Przeciwko podręcznikom

Na całym świecie podręczniki towarzyszą edukacji. Czy zastanawialiście się dlaczego? Czy podręczniki pomagają nauczycielom i uczniom, czy przeszkadzają? Skłaniam się do opinii, że lepiej i łatwiej byłoby bez nich. Przytoczę 6 argumentów za tą opinią.

  1. Każda klasa jest inna, a podręczniki są pisane dla średnio statystycznej klasy, czyli dla takiej, która w rzeczywistości nie istnieje. Często nie pasują do uczniów i nie realizują ich potrzeb.

Jeśli nauczyciel stara się wybrać tylko odpowiednie treści z podręcznika, to wtedy „nie przerabia” go w całości i rodzice zaczynają być zaniepokojeni. Z drugiej strony zdarza się, że tych odpowiednich treści, które są nauczycielowi potrzebne, jest w podręczniku za mało, że trzeba sięgnąć do innych źródeł i podręcznik przestaje być używany.

  1. Dobry nauczyciel chciałby podać uczniom cele lekcji i kryteria sukcesu. Rzadko są one określone w podręcznikach, a jak są, to nie są to te cele, które nauczyciel chciałby ze swoją klasa zrealizować.

Jeśli nauczyciel chce korzystać z podręcznika, to układa cele do aktywności i zadań z podręcznika, co jest odwróceniem „kota ogonem”, bo nauczyciel powinien najpierw określić cel, a potem do niego dopasować treści, którymi chciałby ten cel realizować.

  1. Częstym argumentem za potrzebą podręcznika jest to, że uczeń nieobecny na lekcji może dzięki podręcznikowi nadrobić materiał.

Przez całą swoją karierę nauczycielską nie spotkałam takiej sytuacji,
że uczeń sam bez nauczyciela nauczył się czegoś z podręcznika. Może nie miałam do czynienia z tak „samodzielnymi” uczniami, ale zwracam uwagę, że podręczniki nie są też tak pisane, aby z nich samodzielnie uczniowie mogli skorzystać. Częściej uczniowie nieobecni na lekcji korzystają z dobrze prowadzonych przez innych uczniów notatek w zeszytach.

  1. Podręcznik ogranicza kreatywnego nauczyciela. Szczególnie źle działa na młodych nauczycieli, którzy zmuszeni do korzystania z podręcznika
    i nauczania zgodnie z nim, przestają być „autorami” swojego nauczania. Często wydaje im się, że autorzy podręczników są ekspertami i proponują lepsze rozwiązania, niż mieliby oni sami. Po pewnym czasie zaprzestają prób przygotowywania własnych konspektów lekcji. Wierzą też,
    że podręcznik zapewni im wypełnianie obowiązku realizacji programu zgodnego z wytycznymi władz oświatowych. Wtedy na własne dodatki nie maja już czasu i miejsca.
  2. Ponieważ władze oświatowe nakazują korzystanie z podręcznika, to szkoła zakupuje je dla uczniów. Jeśli podręcznik nie jest używany przez ucznia i nauczyciela, to rodzice mogą mieć słuszne pretensje, że pieniądze społeczne zostały zmarnowane.

W ten sposób szkoły pomagają rynkowi podręczników, ale nie pomagają uczniom się uczyć.
Nauczyciele traktowani są jak niepełnowartościowi specjaliści, którzy mogą tylko odtwarzać zalecenia ekspertów, jak dłużej pozostaną atakowani taką opinią, to przepowiednia będzie się sprawdzać.  Zapominamy, że szkoła nauczycielem stoi, a nie ekspertem.

  1. Przeżyłam już dwa podejścia do podręcznika, oba ułomne.

Pierwsze polegało na tym, że nauczyciel miał do dyspozycji tylko jeden podręcznik, a drugi – gdy nauczyciel wybierał spośród dziesiątek podręczników. W pierwszym przypadku jeden podręcznik nie mógł pasować do każdego ucznia, a w drugim przeważnie było tak, że z jednego podręcznika dobry był jeden z rozdziałów, a z innego drugi, a pozostałe były nietrafione.
Co z tym zrobić?
Po studiach uczyłam w Politechnice Warszawskiej i nie miałam w zasadzie żadnych podręczników, były książki naukowe i zbiory zadań. Na stażu nauczyłam się od dr Chmaja, który sprawował nade mną pieczę, prowadzić własne zeszyty z konspektami i z wybranymi zdaniami do tematu. Posługiwałam się nimi przez cały czas mojej pracy na uczelni, a one puchły od nowych dokładanych pomysłów. W ten sposób tworzyłam własny podręcznik (wtedy się mówiło – skrypt), który co roku modyfikowałam. Gdy zaczęłam pracować w szkole, szczerze mówiąc, nie zauważyłam, że powinnam używać podręcznika, znowu tworzyłam własne.
Po pewnym czasie kopiowałam ten „podręcznik” dla moich uczniów, pozostawiałam w nim miejsce na ich samodzielne wpisy i rozwiązywanie zadań. To chyba były pierwsze OK zeszyty moich uczniów.
Były to dawne czasy, ksero nie było dostępne, musiałam przepisywać ręcznie przez kalkę, ale dzięki temu, co roku tworzyłam nowy własny podręcznik dostosowany do moich uczniów.
Nie wiem, czy dzisiaj to jest pomysł do naśladowania. Znajomi, młodsi nauczyciele, skarżą się, że dyrektor każe im wybrać jeden podręcznik (najlepiej na cały cykl kształcenia z jednego wydawnictwa) i ściśle z niego korzystać.
Ta fikcja jest powszechna i szkodliwa.
Jednak warto choć w jednym docenić podręczniki. Są one potrzebne młodym nauczycielom zaczynającym pracę, którzy jeszcze nie prowadzili lekcji. Oni mają pełno wątpliwości, bo na studiach ich tego nie nauczono. Ale oni też powinni korzystać w różnych podręczników i dostosować się do nauczanej klasy.
Może wyjściem byłyby podręczniki tylko dla nauczyciela, z których nauczyciel wybierałby treści i tworzył z uczniami przy pomocy OK zeszytu ich własne podręczniki?
Korzyści byłoby wiele, nauczyciele przygotowywaliby się do lekcji, dostosowali treści do potrzeb uczniów, planowali odpowiednie cele i kryteria, uczniowie byliby współautorami procesu uczenia się, co moim zdaniem dałoby frajdę i nauczycielom i uczniom.
Pozostaje jednak pytanie. Kto by wtedy zarabiał?

