wektor, to jest ta strzałka, łącząca dwa punkty — coś, co możesz dodać do punktu, a otrzymasz inny punkt. Na fizyce nie miałoby sensu dodawać wektora siły do położenia punktu, na który ta siła działa.

  • avatar

    Marcin Zaród

    23 listopada 2012 at 09:13

    @ Paweł
    Panuje w tej chwili kult „naiwnej praktyczności” – rodziców i media interesuje głównie wiedza łatwo sprzedawalna na rynku pracy. Spójrz na ton dyskusji o uczelniach wyższych – tam myślenie o przygodzie intelektualnej, rozwoju osobistym czy pasji poznawczej praktycznie umarło.
    Wątpię, aby sami nauczyciele umieli przełamać tę atmosferę.
    @ Xawer
    „Pokazują to doświadczenia z dwoma biegunami społecznymi: moje z dziećmi z „dobrych domów” i Pawła z dziećmi z wiejskiego marginesu.”
    I Ty, i Paweł działacie na obrzeżach edukacji powszechnej. To może być dowód na głupotę obecnego systemu (z czym się zgadzam) ale niekoniecznie dowód skuteczności / wykonywalności tego podejścia w skali masowej.
    Innym wnioskiem z postulatu angażowania uczniów jest problem wypalenia zawodowego. Nie da się na dłuższa metę siać entuzjazem, jeśli nauczyciel jest wrakiem emonocjonalnym. Oczywiście może zmienić pracę – ale póki co mam wrażenie, że krzywa wypalenia jest ostrzejsza niż krzywa uczenia się warsztatu. Czyli nauczyciele wypalają się zanim rozwiną warsztat.

    • avatar

      Danusia

      23 listopada 2012 at 10:53

      „Wątpię, aby sami nauczyciele umieli przełamać tę atmosferę” – TAK, TAK, TAK, sami nie dadzą rady. Zapytajcie przeciętnego rodzica, czego chce dla swojego dziecka:
      1. Dobrej szkoły z dyscypliną
      2. Przygotowania do egzaminów
      3. Gwarancji, ze sobie poradzi w wyścigu szczurów.
      „to może być dowód na głupotę obecnego systemu (z czym się zgadzam) ale niekoniecznie dowód skuteczności / wykonywalności tego podejścia w skali masowe” – bardzo dziękuję za poparcie, nie umiałam chyba dobrze tego przekazać, ale właśnie o to mi chodzi.
      Z kawałkiem o wypaleniu też się zgadzam, nauczyciel musi mieć trochę docenienia i przyjemności, bo sama krytyka go wypali.
      Danusia

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    23 listopada 2012 at 09:36

    Marcin,
    Moim zdaniem masz rację zarówno w ocenie „naiwnej praktyczności”, jak w scpetycznej ocenie przydatności naszych z Xawerem doświadczeń w systemowej, masowej skali.
    Co do tej pierwszej sprawy – Bauman, postmodernistyczna płynna nowoczesność itd. Mamy do czynienia z bardzo głębokim zjawiskiem kulturowym, dlatego ja myślę, że sprawa jest nie do rozwiązania w ramach samego tylko systemu oświaty, nawet jeśli – co skądinąd jest konieczne – włączyć w ew. projekt naprawy szkoły wyższe i ich programy kształcenia nauczycieli.
    W sprawie drugiej jest jeszcze gorzej. Xawer robi coś innego i nieporównanie bardziej wartościowego, jeśli to próbować mierzyć dalszymi losami jego podobiecznych: one jakiś dalszy los mają, podczas, gdy moje dzieciaki zostają w tej samej d…, w której je zastaję. Xawer jest przy tym bardziej „metodologicznie samoistny” – ja się w zasadzie „żywię” wadami szkoły. Potrafię być dla dzieciaków ciekawy właśnie dlatego, że u mnie jest zupełnie inaczej. To nie jest duża sztuka – to po pierwsze – po drugie natomiast tego się z całkiem logicznych powodów nie da przełożyć na system.
    Ale te nasze doświadczenia pokazują, jak wielkie znaczenie ma jednak treść i moim zdaniem to się da uogólnić. Jestem przekonany, że próba napisania na nowo podręczników (to nie tak znowu trudne – Xawer ma znów rację: np. Elementy Euklidesa sprawdziły się wystarczająco dobrze) adresowanych bardziej nawet do nauczycieli niż uczniów, ma ogromny sens i wielką szansę zmienić rzeczywistość. Trzeba tylko wiedzieć trzy rzeczy:
    – to musi być skoncentrowane wokół klasycznie określonych „wielkich problemów” oraz być może innych rzeczy, według kryterium „po pierwsze zaciekawić”, a możliwy do osiągnięcia zakres „free choice learning” należy bezustannie testować;
    – to musi być konstruowane tak, by przynajmniej niektóre elementy wytrzymywały konkurencję z popkulturowym otoczeniem szkoły, równocześnie nie ulegając popkulturze;
    – wartość intelektualnej przygody, wiedzy samej w sobie itd., wraz z przynajmniej niektórymi narracjami owych „wielkich problemów” musi zacząć funkcjonować w masowej kulturze.
    Nauczycielskie wypalenie. Tak – ja zbankrutowałem zanim się zdążyłem wypalić, więc o rozwinięciu warsztatu w ogóle szkoda gadać 🙂

    • avatar

      Danusia

      23 listopada 2012 at 11:09

      „Jestem przekonany, że próba napisania na nowo podręczników” – może tu jest furtka?
      Obecne podręczniki są żałosne, nawet te wskazówki dla nauczycieli.
      W jednym z ostatnich pism – „Matematyka w szkole”, jedna z nauczycielek proponuje metodę przeliczenia jednostek przy pomocy diagramu, czyli trzeba coś gdzieś wstawić i wypada wynik. żadnego zrozumienia czym jest jednostka i jak ma się do innej.To jest dobra praktyka, któraś ma pomóc nauczycielom szybko nauczyć zamiany. Zgroza.
      Za moim ostatnim pobytem (kilka lat temu) w USA na konferencji ASCD du zo się mówiło o pojęciach kluczowych. Dobrze by było zastanowić się jakie one są, ale nie mogą być bardzo ogólne, bo skończymy na: UCZEŃ MYŚLI.
      danusia