 
Pytania dla refleksyjnego nauczyciela:

  1. Co mi i moim uczniom daje podręcznik?
  2. Czy jest możliwe w mojej szkole nieużywania podręcznika?
  3. Co musiałoby się stać, abym sam z uczniami tworzył podręcznik?

 
 

57 komentarzy

  • avatar

    Agata L.

    3 lutego 2014 at 22:57

    Już Panią lubię:-)
    ten sen jest bardzo realny.
    Przychylam się do zdania poprzednika. Wystarczy, aby zebrała się grupa nauczycieli, którzy zgodzą się tak pracować. Jestem przekonana, że w mojej szkole znalazłabym wielu chętnych:)
    Lekcje otwarte, dyskusje, współpraca koleżeńska są u nas na porządku dziennym, a dialog (nie monolog) z uczniem jest podstawą komunikacji.
    Tylko jeszcze te wygodne fotele na korytarzach … Jestem za!!!
    Pozdrawiam serdecznie
    Agata L.

  • avatar

    Beata Zwierzyńska

    6 lutego 2014 at 00:14

    Danusiu, jak ja lubię twoje sny 🙂
    A ja wczoraj czytałam książkę „Techniki Jednominutowego Menadżera” i jakoś mi się znajomo zrobiło – szczególnie jak wyobraziłam sobie otwarte drzwi do pomieszczeń i spacerującą po korytarzach dyrekcję. Super model 🙂

    • avatar

      Danusia

      6 lutego 2014 at 11:36

      Jan Potworowski pokazywał nam kiedyś zdjęcia ze szkoły w Londynie, gdzie 4 klasy były ułożone w kwadracie, nie miały drzwi i w środku miały wspólny stół z magazynkiem. Tam nauczyciele spotykali się nawet w trakcie lekcji i sobie wzajemnie pomagali. I podobno nie było hałasu!
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    6 lutego 2014 at 13:59

    Fajny sen.
    Wizja — jak by to powiedzieć — orwellowska.
    Po tym, jak dyrektor szkoły z notesikiem w ręku zaglądnął do klasy, w której uczył mój stryjeczny dziadek, nic nie powiedział, tylko coś zapisał, to dziadek wylądował w więzieniu. Po dwóch latach Stalin umarł i dziadka wypuścili. Wrócił nawet uczyć w szkole — ale od tej pory starnannie zamykał drzwi, gdy prowadził lekcje.
    ” Tak mogłoby być, gdyby dyrektor obejmował szkołę od początku i rekrutował nauczycieli. Tych co ma nie może zwolnić, a nowi nawet jeśli się wyjściowo zgodzą, to potem zostaną zarażeni starymi nawykami. ”
    Bardzo trafne.
    Dodałbym, że sam dyrektor powinien być wyrekrutowany sposród osób nie zarażonych nawykami szkolnymi.
    Osoba (komisja?) rekrutująca go tez nie powinna być zarażona szkołą.
    Dałaś celne uzasadnienie, że sensowną (w jakimkolwiek sensie, bo choć mnie ta Twoja wizja przeraża swoim totalitaryzmem, to może znalazłabyś rodziców chętnych do posłania swoich dzieci do takiego betonowego bunkra, w którym dyrekcja z notesikiem pilnuje każdego kroku nauczycieli, a uczniowie są tak wytresowani, że nie śmią rzucić papierka na korytarzu ani odezwać się głośniej) szkołę można zbudować jedynie od podstaw, poza obecnym systemem.
    Różne będą na te szkoły pomysły — choćby i ten z Twojego snu — i na zdrowie im, powodzenia życzę również temu, jesli tylko znajdą chętnych do posyłania tam dzieci, a nie będą bazować na dostawach dzieci z rozdzielnika po przymusowej rekrutacji i budżetowym finansowaniu niezależnym od zadowolenia rodziców i uczniów.

    • avatar

      Danusia

      6 lutego 2014 at 23:05

      Ksawery
      Znam Twoje zdanie na ten temat, tu się pięknie różnimy. Podziwiam twoje poczucie humoru, to milo się uśmiechnąć wieczorem. Ale bardzo proszę nie stawiać mnie w jednym szeregi z wizją orwellowską, którą oczywiście cenię bardzo.
      Nie da się współpracować bez porozumienia i zaufania. A tego w naszym kraju jak na lekarstwo.
      A co by było, gdyby uwierzyć, że pomagamy sobie nawzajem obserwując swoje lekcje, a nie szpiegujemy się?
      Zgadzamy się za to w poglądzie, ze nawyki nauczycielskie są przeważnie nie za dobre. Dobrze byłoby je porzucić. Ale to bardzo trudne, bo te nawyki dają złudną nadzieję, że jakoś sobie radzimy, a jak przyjdzie nowe, to możemy sobie nie poradzić.
      Może masz jakiś pomysł na to, aby zachęcić brać nauczycielską do próbowania nowego?
      Danusia

  • avatar

    Xawer

    6 lutego 2014 at 23:45

    Ależ nie odpowiadasz moralnie za treść swoich snów!
    Mi się czasem śnia jeszcze straszniejsze i ohydniejsze wizje.
    Żadne stawianie Ciebie razem z orwellowską wizją, raczej (ale to miał być komplement, ubolewam, że nie wyszedł), uznanie dla literackiego stylu Twojego snu.
    Bardzo doceniam literacką (własnie orwellowską) oprawę tego snu. Już sobie pod niego podłożyłem coś nie tylko z książki, ale z filmu: nucącą podkład muzyczny Annie Lennox i Richarda Burtona w roli dyrektora tej szkoły.
    Sala nr 101 nawet mi nie przyszła na myśl…
    Oczywiście, że nie da się współpracować bez zaufania i porozumienia. Tu Ci przyznaję całkowitą rację.
    Tylko zaufania i porozumienia nie buduje się na przymusie prawnym, sprawdzaniu listy, zaglądaniu przez uchylone (pardon: brak) drzwi, notowaniu w kajeciku i nie polega ono na połączeniu podglądactwa z ekshibicjonizmem.
    Zobacz, że Twoja wizja senna jest spełnieniem skrajnego modelu autokratycznego: każdy kontroluje każdego i każdy każdemu (na równym albo niższym poziomie hierarchii) udziela wskazówek. Jeśli nie pasuje Ci Orwell, to może wizja szkoły w „Zmorach” Marczerwskiego?
    W Twojej wizji uczeń jest ostatnim pariasem tej hierarchii, którego można o coś zapytać po to, by uzyskać lepszy efekt w przerabianiu go na to, na co szkoła zamierza go przerobić.
    Zaufanie w pracy polega nie na podglądaniu się wzajemnym w betonowych celach bez drzwi, ale na tym, że tak długo, jak ktoś osiąga wyznaczone mu cele, to żadna zwierzchność ani koledzy mu się nie wtrącają i nie zaglądają w to jak on te cele osiąga.
    ” Może masz jakiś pomysł na to, aby zachęcić brać nauczycielską do próbowania nowego? ”
    Nie mam.
    Jedyną metodą na stworzenie sensownej szkoły jest zbudowanie jej w oparciu o ludzi, którzy nie zarazili się dżumą tej kultury korporacyjnej. Co pokazała choćby K.Starczewska tworząc Bednarską. Ogromna większość tamtejszej kadry nie miała żadnych wcześniejszych doświadczeń szkolnych. Niestety — do dziś większość zdążyła już nabrać tej rutyny i Bednarska upodabnia się do państwowych szkół.
    A zwłaszcza nie mam takiego pomysłu, jaki mógłby funkcjonować w szkole państwowej. Tu nie muszą i nie mają najmniejszego powodu, by czegokolwiek próbować. Optymalną dla nich strategią jest zapisać się do ZNP i utrwalać system.
    A przy okazji — jakby tak w rogu każdej tablicy interaktywnej zainstalować minikamerę? W dzisiejszych czasach techniczna realizacja orwellowskiej wizji jest całkiem możliwa.

  • avatar

    Danusia

    7 lutego 2014 at 16:28

    Ksawery
    Nie rozumiemy się w pewnej kwestii. Ja rozumiem wizyty nie jako kontrolę, ale zaproszenie innego nauczyciela (też dyrektora), aby mi pomógł. NIC Z KONTROLI.
    Może inny poza szkolny przykład: Trener prowadzi szkolenia/warsztaty, planuje z innym trenerem program, prosi innego trenera, aby się przyglądał, a potem wspólnie poprawiają dzieło.
    Tak samo w szkole, nauczyciele wspólnie planują lekcję, wzajemnie się obserwują i też uczniów, dają sobie informację po i wspólnie planują lepsze metody.
    To chyba tylko w Polsce nauczyciel jest sobiepanem. Pewnie z powodu niskiego kapitału społecznego w kulturze szkoły.
    Jeśli zaś chodzi o Bednarską (pracowałam tam 7 lat) to jednym z wniosków po ewaluacji był właśnie kompletny brak współpracy nauczycieli, tam pracuje zbiór GWIAZD. Tylko nikt nie wie jakim blaskiem świecą, aż się coś nie wyleje.
    Danusia