  • avatar

    Marcin Zaród

    23 listopada 2012 at 10:53

    Całym sercem jestem za nowymi podręcznikami, stawiającymi na fascynację dziedziną, interdyscyplinarność i niespecjalnie ograniczonymi podstawą. M.in.z tego powodu Feynman i Resnick-Halliday są ponadczasowi – ich nikt nie pisał „pod program” (chociaż oba korzystały z wiedzy PSSC).
    W tą samą stronę idzie mój postulat „narracji fizycznych”, o którym piszę dla Czasu Kultury i NOU. Tutaj czerpię z Mazura i zadań TEAL.
    Obawiam się jednak, że:
    – obecni absolwenci specjalności pedagogicznych nie mają wystarczających kwalifikacji do korzystania z takich podręczników.
    – obecna siatka godzin utrudnia sensowne prowadzenie zajęć MST.
    – ostatni problem to zwykłe czytelnictwo. Nie wiem ilu nauczycieli ma dość czasu / ochoty / umiejętności na czytanie książek ze swojej dziedziny. Skoro na uczelniach zdarzają się „przedwieczne zeszyty” to w szkołach pewnie jest podobnie.
    Obawiam się, że obecne e-podręczniki idą raczej w stronę pakowania wiedzy w łatwo przyswajalne kawałki i fajerwerki multimedialne, a nie w stronę głębokiej fascynacji, ciekawych problemów czy aktualnych zastosowań. Nuda i beton w wersji cyfrowej.
    Cała dyskusja mnie akurat mało obchodzi – bo nie znam ŻADNEGO podręcznika do fizyki ogólnej, który dorównywałby klasykom amerykańskim bądź rosyjskim. Najbliżej jest Bobrowski, ale jest tam za mało elektrodynamiki i optyki.

    • avatar

      Danusia

      23 listopada 2012 at 11:13

      Marcinie
      Nauczyciele są przyzwyczajeni do używania podręczników i je czytają, bo mają im pomóc. Tylko muszą być tak napisane, aby nauczyciel nie rzucał ich w kąt i nie wyjmował w zamian swoich przetłuszczonych notatek.
      KTO TAKIE NAPISZE? jednocześnie dostosowując do siatki godzin.
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    23 listopada 2012 at 12:39

    Oczywiście, że można dać nauczycielowi gotowy scenariusz. Można mu nawet przygotować wykład, żeby nie musiał sam się męczyć, tylko odczytał go uczniom z broszurki (sorry, jesteśmy nowocześni — z tabletu).
    Tylko nie dziwmy się, że uczniowie tego nauczyciela nie czytają lektur, a wyłącznie bryki, a prace domowe przygotowują przez cut-paste z internetowych serwisów ściąg i wypracowań.
    Korzystanie z takich gotowców to najlepsza metoda dowodzenia własnym chwalebnym przykładem, że samodzielność myślenia, kreatywność itp. to właśnie to, co szkoła rozwija.

    • avatar

      Danusia

      23 listopada 2012 at 15:30

      Ksawery
      Byłabym wdzięczna za jeden gotowiec, choć jeden do naśladowania z uczniami mało zdolnymi i niechętnymi, zgodny z podstawą programową i realizowany w 45 minut. Taki, który zainteresuje uczniów i jednocześnie przygotuje ich do głupich testów.
      Przykłady z Twojego blogu takie nie są.
      Danusia

    • avatar

      Xawer

      23 listopada 2012 at 16:27

      Jeśli sama nie widzisz w podstawie programowej (ja nie widzę) niczego ciekawego, to bez magii bądź narkotyków nie wywołasz w uczniach zainteresowania. I żaden gotowiec (poza, być może, pigułką extasy dla każdego) Ci w tym nie pomoże. Oczekujesz niemożliwego.
      Co więcej – żaden gotowiec nie pomoże ani Tobie ani nikomu innemu w wywołaniu zainteresowania czymś, czym Ty albo ten ktoś sam się nie interesuje. A jeśli masz takie fascynacje, to gotowiec nie jest Ci potrzebny. Wprost przeciwnie – każdy gotowiec niszczy fascynacje i ciekawość. Można zafascynować się lub nie „Faraonem” Prusa. Ale nie słyszałem o nikim, kto by się zafascynował brykiem z tej lektury.
      Jedyną metodą zainteresowania uczniów jest wyjście daleko poza „podstawę”. Ja innej metody nie znam. A Ty chyba też — gdybyś znała, nie postawiłabyś pytania z tego postu…
      Oczywiście, że przykłady z mojego blogu nie są gotowcami. Celowo nie są. Mają być inspiracją do przemyśleń i szukania własnych rozwiązań przez twórczych nauczycieli (tak jak ja czasem też korzystam z podobnych relacji z zajęć), a nie książką kucharską.

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    23 listopada 2012 at 12:59