  • avatar

    Xawer

    7 lutego 2014 at 17:21

    Ale zrozum, że sa ludzie, którzy odbierają te wizyty dokładnie inaczej.
    Nieprzypadkowo prawo do intymności i prywatności jest uznawane za jedno z posdstawowych praw człowieka — choćbyś Ty tej potrzeby prywatności nie miała.
    To tak jak z Tobą i rywalizacją: dla jednych rywalizacja, kończąca się medale4m na podium w Soczi to coś bardzo fajnego, dopingującego do działania, a Ty masz do tego wstręt, niechęć i obrzydzenie.
    Ja nie jestem jedyną osobą na świecie, której ręce zaczynają się trząść i odczuwa bardzo silny dyskomfort, gdy ktoś patrzy mi na ręce podczas mojej pracy.
    Zaufanie w pracy polega na tym, że wierzymy, że pracownik, któremu NIE PATRZYMY na ręcę wykonuję tę pracę najlepiej jak umie. Jeśli będzie chciał się pochwalić przed innymi, jak to robi — to się pochwali. Otworzy drzwi i ich zaprosi. Ale to zamknięte drzwi muszą być standardem i nikt, kto ich nie otwiera, nie powinien być w żaden sposób dyskryminowany względem ekshibicjonistów, którzy otwierają je szeroko.
    Proszę uprzejmie z trenerami — jeśli ktoś chce korzystać z takiej pomocy, na zdrowie, byle korzystanie z ich pomocy nie było obowiązkowe. Nauczyciel (jak i kazdy inny pracownik) powinien być rozliczany wyłącznie z wypełniania celów. Jeśli je wypełnia bez korzystania z pomocy trenerów, coachów, kolegów, etc. to nalezy mu jeszcze dać premię, że oszczędził pracodawcy na wydatkach na tych coachów.
    ” rozumiem wizyty nie jako kontrolę, ale… ”
    Przypomnij sobie klasyczny eksperyment Zimbardo z rolami więźniów i strażników. Jeśli dasz ludziom do ręki pałki, to przynajmniej część z nich tych pałek użyje. A otwarte drzwi i zwyczaj, by przełożony wchodził z notesikiem, popatrzył cicho, zanotował sobie coś, to właśnie danie pałki, którą można wykorzystać do zgnojenia kogo się chce. Lata 1950′ na tym bazowały. To nie ubecy donosili wówczas, tylko jedni nauczyciele na innych — tylko dlatego, że stworzono im dogodne warunki do wzajemnego szpiegowania się. Te same lata 1950′ doskonale pokazały na czym polega wzajemna ocena pracy przez zespół koleżeński, wówczas nazywający się kolektywem pracowniczym.
    Te ponad pół miliona nauczycieli w Polsce to nie sa aniołowie (dla których żadne regulacje nie są potrzebne), ale normalni ludzie, wśród których zawiść, animozje, konflikty, wzajemne podgryzanie się, etc. nie są wyjątkową rzadkością, a system zatrudnienia i wynagradzania w najmniejszym stopniu nie wiąże egoistycznego celu każdego z nich z wynikiem zespołu pracowniczego, jaki tworzą.
    Wręcz przeciwnie — w sytuacji niżu demograficznego i wywołanej nim redukcji zatrudnienia, optymalną strategią każdego nauczyciela powinno być znalezienie odpowiednio mocnych haków na swoich kolegów tak, by to oni wylecieli pierwsi pod pretekstem czegokolwiek, co już dziś, pod Kartą Nauczyciela, pozwala ich zwolnić. A jednocześnie samemu drobiazgowe przestrzeganie najdurniejszych przepisów, żeby do nas nikt nie mógł się o nic przyczepić.
    Sobiepaństwo nauczycieli w POlsce nie polega na tym, że nie dają sobie patrzeć na ręce podczas pracy, ale na tym, że choćby efekty ich pracy były bardzo złe (jakkolwiek mierzone: od wyników egzaminacyjnych ich uczniów po liczbę skarg rodziców) są nieusuwalni ze swoich stanowisk z przyczyn merytorycznych — mogą wylecieć najwyżej za podłożenie się naruszeniem jakiegoś mniej lub bardziej durnego przepisu.
    A koleżanka Danuta, to nie przestrzega instrukcji BHP przy podłączaniu tablicy interaktywnej! Niedobrze, oj niedobrze. Mamy to tutaj zapisane, ale nie będziemy wyciągać konsekwencji, w końcu naszą dewizą jest zaufanie i życzliwość!
    Niech jednak koleżanka zastanowi się, czy nie czas już przejść na emeryturę? Widzi koleżanka, moja siostrzenica w przyszłym roku kończy studia pedagogiczne.
    Bednarska: nie wiem kto robił tę ewaluację i na podstawie jakich kryteriów. Wiem tylko, że wylewa się tam rzadziej, niż w innych szkołach, a absolwenci i rodzice są w znacznej większości zadowoleni — czego nie można powiedzieć o rejonowych gimnazjach obok. I chętnych do tak prowadzonej szkoły jakoś nie brakuje, mimo konieczności płacenia czesnego.

  • avatar

    Danusia

    8 lutego 2014 at 10:07

    „Ale zrozum, że sa ludzie, którzy odbierają te wizyty dokładnie inaczej” – i to zdanie jest kluczem do naszej różnicy zdań. Nie mam zamiaru nikomu narzucać wzajemnych wizyt, tylko przekonać do tego, że razem znaczy lepiej.
    ” rozumiem wizyty nie jako kontrolę, ale… ”
    Przypomnij sobie klasyczny eksperyment Zimbardo…” – Tu też jest zawarta ważna myśl: Musimy określić i zgodzić się na jasne zasady i w obserwacji koleżeńskiej jest wzajemność, więc jeden nauczyciel nie jest zawsze w jednej roli, ale role się zmieniają, to wyklucza eksperyment Zimbardo.
    Zauważyłam, że wiele osób utożsamia słowo – ocena z krytyką, takie szkolne podejście – ocenić, czyli powiedzieć, co jest źle. Może się mylę, ale assessment ma chyba szersze znaczenie. I w takim sensie w szkole powinno być używane. A przy obserwacji koleżeńskiej, chyba w ogóle nie powinno być żadnego assessmentu. Obserwujący jest dodatkową parą oczu, które mogą być pomocne nauczycielowi w rozwoju jego warsztatu pracy.A od lat 50-tych minęło ponad pół wieku, mam nadzieję, że świat się rozwija.
    „Zaufanie w pracy polega na tym, że wierzymy, że pracownik, któremu NIE PATRZYMY na ręce wykonuję tę pracę najlepiej jak umie” – Zaufanie polega na tym, ze wierzymy, że wspólnie chcemy lepiej. Jeśli chcemy lepiej tylko dla siebie, to w moim odczuciu to nie jest kapitał społeczny.
    „Te ponad pół miliona nauczycieli w Polsce to nie sa aniołowie” – staram się wierzyć, że są. I mam nadzieję, że ta wiara przyczyni się do tego, że się staną.
    „Sobiepaństwo nauczycieli w POlsce nie polega na tym, że nie dają sobie patrzeć na ręce podczas pracy,…” – sobiepaństwo polega na tym, że nie chcą, aby ktoś im pomagał patrząc im na ręce.
    Ewaluację na Bednarskiej robiła Irena Dzierzgowska z zespołem. To musiał być rok 1998. Niestety gwiazdorstwo wyklucza współpracę. Zgadzam się, że jest to szkoła wyjątkowa i znacznie „lepsza” dla człowieka niż inna, ale to jednak nadal jest szkoła, której istnienie podważasz.
    Dziękuję ci za tę dyskusję, bo dużo się uczę od ciebie i odmiennym zdaniu. Szkoda, że tylko my się „spieramy”, warto byłoby wiedzieć, jak inni myślą?
    Danusia

  • avatar

    Monikasz

    8 lutego 2014 at 12:53

    Nie mam wiele do powiedzenia, bo generalnie zgadzam się z Xawrem (jak zwykle :)). Nawet najlepszy pomysł staje się własną karykaturą, jeśli jest wprowadzany w systemie przymusowo-urzędniczym, tak w dodatku niewydolnym jak nasz. Największe nieszczęścia w historii ludzkości tak właśnie powstawały : ktoś uznał, że wie lepiej, co jest dobre dla innych i postanowił ich do tego zmusić. Najlepsze co można w ten sposób osiągnąć, to zmniejszenie odpowiedzialności ludzi za własne czyny, a te gorsze skutki to np. pouczający przykład Kambodży.
    Piszesz Danusiu ( o ile mogę tak po imieniu, przepraszam), że wierzysz, że pół miliona polskich nauczycieli to aniołowie i na tej wierze można oprzeć zmiany systemu. Dlaczego nie uwierzyć zatem rodzicom? Statystycznie rzecz biorąc, to oni są o wiele bardziej zaangażowani w dobro swoich dzieci, o wiele lepiej je znają, i w dodatku nie trzeba im płacić. Niech powstają takie szkoły, jak opisałaś, pod warunkiem, że placówki działające na zupełnie innych zasadach, do których ja na przykład chciałabym posłać moje dzieci/wnuki, będą miały takie same warunki powstania/funkcjonowania. Precz z monokulturą!

  • avatar

    Xawer

    8 lutego 2014 at 13:09

    ” Nie mam zamiaru nikomu narzucać wzajemnych wizyt ”
    No źle rozumiem Twoje pomysły.
    Jeśli mają one być stosowane wyłacznie w szkołach z wyboru, a nie w szkole publicznej, do której trafiają z rozdzielnika dzieci z przymusu szkolnego, to ja nie mam zastrzeżeń (choć wątpię, by było dużo rodziców chętnych na taką formę nauki dla ich dzieci).
    Ale udział w czymś takim musi być świadomym wyborem wszystkich, włącznie z uczniami (czy w ich imieniu rodzicami, jeśli to młodsze dzieci).
    ” Obserwujący jest dodatkową parą oczu ”
    — to dwa razy więcej, niż tylko jedno oko zaglądające przez dziurkę od klucza.
    Świat się rozwija, ale ludzkia mentalność i ludzkie postawy nie.
    Chcesz stworzyć mechanizm dający małpie do ręki brzytwę, deklarując zaufanie, że małpa brzytwy nie użyje. świat się zmienił o tyle, że w latach 1950′ kolektyw służył do zaszczucia ludzi w państwowych zakładach, a dziś „życzliwa kocena koleżeńska” służy do zaszczucia ludzi w prywatnych korporacjach.
    Różnica w stosunku do stalinizmu jest też taka, że dziś wynikiem takiej obserwacji nie byłoby więzienie, a jedynie wyrzucenie z pracy albo w najlepszym razie tylko mobbing.
    ” Jeśli chcemy lepiej tylko dla siebie, to w moim odczuciu to nie jest kapitał społeczny. ”
    Masz pełną rację. Ale jeśli owego „kapitału społecznego” nie ma, a w biurokracji nigdy go nie ma, to udając, że on jest i wprowadzając mechanizmy kontrolne osiągniesz efekt dokładnie przeciwny do zamierzonego. „Kolektywy pracownicze” stalinizmu używały tej samej fasady: „przecież to służy wzajemnemu wspieraniu się w dążeniu do wspólnego celu”.
    Kapitału społecznego (tak rozumianego) nie da się stworzyć odgórnie ani wprowadzić do zastanej już grupy społecznej. On musi wytworzyć się sam z siebie. A do tego potrzebna jest rzeczywista wspólnota celu.
    Wspólnota celu oparta albo o to, że uczestnicy po to właśnie się sami zorganizowali, żeby realizować pewien cel (tak może działać w jakimś NGO albo ochotniczej straży pożarnej), albo w sytuacji, gdy system uzgadnia cel wspólny z indywidualnymi egoizmami (i to już może działać na szerszą skalę, choćby przedsiębiorstwa, w którym pracownicy dostają duże regulaminowe premie, zależne od zysku firmy jako całości, albo w spółdzielniach czy spółkach, gdzie zysk jest wyłącznie uzależniony od sprzedaży produktu czy usługi, wytwarzanych wspólnie).
    Tymczasem szkoła (poza nowo powstałymi, opartymi na pasjonatach szkołami społecznymi i drogimi szkołami płatnymi, premiującymi za wynik szkoły jako całości) nie jest ani jednym, ani drugim modelem — wprost przeciwnie, system szkolny tworzy konflikt pomiędzy indywidualnym egoistycznym interesem, a celem, deklarowanym jako wspólny.
    ” minęło ponad pół wieku, mam nadzieję, że świat się rozwija. ”
    O tak, przez ten czas świat rozwinął się ogromnie.
    Przypomnę jednak, że instytucję wzajemnej oceny obywateli, zwaną wtedy jeszcze nie „oceną koleżeńską”, ale „ostracyzmem” wprowadził w 487 p.n.e. Kleistenes — z jak najszlachetniejszych pobudek: usprawnienia ateńskiej demokracji i ochrony jej przed wypaczeniami zbyt „sobiepańskich” urzędników. Przez ponad 2500 lat ludzka mentalność nie zmieniła się specjalnie.
    Lekturę „Wojny Peloponeskiej” polecam wszystkim tym, którzy chcieliby popatrzeć na „ocenę koleżeńską” oczyma autora tej książki, ocenionego kolezeńsko przez swoich współobywateli. Warto też przyjrzeć się, jaki skutek praktyczny dla samych Aten i deklarowanych celów tej procedury miała ta koleżeńska ocena wystawiona Tukidydesowi.
    Szkolne pytanie: kto (z trochę różnymi treściami podstawionymi pod „dobro”, a też i z różną skalą obaw) używał argumentu:
    wzajemne patrzenie sobie na ręce służy „dobru”, a ci którzy do tego dobra dążą nie mają czego się obawiać, bo przecież ci, którzy obserwują robią to w zacnej intencji?
    (Można zakreślić więcej niż jedną odpowiedź):
    A. Kleistenes
    B. Bernard Gui
    C. Murad I
    D. Ignacio de Loyola
    E. Jean Calvin
    F. Maximilien de Robespierre
    G. Włodzimierz Lenin
    H. Mao Ze Dong
    I. Joseph Baratz
    J. Zbigniew Ziobro
    Pytanie drugie otwarte: na wybranym przykładzie pokaż, jakie były realne skutki społeczne działań, opartych na tym argumencie?