    Danusia,
    Drobiazg, ale istotny dla wspólnego myślenia. To nieprawda, że Xawer chce uczyć dzieci zdolne, a my – wszystkie. Nie ma takiego rozróżnienia. Xawer uczy dzieci „z dobrych domów” – jak sam pisze. Tacy rodzice i takie dzieci się doń zgłaszają. Po prostu. We własnej praktyce Xawer zwraca natomiast naszą uwagę na rzeczy, które jego zdaniem (podzielam to zdanie) dają się uogólnić. Ja we własnej praktyce wyciągałem ze szkoły dzieci wbrew ich rodzicom właściwie. Jeśli osiągałem efekt, to zarówno dzieciak, jak w konsekwencji ja sam, natychmiast wpadaliśmy w kłopot, który polegał np. na tym, że dzieciaka jego nadużywający alkoholu tato wyrzucał z domu (bo się szczeniakowi we łbie przewraca) i dzieciak lądował u mnie pytając, co zamierzam z nim teraz zrobić – a ja na to pytanie tym mniej znajdowałem odpowiedzi, im bliżej byłem bankructwa. Ale nawet wtedy, kiedy było do niego daleko, moje odpowiedzi i tak nie miały sensu, bo w żaden sposób one nie budowały podmiotowości tego dziecka – ono nadal nie było w stanie rozwijać się samodzielnie. Ani Xawer, ani tym bardziej ja nie tworzymy czegoś, co którykolwiek z nas ośmieliłby się proponować jako system. Z jednym wyjątkiem – obaj z uporem maniaka powtarzamy, że liczy się treść i pytanie, czego chcemy uczyć naprawdę i kogo w efekcie wykształcić (wychować), a wszystko inne jest wtórne.
    Kolejny drobiazg. Euklides i niemożność napisania czegoś dobrego, co się zmieści w siatce godzin itd. Danusia, to szkoła nie potrafi uczyć porządnie. Korepetytorzy potrafią, ci dobrzy. Oni na ogół – podobnie jak nieliczni dobrzy nauczyciele – wyrzucają podręczniki w kąt i uczą rozumienia, co najczęściej oznacza konieczność bardzo znacznego przekroczenia szkolnego programu. Tu nie ma dobrych badań, natomiast można pytać mnóstwa ludzi tak pracujących i ja to robię, mając własne doświadczenia w tym zakresie. Matematykę gimnazjalną da się w ten sposób (czyli de facto znacznie przekraczając program) „zrealizować” w trzy miesiące najdalej – każdy Ci to powie. Licealną podobnie. Oczywiście wtedy uczysz tylko matematyki i na wiele innych sposobów odchodzisz od szkolnej rzeczywistości. I jej siatek godzin. Rozmawiamy właśnie o takiej rzeczywistości – nie o szkole, jaką znamy. Skądkolwiek. W tym rzecz – rozmawiamy o nieznanym. W przeciwnym wypadku skazujemy się na strategie obliczone co najwyżej na taki efekt, że dogonimy Finlandię za 20 zamiast za 40 lat.
    Jeszcze kolejna drobna rzecz. Wektory w fizyce i matematyce. Niespójność określeń, kolizje siatki godzin znowu itd. Sam jestem za tym, by zwłaszcza w początkowej fazie nauczania rozróżniać pomiędzy „reading”, „sciences” i „arts” – a i to bardzo nieostro, bo – jak wielokrotnie powtarzałem – dowód niewymierności pierwiastka z dwóch może spokojnie być tematem kilku lekcji polskiego. Nie ma sensu uczyć osobno fizyki i matematyki, kiedy uczymy podstaw. Uważam, że z biologią jest podobnie. Geografia jako osobny przedmiot, to bzdura. Polski i historia to też jedno. Podziały mają sens, jeśli je dzieci same sobie wybiorą, dobrze wiedząc, co z zaproponowanych im zagadnień chcą rzeczywiście studiować, świadomie dążąc do akademickiego poziomu. Kiedy to siatka godzin, podział na przedmioty, klasy dobrane wiekiem itd. – kiedy się to wszystko zdążyło stać niekwestionowanym aksjomatem, podobnie jak konieczność oceniania numeryczną skalą oraz oczywistość podstawowego znaczenia umiejętności liczenia procentów? W tym również rzecz – rozmawiamy o nieznanym – o innej rzeczywistości. Po to, by nie gonić Finlandii, tylko spróbować wyjść z katastrofalnej, pogłębiającej się zapaści kulturowej.
    Konkret vs. filozofia. Protestuję na wiele sposobów. Mówię o pierwiastku z dwóch i kilku dowodach. To są drobne przykłady, podobnie jak drobnym przykładem są Twoje procenty. Różnice między tymi przykładami są fundamentalne. Kiedy wspominasz o górnym filozofowaniu vs. praktycznym konkrecie, to ja się zaczynam obawiać, że właśnie tak te różnice widzisz. Że zatem niewymierność pierwiastka jest dla Ciebie filozofią, a zatem zajęciem czczym. Po drugie dla mnie to jest również filozofia i dokładnie z tego powodu uważam ów dowód za ważny dla intelektualnego rozwoju każdego człowieka – nie tylko tego, który kiedyś zostanie matematykiem. Xawera fourierowska analiza też jest konkretem. Mnie się zdarza uczyć wiejskich gimnazjalistów od razu teorii względności. I to w formalnej notacji z zespoloną transformacją – bo to mi się wydaje najprostsze, choć Xawer – o ile wiem – uważa takie podejście za sztuczne. We własnym przekonaniu uczę tych dzieci matematyki – bo one ten aparat matematyczny muszą sobie przyswoić, a – przypominam – chodzi o dzieci, które nie potrafią zliczyć do trzech. Fizyką newtonowską niemal w ogóle się nie zajmuję – ona się pojawia wyłącznie w dygresjach, odnoszących się do trywialnych zdroworozsądkowych sposobów widzenia świata. Oczywiście jednak i tę fizykę moje dzieciaki jakoś poznają – na mój gust nie najlepiej, ale oczywiście o rzędy wielkości skuteczniej niż w szkole. Mówimy o konkretach, a tylko Tobie się wydaje, że pieprzymy o filozofii – dlatego Ci się tak wydaje, że to jest do tego stopnia odległe od szkolnej praktyki. Po raz kolejny – mówimy o rzeczywistości całkowicie odmiennej od znanej nam szkoły.
    Szkolne programy uchodzą za zaawansowany efekt pracy specjalistów, a jednym z trudniejszych elementów jest tu ustalenie, czego uczymy na jakim etapie, tworząc podstawy do sekwencyjnego rozwoju i budowania na tym wiedzy. Dzieci, które mają zaległości – uważa się w konsekwencji – nie są w stanie realizować kolejnych partii materiału. Ej, na pewno? Ja zaczynam od teorii względności i cofam się, jeśli trzeba. Ludzie, którzy się uczą z ciekawości, tak właśnie postępują. Czytają o strzałce czasu, nie wiedzą, czym jest entropia i wtedy sprawdzają to sobie, próbując zrozumieć. Istnieją również takie podręczniki. Marcin i Xawer wspominali tu wielokrotnie Feynmana wykłady z fizyki. Słusznie, ale kto wie czy nie lepszym przykładem jest jego „Six Easy Pieces” – z fizyką kwantową dla laików – a potem „Six Not So Easy Pieces”, dla tych, którzy się „wkręcą”.
    Pytasz, czy pisanie na nowo treści edukacji nie jest przypadkiem furtką. Dla mnie jest i właśnie o tym od dłuższego czasu mówię. Piszesz o nauczycielach, którzy nie mają szans podołać tak wygórowanym wymaganiom, jak te, które tu projektujemy. Zgadza się – nie mają. Jeśli mamy konstruować szkołę według realnych możliwości kadry, to wylądujemy w logice Semadeniego, który rzeczywiście wyrzucił z programu wszystko to, z czym nauczyciele nie umieli sobie poradzić. W związku z tym stanem nauczycieli podręczniki muszą być również dla nich. A te, które są dla dzieci trzeba spróbować pomyśleć tak, żeby nauczyciel nie był aż tak niezbędny, jak jest dzisiaj. Dlatego „free choice learning” wydaje mi się nie tylko postulatem akceptowalnym dla mnie z powodów, które masz skłonność uznawać za filozoficzne ględzenie, ale również takim, który się ma szansę okazać skuteczny na praktycznym poziomie społecznej inżynierii. Jeśli to bowiem rzeczywiście będzie „free choice”, to dzieci z tego skorzystają w szkole lub poza nią. A szkoła (i jej biedni nauczyciele) będą z tego mogli skorzystać – jeśli zechcą. Wtedy i tylko wtedy.