  • avatar

    Robert Raczyński

    8 lutego 2014 at 15:25

    Tak, o różnych rodzajach pedagogicznego nadzoru (ok, treningu) dyskutowaliśmy już kiedyś i ja przynajmniej nie zmieniłem zdania o takiej „wyśnionej” wersji. Szczerze mówiąc, bałbym się jej. Chyba jestem zbyt cyniczny (czy jak to nazwać), ale ogólnie, podobnie jak Xawer i Monika, nie wierzę w „czyste i szczere”, a przede wszystkim niezależne od rozmaitych wpływów, intencje ogółu. I jakoś jestem podejrzliwy, kiedy ktoś „wie” lepiej, co dla mnie (i dla wszystkich)jest dobre i jak lepiej zorganizować mi pracę. Oczywiście cenię sobie opinie kolegów. Wolę jednak nie dyskutować z nimi w korporacyjnym ołpenspejsie. Idea, wybaczcie skojarzenia, że każdy jest klawiszem dla wszystkich pozostałych (tak, wiem, że założenia są inne – jak wszystkie utopie) jakoś mi się dziwnie kojarzy… Delikatnie mówiąc, z totalitaryzmem.
    Naprawdę, wydaje mi się, że wiem, o co chodzi Danusi, jednak ten pomysł opiera się na abstrakcyjnych warunkach: 1)zatrudniamy nauczycieli ekstrawertyków (żeby nie powiedzieć ekshibicjonistów), bez negatywnych doświadczeń korporacyjnych, bez uprzedzeń (wzajemnych, ideologicznych, pokoleniowych, itp.), bez zbytnich ambicji (bo wykluczają obiektywizm) oraz zawsze gotowych do poświęceń w imię celu wyższego i wzajemnej, bezgranicznej miłości. Wypisz wymaluj stosunki jak w ulu. 2)wybieramy królową matkę, która też nie ma celów i ambicji osobistych, a jedynie priorytet dobra ula, czyli wypuszczenie z niego jak największej liczby organizmów sformatowanych. Tylko skąd je brać? Przecież, w przeciwieństwie do roju, „królowa” nie produkuje ich sama na swoje podobieństwo! 3)trzeba więc zadbać o odpowiedni nabór. Żeby wszystko działało sprawnie, należałoby znaleźć jakąś setkę już sformatowanych, poddanych wstępnej obróbce, czyli np. takich, którzy: mają przynajmniej 300 „znajomych” na Fejsie; zawsze mają włączoną kamerkę na Skype; wolą koszykówkę od tenisa; gdyby tylko mogli, byliby krwiodawcami; nie zamykają się w łazience i nigdy w niej nie brudzą, a na dodatek, jak to w ulu, są nosicielami genów posłuszeństwa, podporządkowania i kolektywizmu. 4)w pomieszczeniu centralnym, dzięki burzy mózgów, uwalniamy co pewien czas odpowiednią dawkę zapachów sygnalizacyjnych w postaci samodoskonalących się algorytmów działania i po kilku latach wypuszczamy z takiego ula gotowych obywateli. I to bezboleśnie. W poszanowaniu godności. Dobrowolnie. Bez zawiści. I „ścieżek zdrowia”. Bez małostkowości, dyktatu biurokracji i mobbingu. I oczywiście nie krępując indywidualności.
    No jakoś nie wierzę.
    Żeby nie sprowadzać wszystkiego do absurdu, przyjrzyjmy się kilku drobiazgom, które się Danusi nie przyśniły. Na początek prywatność, o którą wszyscy podobno walczymy, bo tak nam jej brakuje. Tak się składa, że pomysł kamerki, w wersji Xawera zainstalowanej w rogu tablicy multimedialnej, nie jest wcale abstrakcyjny i funkcjonuje np. w wielu przedszkolach, w tym w jednym, znanym mi osobiście. Z tego, co wiem nie poskutkował on żadną wymianą poglądów i dyskusjami merytorycznymi w gronie pracujących tam nauczycielek. Wręcz przeciwnie, w czasie sciśle skorelowanym z wprowadzeniem Big Brother’a, doszło tam do znaczącego spadku zaufania i zwiększonej rotacji zatrudnienia. Widać nie wszystkim podoba się myśl, że zostanie utrwalony z głupią miną, roztartym makijażem, czy też, z przeproszeniem, złapany na chęci podrapania się po tyłku, mimo uprzedniej zgody na pracę na takich warunkach. Śpieszę wyjaśnić, że kamery nie zarejestrowały żadnych nieprawidłowości. W zamyśle miały pomóc nauczycielkom w analizie metod pracy, podnieść jakość opieki nad dziećmi i wyeliminować (sic!) zagrożenie wypadkami.
    Kolejnym aspektem jest indywidualizm. Tak, przyznaję, osobiście jestem raczej nastawiony na pracę samodzielną, niż na instykt stadny. Wynika to nie tylko z rodzaju osobowości (tego typu, jak widać, „szkoła otwarta” nie przewiduje), ale także z doświadczeń. W mojej praktyce, skuteczne działania zespołowe miały bardzo ograniczony zasięg i zawsze wynikały z potrzeby, a nie z założeń a priori. Te nieskuteczne natomiast porażały marnotrawstwem czasu i energii, nowomową i ugrzecznionym bla, bla, bla, które nijak nie przekładało się na widoczne rezultaty poza rosnącymi stertami papieru i polityczno-poprawnym komunikatem.
    W węższym rozumieniu indywidualności, należę do tej grupy ludzi, która postrzega nauczyciela jako byt konkretny i odrębny, a nawet postulowałbym, zeby zawód ten był profesją ludzi o wyrazistej postawie. Nie chodzi mi o narzucanie swoich poglądów, ale właśnie o to, co ludzie potocznie nazywają „osobowością”. Wiele wskazań metodycznych ustawia nauczycieli w roli „paprotek” (moderatorów, pomocników, pośredników, itp) i szkoły pełne są ludzi pozbawionych kręgosłupa, mdłych w obejściu, którzy nie są dla ucznia ani czytelnym przekazem, ani autorytetem. Czy taka szkoła ze snu, coś takiego zagwarantuje? Wątpię, choć pewnie nie jestem już tu obiektywny. Jest przecież mnóstwo rodziców, którzy chętnie zapisałoby swoje dzieci do takiego obozu. Z możliwością podglądania przez dziurkę. No dobrze, przez monitor komputera. Idea ta sama.

  • avatar

    Magda

    9 lutego 2014 at 00:05

    Czytam i czytam i nadziwić się nie mogę. Czytam o prywatności, o pracy indywidualnej, o prawie do intymności. Nie podważam wagi takiego prawa. Ale my nie dyskutujemy o zaciszu domowym nauczyciela! Dyskutujemy o sali szkolnej, w której ten nauczyciel pracuje. I dodam – nie pracuje sam /tu już można byłoby dyskutować o tym, czy mój szef może ustawicznie patrzeć mi na ręce, choć wiem, że w wielu miejscach taka dyskusja jest bezcelowa/. My piszemy o szkole, w której nauczyciel pracuje z dużą grupą dzieci.
    Dlatego nie rozumiem, co oznacza w takim przypadku indywidualna praca /sam nauczyciel, bez klasy?/, intymność i prywatność /naucza ich w domu?/. Uczyniliśmy z klasy zamkniętą przestrzeń, w której nauczyciel stał się panem i władcą. I szczerze – za często tak rozumie swoją rolę. Codziennie upewniają mnie w tym opowieści moich dzieci. Nie wątpię, że w sposób, jaki zachowują się nauczyciele podczas lekcji, nigdy by się oni nie zachowali w obecności jakiegokolwiek dorosłego.
    Ale ja nie chcę mówić o negatywnych wzorcach – chcę tylko podkreślić- nauczanie i uczenie się w szkole nie jest sprawą prywatną i intymną nauczycieli. Jest naszą pracą i jesteśmy zobowiązani do ciągłego jej doskonalenia. Jak może to zrobić nauczyciel, który nie poddaje się żadnej ewaluacji, dokonywanej przez innego nauczyciela, dyrektora, rodzica, ucznia? Wiemy, że w rozwoju ważna jest informacja od każdego, kto tylko taką rolę chce podjąć.
    Byłam na wielu lekcjach w innych krajach. Wchodziłam na nie jako gość – zawsze mile witany przez nauczycieli i uczniów. Dla obu grup to było zupełnie naturalne i nie zakłócało ich pracy. To ja zawsze czułam się dziwnie, bo znałam jedynie szkoły zamkniętych drzwi, w których na lekcję się nie wchodzi, ponieważ wywołuje to popłoch prowadzącego i uczących się.
    Ja jestem za zmianą kultury pracy nauczycieli w naszych szkołach. Jak mówiła pani metodyk, pracująca kiedyś ze mną: „Czego się bać? Czego się wstydzić? Uczniów swoich się pani nie wstydzi i nie boi, a mnie się pani boi?”