  • avatar

    Danusia

    23 listopada 2012 at 16:02

    Pawle
    1. Te okropne badania wykazują, że uczniowie z dobrych domów jakoś są zdolniejsi od tych z marnych środowisk. Jeśli mierzyć zdolności wynikami egzaminów i biorąc pod uwagę średnią. Czyli zdolni użyte było jako ogólnik.
    2. „obaj z uporem maniaka powtarzamy, że liczy się treść i pytanie, czego chcemy uczyć naprawdę i kogo w efekcie wykształcić (wychować), a wszystko inne jest wtórne.” – o to samo pytam, tylko w obecnej szkole masowej.
    3. Jeśli rozmawiamy o szkole, a nie o jej porzuceniu, to musimy uwzględniać warunki brzegowe. Może możemy kiedyś od szkoły odejść, ale to na pewno będzie proces stopniowy, a pokolenia tracą życie w tej obecnej szkole.
    4. Jest wielka różnica między nauczaniem na korepetycjach zmotywowanego do poprawy ucznia (kasa), a nauczaniem 30 uczniów, którzy są w szkole za karę. Nie da się korepetycyjnych wskazówek zastosować na lekcji.
    5. Z mojego doświadczenia trenerskiego z zajęć z nauczycielami mi (prowadzę z nimi przykładową lekcję o ciałach) wynika, że tylko matematycy widzą co to jest liczba wymierna. A i oni pytają po co im to wiedzieć, a która liczba nią jest…..
    6. Próbuję skierować rozmowę na konkret, nie jest łatwo. „Po raz kolejny – mówimy o rzeczywistości całkowicie odmiennej od znanej nam szkoły” . A ja bym wolała o rzeczywistości realnej.
    7. „Ja zaczynam od teorii względności i cofam się, jeśli trzeba. Ludzie, którzy się uczą z ciekawości, tak właśnie postępuj” – nie jest to metoda dla każdego nauczyciela, a nawet powiem więcej mało znam takich. Prosiłabym, abyśmy mieli w pamięci przeciętnego nauczyciela. Ja takim jestem, więc możecie na mnie sprawdzać. Oczywiście zanim mnie nie zwolnicie.
    8. „A te, które są dla dzieci trzeba spróbować pomyśleć tak, żeby nauczyciel nie był aż tak niezbędny, jak jest dzisiaj” – żeby jakiś uczeń sam z siebie sięgnął po te dzieła! Wolałabym dobre scenariusze dla nauczyciela (przeciętnego), aby mógł przeciętnego ucznia zaciekawić i jeszcze wywiązać się z zadania MEN.
    Danusia

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      23 listopada 2012 at 17:32

      Danusiu,
      Aż się zdenerwowałem. Jeśli chcesz przykładu do zrealizowania w 45 minut, zgodnego z podstawą programową i dostosowanego do niezbyt dokładnie określonych, choć jednak z góry wiadomo, że niskich możliwości intelektualnych nauczyciela, który sobie z tym poradzi (bo nawet nie ucznia!), to w istocie nakładasz ostrzejsze warunki, niż to czyni ORE zamawiając podręczniki, które – w skrócie – powtórzą absurdy obecnego programu, opakowując go w cyfrową formę, co akurat – w moim przekonaniu – może im tylko jeszcze dodatkowo zaszkodzić. Pracy przy takich projektach nauczyłem się odmawiać. Tobie nie odmówię 🙂
      Dobrze – właśnie nad tym pracuję. Dokładniej mówiąc, zakładam, że nauczyciel nie umie niczego i jego wiedza do niczego nie jest w związku z tym potrzebna, bo uczeń poradzi sobie sam. W rzeczywistości zmierzam do tego, że uczeń również sam po te rzeczy sięgnie i że będzie to zachowanie powszechne w masowej skali. To już trochę inna bajka, bo to wymaga ekstra rozwiązań. Na mniej więcej zwykłym podręcznikowym poziomie jednakże, żeby trochę ulżyć dzieciom (bo chęć ulżenia nauczycielom jest zbyt słabą motywacją dla mnie, by się jakkolwiek wysilać) – zgodność z podstawą programową polega wyłącznie na jej znacznym przekroczeniu. Dla mnie to jest sposób na zmianę – tak pomyślany program. Nie jest nim akceptacja szkoły, w której 30 osób siedzi w klasie za karę. Owszem, da się zrobić lekcje w więzieniu, ale zakładany przez Ciebie nauczyciel będzie wtedy raczej i tak gadał o własnym wypaleniu, no błagam…
      Dla nauczyciela w tej złej szkole zatem – proszę Cię bardzo. Cykl zajęć dla niczego nie umiejących gimnazjalistów. Temat – greckie intuicje o tym, że to liczby, a nie rzeczy istnieją naprawdę (skleciłem taki wykład zainspirowany Semadenim i złożyłem go z kawałków, które on w szkole zdelegalizował). Narracja polega na pokazaniu, jak ludzie właściwości liczb i niektóre z samych liczb odkrywali, a nie wynajdowali. Jak przy tym te odkrycia bywały dla nich zaskakujące i nawet mocno kłopotliwe (jak w przypadku pierwiastka z dwóch). W tej narracji chodzi o mocną poszlakę, że liczby istnieją rzeczywiście, niezależnie od człowieka, że są zatem możliwe również w pustym świecie, a nawet bez świata w ogóle – że da się w nich widzieć (podobnie jak w prawdzie i fałszu) ów logos, o którym mówił św. Jan, a którym Grecy myśleli przed nim. Że one są ontologicznym początkiem i tworzywem świata bardziej być może realnym niż kartka papieru, na której je zapisano. Jak widać, to może pasować ludziom o filozoficznym zacięciu, jakoś tam oczytanym być może – i tak to jest pomyślane. Adresatem są młodzi humaniści, którzy mają matematyczne blokady, a o naukach ścisłych myślą podobnie jak Wiesław. I tak jest to nisza, ten możliwy krąg odbiorców. Również nauczyciele czytają słabo, więc mimo, że to są naprawdę podstawy, może być kłopot przy Twoich wyśrubowanych kryteriach.
      Możesz tę opowieść realizować w dowolnym tempie – jak na to stać nauczyciela i uczniów. Mnie wystarczało od godziny (pełnej, nie lekcyjnej) do dwóch. Jest tam: teoriomnogościowa definicja liczb naturalnych skonstruowanych „z pustki” (definicja – patrz, jak niemodnie), dowód, że liczb pierwszych jest nieskończenie wiele, że zawsze da się znaleźć dowolnie wielki ciąg kolejnych liczb naturalnych, które są na pewno złożone, a nie pierwsze, dowód niewymierności pierwiastka z dwóch (poprzedzony opowieścią fałszywie sugerującą, że liczby wymierne reprezentują wszystkie punkty na prostej), dowody równoliczności zbioru liczb naturalnych, parzystych, pierwszych i wymiernych oraz wreszcie – zdecydowanie poza szkolnym programem, choć to równie proste – dowód nieprzeliczalności liczb rzeczywistych. Bez dowodu – wzmianka o tym, że liczb rzeczywistych jest tyle, ile podzbiorów liczb naturalnych. Zgodności z podstawą programową szukać mi się nie chce, bo nerwowo przeżywam lekturę tej podstawy – zakładam, że się coś z pewnością znajdzie. Mogę Ci służyć tekstem tego wykładu, bo go spisałem – zwracając uwagę, jak niemodna i nieprzyjazna dla mózgu jest już sama jego forma wykładu właśnie, choć mam też do niego kilka interaktywnych wizualizacji, które do niego dorobiły moje wiejskie dzieci, programując to we Flashu. Wizualizacje są jednak prościusieńkie i one same w sobie nie przełamują transmisyjności wykładu. Przełamały tę transmisyjność zajęcia, na których dzieci pisały te programiki. A to nie są dzieci z dobrych domów, tylko wiejskie dzieci alkoholików.
      Jeśli zakładany przez Ciebie nauczyciel nie umie zorganizować takich zajęć z programowaniem, to trudno – choć uważam, że powinien to jednak umieć na granicy groźby zwolnienia z pracy. Sam to robię, więc wiem – to nie wymaga żadnych kwalifikacji. Wystarczy chcieć się uczyć razem z dziećmi. To jest nawet przyjemne. Ja sam nie jestem ani geniuszem, ani Leonardo ani nawet nie jestem dobrze wykształcony, bo moja edukacja zakończyła się niemal 30 lat temu, a potem pracowałem już zawsze w czymś zawsze zupełnie innym niż mnie kiedykolwiek uczono. Uczyłem dzieci teorii względności. Zakładam, że szczególna teoria to podstawa dla kogoś, kto studiował fizykę. Absolwent matematyki powinien przynajmniej umieć ją zrozumieć bez większych kłopotów. Moje wiejskie dzieci potrafiły ją zrozumieć również bez mojego udziału – samodzielnie i od siebie nawzajem.
      Wracając do rzeczywistości. Ja mówię o rzeczywistej zmianie. Ty o działaniu w rzeczywistej sytuacji, co definiujesz przez akceptację rzeczywistości. Problem w tym, że ja nie chcę i nie jestem w stanie tej rzeczywistości akceptować. Nie poślę własnych dzieci do szkoły i co więcej – mam ochotę to zrobić naruszając prawo, bo po pierwsze chcę wyraźnie zaprotestować, po drugie nie mam ochoty fundować dziecku nawet tego wymaganego przepisami incydentalnego kontaktu ze szkołą raz na semestr w celu kontroli. Dlaczego miałbym dla cudzych dzieci akceptować coś, czego za nic nie zaakceptuję dla własnego? Wymyślanie pytań sprawdzających, czy się Jaś nauczył procentów, ja po prostu uważam za nieludzkie – żeby to powiedzieć może wreszcie wprost. Wiesz, ilekroć w pracy widzę, że program tv, przy którym pracuję, szkodzi na mózg, rzucam tę pracę. W zasadzie bywam więc często bezrobotny i znajduję sobie alibi w postaci pracy nad jakimiś nowymi technologiami, miotając się bez sensu, bo przecież wiem, że one i tak będą służyć temu, co zwykle. Jakoś z tego wybrnę być może, zmieniając po raz kolejny zawód. Ale w edukacji nie proponuj mi, żebym się godził na udział w ogłupianiu dzieci, w dodatku często łączonym z maltretacją. W imię czego? Mówisz o dzieciach, które w szkołach siedzą tu i teraz. Ja też o nich mówię.
      Wiem, co pokazują okropne badania. Dzieci ze złych domów są mniej zdolne. Popatrz wobec tego na zdolności dzieci z polskich szkół i wyciągnij wnioski. Zobacz w tych szkołach to, czym w istocie są – a one są patologicznym środowiskiem, jeśli nazwiemy rzecz po imieniu. Zawodowe wypalenie nauczycieli jest jakimś wyjaśnieniem być może. Ale nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem. Tatuś chłopaka, który mnie odwiedził ostatnio, wyrzucony w środku nocy z domu, też ma swoje powody, dla których tak ciężko pije „i w ogóle jest ogólnie sfrustrowany”. Wiesz, ja spędziłem ładnych parę lat jako robotniczy działacz w rewolucji, mam do proletariatu sentyment nawet w wersji lumpen, więc szczerze mówiąc rozumiem tego tatę lepiej niż nauczycieli z pobliskiej szkoły, którzy nań patrzą z wyższością i nie podają mu ręki, a którzy pozbywają się jego syna z własnych lekcji z ulgą. Co mówię, żeby Ci dać wyraźnie znać, że również mnie chodzi o te dzieci, które siedzą w dzisiejszych szkołach, jakby czymś rzeczywiście zawiniły. Xawer jest spokojniejszy ode mnie i mniej skłonny do lewackich egzaltacji – ale jestem Ci w stanie zagwarantować, nie pytając go o zdanie, że również jego głowę te dzieciaki zajmują.

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      23 listopada 2012 at 19:04

      Jeszcze dodatek metodyczny. Nie tylko Euklides się nie zestarzał (nie umiem pojąć Twojego pytania „naprawdę uważasz, że Euklides…”), ale również Arystoteles. W tym klasyczne uwagi na temat trójdzielnej struktury dramatycznej. Skoro lekcja ma 45 minut, byłoby dobrym zwyczajem, by jes zasadnicza część merytoryczna trwała pół godziny – by była drugim aktem. Akty pierwszy i trzeci powinny wypełniać pozostałe 15 minut. W pierwszym akcie dobrze jest pokazać wszystkich bohaterów i zawiązać podstawowe wątki. Akt drugi powinien się zaczynać od „przewrotki”. Np. zły wkracza do akcji. Np. oczywistość okazuje się złudzeniem. Przyjaciel okazuje się wrogiem. Drugi akt to właściwa opowieść – zarówno wtedy, kiedy to jest zły, transmisyjny wykład, lub kiedy to jest angażująca „drama” (da się je stosować również w matematyce). Tuż przed kulminacją pod koniec drugiego aktu (jakieś 8 minut przed dzwonkiem) powinnaś mieć „zwrot akcji”. W swoim wykładzie niezupełnie dobrze wycelowałem z pierwiastkiem z dwóch – to był pierwszy taki punkt zwrotny i on się odbył za wcześnie, ale drugi połączony z kulminacją to dowód Cantora. W trzecim akcie wątki się rozwiązywały, a liczby kardynalne objawiały się publiczności jak ezoteryczne niemal anielskie byty.
      „Nie da się korepetycyjnych wskazówek zastosować na lekcji”. Moje korepetycje odbywały się ostatnio w grupach od 10 do 25 osób. Jest tu różnica w stosunku do relacji 1:1, oczywiście, ale specjalnych różnic wynikających z liczebności grupy nie odnotowałem. Mogłem mówić do grupy en bloc, albo z niej wyodrębniać zespoły – kompletnie nie widzę, w czym problem. Nikt nie mówi, że to jest łatwe. Moje lekcje z wiejskimi dziećmi są najtrudniejszym z moich życiowych doświadczeń. Wiem, że się da.
      Korepetycyjne doświadczenia pokazują coś, o czym dobrze wiesz – pojmowanie szkolnego materiału nie jest problemem inteligencji ucznia. Prawdopodobnie ma związek z jego motywacją, ale równie prawdopodobna jest hipoteza o nauczycielskij motywacji. Nie każ nam wymyślać recepty dla nauczyciela, który chce odwalić lekcję. Tempo „nadrabiania materiału” na korepetycjach pokazuje, że szkoła marnuje jakieś pewnie 80% czasu dzieci.
      Kiedy mówię, że jedna z metod polega na tym, żeby zacząć od czegoś trudnego, za to intrygującego i potem się cofać, żeby uzupełnić braki potrzebne dla zrozumienia problemu i sugeruję, że tak właśnie postępują ludzie motywowani ciekawością, Ty mówisz, że „mało znasz takich”. To jest w zasadzie dyskwalifikujące, jeśli jest prawdą. Jak to? To znaczy nie ma wśród nauczycieli ludzi, którzy czytali kiedykolwiek coś jak Hawkinga „Krótka historia czasu” (zakładam, że spora część czytelników tej książki nie rozumiała czytając potrzebnej tu matematyki, a o fizyce właśnie się dowiadywała) i którym w ogóle się zdarzyło kiedykolwiek zainteresować czymś nieznanym i chcieć to pojąć. Ja się ośmielam sądzić, że tak się rodzi ludzka ciekawość i na tym polega dociekliwość. Doskonale wiem, że zamiast tego szkoła proponuje oczywiste i bezproblemowe sekwencje – ale to właśnie jest jedna z licznych wad szkoły. OK – uznaj, że toria względności jest za trudna. Znajdź cokolwiek, co dzieci zaintryguje. Podpuść je. Powiedz, że pole koła policzyli ludzie, którzy nie potrafili mnożyć pisemnie, nie wiem… Jeśli nauczyciel potrafi sam wyprowadzić ten wzór, to sobie poradzi. Jeśli nie potrafi, co mu poradzi najlepszy metodyk? Co mu pomoże ocenianie kształtujące i nauczycielskie obchody pedagogiczne.
      Uprzyj się i wyprowadź z nimi ten wzór. Nie zrealizujesz wymaganego materiału? Skąd wiesz? Próbowałaś? Strać dwa miesiące i przyzwyczaj dzieci do myślenia, a zaczną się uczyć tak szybko, jak na korepetycjach właśnie.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    23 listopada 2012 at 17:36

    Danusiu, rzeczywistość realna jest taka i nie zanosi się, żeby była inna w namacalnej przyszłości: nauczyciele uczą i będą uczyć tego i w taki sposób, żeby uczniowie wypadli jak najlepiej na testach gimnazjalnych i maturze. Dotyczy to w najwyższym stopniu matematyki. To matura dyktuje nauczycielom co i jak robią w szkole. Zatem wszelkie rozważania i próby dotyczące poprawy jakości, celów, treści, tempa i sposobów uczenia/uczenia się i oceniania są działaniami tyle szlachetnymi, co naiwnymi i pobożnymi. Nauczyciel musi zachowywać się i działać logicznie, a tę logikę dyktuje matura, a nie chęci i marzenia. Nauczyciel i uczeń są rozliczani z wyników testów i matury. Po co nauczyciel ma odbiegać od logiki szkoły, w jakim celu ma zbaczać z głównego kierunku marszu, którego celem jest matura i ranking ? Dla sportu, dla idei, dla przyjemności ? Czy nauczyciel to ma być jakiś umysłowy masochista ?
    Matura jest bogiem, dlatego trzeba przed nią uklęknąć z pokorą.

  • avatar

    Xawer

    23 listopada 2012 at 19:28

    Danusiu, pozwolę sobie tym razem podsumować Twój post (lekko tylko karykaturyzując) nie wdając się w szczegółowe polemiki:
    Domagasz się niebanalnej, ciekawej, wspaniałej i dającej super efekty metody, jaką wbrew ich woli banalni i niedouczeni nauczyciele mieliby uczyć nudnych i banalnych treści znudzonych, niechętnych i nie zainteresowanych uczniów poniżej przeciętnej intelektu.
    Sama pomyśl, czy to oczekiwanie jest realne.
    Oczywiście, że to możliwe! Musimy tylko dać im super-gotowce i bryki, a poradzą sobie!

    • avatar

      Xawer

      23 listopada 2012 at 22:06

      Jeśli Twoje „stopniowe wyjście” brać na serio, to zaproponowałem to już, podpierając się przykładami Szwecji i Flandrii.
      Powtórzę więc: nie da się naprawić od zaraz szkoły masowej. Ale możemy obok niej stworzyć (poszerzyć) niszę szkół alternatywnych wobec tej masówki. I przy decyzji legislacyjnej jesteśmy w stanie tę niszę poszerzyć natychmiast (czyli w ciągu roku czy dwóch) z dzisiejszego 1% do 10%, a w perspektywie pokolenia rozszerzyć tak by stało się dominującą większością,

  • avatar

    Wiesław Mariański

    23 listopada 2012 at 21:54

    Danusiu, też tak czuję: znaleźliśmy się w potrzasku. To byłaby świetna nazwa portalu społecznościowego, którym pisałem: Szkoła w potrzasku. Przypuszczam, że taki portal powstanie i będzie jednym z filarów reformacji. Chętnie wziąłbym udział w jego tworzeniu.
    Znaleźliśmy się w potrzasku podobnym do tego, w jakim znalazł się cały kraj i naród w latach 1970-tych. Niby rozwój, niby jakieś otwarcie na świat, a tak naprawdę zjazd po równi pochyłej – aż do dna. W oświacie jest tak samo, tylko jeszcze gorzej, bo oznaki upadku są mniej wyraziste.
    Danusiu, dlaczego „oddalamy się od celu” ? Odpowiedź właśnie na to pytanie, jest poszukiwaniem barier, o których pisałem. Bez ich zdefiniowania będziemy sobie debatować w nieskończoność.
    Coś tam mi się kołacze z Einsteina:
    – żeby rozwiązać nowy problem, trzeba wyjść poza system, w którym go znaleźliśmy
    – wszyscy mówią, że jakiś problem jest nie do rozwiązania, aż przychodzi ktoś, kto o tym nie wie i rozwiązuje go
    Nauczycielowi NIE OPŁACA SIĘ kształcić zainteresowanego i myślącego ucznia – o tym chcę napisać wkrótce na przykładzie lekcji j.obcego i matematyki.
    Zadajcie taki temat uczniom w szkole – dzieciaki i młodzież napiszą Wam rewelacyjne rozprawki. Spróbujcie, a potem zdajcie sprawozdanie.

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    23 listopada 2012 at 21:58

    Danusiu, oczywiście nie pozostaje nic, jak tylko Twoje pas przyjąć do akceptującej wiadomości. Chcę tylko dać znać, czego nie rozumiem.
    Również chodzi mi o wyjście stopniowe. Szybkie nie istnieją i dość dobrze wiadomo, dlaczego. Stopniowość nie wyklucza wyraźnie zarysowanego celu. Dlaczego musi koniecznie oznaczać mieszczenie się w realiach teraźniejszości i absolutne przekonanie, że one są niezmienne? Szkoła, w której masowo występują uczniowie zainteresowani i myślący, moim zdaniem jest możliwa i jeśli istotnie tkwimy w potrzasku, to z własnego wyboru. Tę szkołę trzeba sobie spróbować wyobrazić, by wiedzieć dokąd zmierza zmiana. Dla mnie ona ma kilka cech i je wyraziłem, próbując zrozumieć, dlaczego w odpowiedzi pytasz o kryteria pozwalające stwierdzić rozumienie procentów.
    Jedną z cech, o których mówię jest to, że dzieci uczą się z własnej ciekawości, realizując własne potrzeby. To również wierzysz, że to jest w zasadzie możliwe. Ja mówię – sprawdźmy to, spróbujmy. Podobnie, jak Ty, ja nie wierzę, żeby to się dało osiągnąć w znanej nam szkole. Dlatego uważam, że sens ma sformułowanie programu i stworzenie edukacyjnych „zasobów” – mediów, filmów, gier, symulacji, książek – które będą miały szansę zainteresowac niczym nie przymuszone dzieci i stworzyć dla nich eksploracyjne środowisko. To może funkcjonować poza szkołą. Sprawdźmy, czy istotnie i czego dzieci w masowej skali mogą się uczyć same z siebie. Przy pomocy choćby gry w antyczną Grecję, w której zderzą się z historią, kulturą, filozofią, nauką, polityką i czym tam jeszcze. Z dość oczywistych powodów sądzę, że taki dający się przecież wyobrazić „produkt” może mieć wpływ na rzeczywistość większy niż reformy wymagające wychowania nowych 650 tys. nauczycieli. To właśnie proponuję.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    23 listopada 2012 at 22:11

    Albo to (Einstein): „Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek.”
    To zdanie zderzcie, na przykład, z obowiązkową maturą (dobrowolność jest fikcją). Co wychodzi z tego zderzenia ? A przecież na początku szkoły dzieci bardzo cieszą się z nauki, z lekcji, z chodzenia do szkoły.
    „„Umysł nie jest naczyniem, które należy napełnić, lecz ogniem, który trzeba rozniecić”. To słowa bardzo starego człowieka, ma prawie 2000 lat (Plutarch). A my ciągle debatujemy … .

  • avatar

    Sebastian Agata

    23 listopada 2012 at 23:34

    Przeczytałem sporo wpisów ale nie wszystko, przyznaję. Myślę, że jest źle ale niekoniecznie dlatego że jest podstawa programowa, matura, testocentryzm. Myślę że w obecnych realiach jeśli nie jest możliwa rewolucja podręcznikowo-kadrowo-administracyjna należałoby się zająć trzecią nogą: „Jak sprawdzamy?”. Myślę, że pomiar pedagogiczny leży i kwiczy. W sensie że nauczyciele
    a) nie mają informacji zwrotnej.
    b) nie wiedzą jak znaleźć wiedzę na temat jak testować(ja zresztą też jestem laikiem w tym zakresie)
    c) nie czytają czasopism(jak to ostatnio na swoim blogu pisał, odnosząc się do swojej branży, profesor Bogusław Śliwerski)
    To są moje przeczucia. Nie rzucę żadnymi badaniami, nie mam pojęcia jak jest naprawdę. Ale skoro nauczyciel nie może dotrzeć do ucznia to oprócz tego
    a) że temat może być nudny,
    b) że nie jest dostatecznie uzasadnione jego pojawienie się,
    c) że nie ma motywacji w postaci przykładów gdzie nauka uzbrojona w matematykę pokazuje swoją potęgę itp itd
    to kwiczy brak informacji zwrotnej. Dlatego niech żyją testy! Ale dla użytku wewnętrznego nauczyciela.
    Na koniec podaję kanał YT na którym profesor Zawadowski tłumaczy że programy nauczania w różnych krajach z tabunami nowych, pachnących podręczników upadały przez nieodpowiednie, niedostateczne szkolenia nauczycieli w zakresie wdrażania tychże w praktykę szkolną.
    http://www.youtube.com/playlist?list=PLF97CE05568C0F385&feature=plcp

  • avatar

    Wiesław Mariański

    24 listopada 2012 at 05:36

    Panie Sebastianie. Zgadzam się z Panem, choć uważam, że wymienione przez Pana przyczyny to tylko cząstki całego zła. A całe zło pokazał już 2000 lat temu Plutarch. Szkoła, eksperci, stwórcy edukacji i nauczyciele traktują umysł ucznia jako naczynie do napełniania wiedzą. Szkoła robi wielki błąd i krzywdę samej sobie i wszystkim ludziom, nie uznając prostego faktu: człowiek nie jest istotą logiczną.

  • avatar

    grażka

    25 listopada 2012 at 09:44

    Czytam systematycznie fora rodzicielskie – dziś o matematyce w czwartej klasie.
    Rodzice też w tym „jak?” są bezradni lub całkiem tradycyjni:
    „Przed reformą przeskok był tyle że mniej odczuwalny, teraz jest gorzej z powodów o których pisały dziewczyny. Program klas 1-3 został okrojony, program klasy IV się nie zmienił. Sam system ocen w tych klasach doprowadził do tego że dzieci tak naprawdę nie miały powodów by starać się bardziej. Oceny opisowe lub literki nie trafiają tak do ucznia jak bazowanie na normalnych ocenach. Nikt od nich nic nie wymagał a jeśli wymagał to niewiele.”
    http://forum.gazeta.pl/forum/w,46,140640978,,Matematyka_w_IV_klasie.html?v=2
    Jestem zdecydowaną zwolenniczka oceniania opisowego. Taka wypowiedź rodzica to dla mnie także jakiś problem szkoły.
    I rodzica – który uwarunkował dziecka ocenami.

  • avatar

    Xawer

    25 listopada 2012 at 16:50

    Przejrzałem to forum – pouczające – dzięki, Grażyno!
    Wstrząsnęła mną zwłaszcza wypowiedź jednej z matek:
    „Chodzi o to, że jak tłumaczysz coś dziecku, to nie wprowadzasz mu czegoś, czego w szkole nie miało. Nie dość, że musi opanowywać materiał ze szkoły, to jeszcze nowe rzeczy.”
    Połączenie takiego podejścia rodziców ze szkołą wyznaczaną programami Semadeniego (liczymy do 20 i umiemy dodawać, ale już nie mnożyć w II klasie), to pełna gwarancja, że to dziecko nigdy nie osiągnie nawet minimalnego rozumienia czegokolwiek z otaczającego świata. Ani ze świata realnego, ani ze świata idei.
    Wiesława niechęć do wiedzy to mały pikuś. Już widzę wykład, jaki Paweł dałby (i słusznie) tej matce…

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      25 listopada 2012 at 22:30

      Nikt wykładu matkom nie daje – Xawer tego też nie robi. On uczy dzieci. Rozumiem zresztą, że ta konkretna matka na cytowanym przez Grażkę forum szukała jednak jakiejś rady. Coś jej trzeba by było wobec tego odpowiedzieć na to, co napisała i co Xawer cytuje. Co?
      Rozumiem, że kontakty z rodzicami to nauczycielska codzienność.
      We własnej nieformalnej też je miewam, choć niewiele byłbym w stanie zapronować z własnych doświadczeń w formie uogólnień, bo rodzice „moich” dzieciaków rzadko trzeźwieją i szczerze mówiąc, ja unikam tego kontaktu, podobnie jak dzieci. Z pewnością jedno wynika z moich doświadczeń. To mianowicie, że zakaz robienia wykładu matkom nie jest zasadą ogólną. Nie wiem, czy te moje matki i ojcowie byliby w stanie w ogóle zauważyć taki wykład, ale na pewno taktowne strategie perswazyjne tu nie mają najmniejszego sensu.
      Wszyscy nauczyciele nadużywają uogólnień 🙂

    • avatar

      Xawer

      25 listopada 2012 at 22:42

      Niestety ta matka chyba nie szukała rady, tylko „wyrażała siebie”. Włos mi się zjeżył.
      Tak, uchrońmy dzieci przed czymkolwiek więcej, niż to czym szkoła je męczy. My, rodzice, podporządkujmy się szkole i brońmy nasze dzieci przed kontaktem z jakąkolwiek wiedzą, wykraczająca poza to, czego szkoła ich uczy!

      • avatar

        Paweł Kasprzak

        26 listopada 2012 at 00:11

        Żebyś wiedział! Matka z Twojego cytatu tego nie powiedziała, ona w nim mówi raczej zwyczajnie, że dziecka nie należy męczyć dodatkowo, bo je w szkole męczą wystarczająco. Wszyscy wiemy, że testy i debilna matura rodzicom pasuje. Im prościej, tym lepiej. Nawiasem mówiąc właściwie dlaczego mieliby dla własnego dziecka chceć czegoś więcej? To tak, jak je wychowywać na odważnego człowieka. Ryzykowne – to ono, nie my, zapłaci cenę za tę swoją odwagę. Co, poza kłopotami, przyniosą dziecku szeregi Fouriera? Za wymądrzanie się można wylecieć z pracy.
        Ale często dla rodziców ta „wiedza wykraczająca poza to, czego szkoła uczy” jest jeszcze innym problemem. Oni słyszą od nauczycieli, że ci wiedzą, co robią, że program ma być po kolei, najpierw to, potem tamto – tajemna wiedza za tym stoi. Rodzice słuchają i mają do tego nabożny stosunek. I panicznie boją się, że coś popsują w tej układance. Widziałem to milion razy.
        Przeżyłem też, jak na mnie wrzeszczało moje własne dziecko, kiedy mu próbowałem wyjaśnić coś, z czym miało kłopoty, a on tego nie chciał zrozumieć – wręcz się panicznie bał tego rozumienia – bo wiedział, że musi zamiast tego „opanować metodę”, której go w szkole „uczą”.
        Swoją drogą – jaki włos, na Boga?! Kiedy np. ja mówię, że na czymś zjadłem zęby, to mi można zaufać, ale Ty z tym włosem przesadziłeś okropnie…

  • avatar

    Jurek Kielech

    30 listopada 2012 at 10:25

    Całkiem obok chciałbym wspomnieć o malutkiej nóżce.
    Uważam, że otwiera się możliwość przygotowania współczesnego podręcznika programowanego. Tu helpy mogłyby być także odwołaniami do istniejących zasobów sieci, lub konsultacji z nauczycielem, ekspertem, przekierowaniami na forum, czyli przełamywać niemożność przewidzenia każdej trudności na jaką może napotkać uczący się. To pewnie było powodem zarzucenia pomysłu. Czy znacie jakąś ciekawą realizację współczesną takiego pomysłu?
    J

Dodaj komentarz