    • avatar

      Robert Raczyński

      9 lutego 2014 at 15:02

      Jak zwykle przy takich tematach, odbijamy się od ścian skrajności…
      Z jednej strony nauczyciel-ideał, społecznik, promieniujący empatią, gotowy złożyć siebie na ołtarzu często niezidentyfikowanego dobra, z drugiej belfer-psychopata, sadysta, zasklepiony w swoim „warsztacie”.
      W naszej edukacji musi być naprawdę źle, jeśli ogół społeczeństwa otrzymuje taki właśnie przekaz. Tu nie ma miejsca na odcienie szarości, ewaluacja zero-jedynkowa, stereotyp goni stereotyp: Nauczyciel? Leń. Ksiądz? Pedofil. Lekarz? Łapówkarz.
      Życie jest dużo bardziej skomplikowane. Pewnie większość z nas jest już skażona doświadczeniami, ale ponieważ są one z definicji nieprzekazywalne, każde „nowe pokolenie” (teraz pokolenie odnosi się bardziej do posiadanego modelu smartfona niż do metryki) musi widać przejść przez swoje „społeczne patrole”, panów z notesikami w dłoniach i składanie samokrytyki. Najprawdopodobniej wrażliwość na takie praktyki spada wraz ze wzrostem możliwości kolejnych generacji procesorów.
      Jeśli wyrażam swoją jednoznacznie negatywną opinię o tzw. open management, to dlatego, że żyjąc w danej mi rzeczywistości, nie znam ani jednego przykładu tego rodzaju działań, które, mimo szlachetnych założeń i niejednokrotnie oddanych idei ludzi, nie przekształciły się w swoją własną karykaturę. Jesteśmy ludźmi i wszyscy, którzy mówią mi, że wyrosną nam anielskie skrzydła dzięki jakiejś socjotechnice, nie są dla mnie wiarygodni.
      Na papierze i w snach wszystko wygląda cudownie. Postulując jednak „permanentne odwiedziny”, zakładamy, że wszelkie formy hospitacji były do tej pory fikcją. Na jakiej podstawie mamy założyć, że zmiana ich nazwy i kosmetyki przełoży się na ich jakość? Czy towarzystwo wzajemnej adoracji w postaci jakiegoś zespołu przedmiotowego, z dnia na dzień przekształci się w zgraną załogę, która zrezygnuje z głaskania jednych i sekowania drugich tylko dlatego, że ma wspólne „okienko”? Jaka jest gwarancja, że błędy, których popełniamy dziesiątki w tygodniu (ja popełniam), zostaną potraktowane jako lekcja na przyszłość, a nie jako pretekst, by nie zapłacić komuś za nadgodziny? Czy wreszcie „goście” nie wprowadzają sporego zamieszania w tok zajęć? Oczywiście, do wszystkiego można się przyzwyczaić i już po miesiącu uczniowie przestaliby się dekoncentrować (jeśli w ogóle byli skoncentrowani), ale stary dylemat nauk socjologicznych (obserwacja uczestnicząca) pozostaje aktualny. No, chyba że założymy, że wpływ wizyt może być jedynie pozytywny (kto to zweryfikuje?). Skąd my to znamy…
      Mimo licznych zastrzeżeń do tej wizji Edenu rodem z „1984”, nigdzie nie napisałem, że „nauczanie i uczenie się w szkole jest sprawą prywatną i intymną nauczycieli”. Dostrzegam także niebezpieczeństwo sobiepaństwa i braku odpowiedzialności w tym zawodzie. Obawiam się jedynie, że szczytny cel szybko stałby się parawanem dla konformizmu, promocji jedynie słusznej idei i politycznie poprawnej paranoi.
      Obawiam się, że musiałbym wprowadzić ścisłą autocenzurę, bo nigdy nie miałbym pewności, czy wyrażenia typu „Tę pracę domową zrobiłeś bezmyślnie.” lub „Gdybyś na naukę poświęciła tyle czasu, co na makijaż, ze sprawdzianem nie byłoby żadnego kłopotu.”, są jeszcze do przyjęcia, czy też urażają już wrażliwość i godność osobistą moich uczniów, a raczej postmodernistyczną moralność obserwatorów. Zgadzam się, że w takich przypadkach ostrożności nigdy za wiele i dużo zależy od wzajemnych relacji i atmosfery panującej w klasie (kto jest w stanie ocenić to obiektywnie?), ale co ze swobodą doboru środków dydaktycznych? Czy mam uwierzyć, że konsensus uzyskany „demokratycznie” nie oznaczałby często dyktatu opcji chwilowo modnej, bo dorocznie uznanej za remedium na całe zło (vide metoda projektowa i inne doraźne bożyszcza kuratoriów)? Czy mamy automatycznie założyć, że większość ma zawsze rację? Nie ustawiam się w szeregach (prześladowanej:)) mniejszości, ani tych „co to mają rację, bo mają”. Też nie mam żadnej pewności, ani gwarancji, że moje działania są słuszne albo skuteczne, ale rozkładanie odpowiedzialności na więcej barków może służyć zadufaniu i przekonaniu o własnej nieomylności wśród „szacownych gremiów”. Takowe istnieją nawet bez uzbrajania ich w dodatkowe uprawnienia.
      Co w zamian? Powtórzę: Byłoby wielu chętnych do zapisania dzieci do takich właśnie szkół. Rozumiem to i szanuję wolność wyboru.
      Ja upierałbym się, że nie każdy powinien móc zostać nauczycielem. Poziom studiów, praktyk, wiedzy psychologicznej i treningu interpersonalnego często woła o pomstę do nieba. Dlaczego byle jaki, roczny kurs pedagogiczny (niemający z pedagogiką nic wspólnego) wystarcza by z posiadacza dowolnego „dyplomu” zrobić nauczyciela?
      Dobrze wykształceni, otwarci i dobrze opłacani ludzie na ogół nie mają problemu z dzieleniem się doświadczeniami i budowaniem zaufania. Nie muszą także reperować swego ego znęcając się nad swoimi uczniami.
      Mentalność ludzka ewoluuje (częto ku lepszemu), ale bardzo powoli. Socjotechnika w tym nigdy nie pomaga. Proste rozwiązania skomplikowanych problemów nie istnieją.

  • avatar

    wmarianski

    9 lutego 2014 at 18:48

    Dyskusja bardzo abstrakcyjna, oderwana od zasad różnorodności i wyboru. Propozycja Danusi to tylko propozycja, tylko dla chętnych. Przecież można ją zrealizować wewnątrz klasycznej szkoły: wystarczy żeby skrzyknęło się kilku nauczycieli, którzy chcą pracować w taki sposób. Ja zapisałbym się do takiej grupy, podoba mi się pomysł, uważam go za pożyteczny, pod warunkiem dobrowolności. Postulowałbym zmianę nazwy – słowo „obserwacja” uważam za nieodpowiednie.

    • avatar

      Xawer

      9 lutego 2014 at 19:47

      Wiesławie: „wewnątrz klasycznej szkoły … skrzyknęło się kilku nauczycieli” vs. „Propozycja tylko dla chętnych”?
      Wewnątrz klasycznej szkoły, czyli szkoły rejonowej, do której automatycznie przydzielane są dzieci z rejonu, jeśli rodzice nie włożą sporego zaangażowania by posłać dziecko do innej?
      Podmiotem Twojego określenia „dla chętnych” są tu wyłącznie nauczyciele, którzy mają wybór zawodu i miejsca pracy. Dziecko jest półtuszką, którą ta szkoła ma przemleć na mielonkę, zgodnie ze swoją recepturą, którą uważa za lepszą od innych, nie pytając dziecka o zdanie w kwestii mielenia i nie przejmując się ani trochę nawet humanitarnym aspektem elementarnego komfortu bycia mielonym. Gratuluję Szacunku i Dialogu w tej wizji.
      Widzę Wiesławie, że jesteś bellyfeelful dla postmodernizmu: uznałeś, że słowo użyte w nazwie decyduje o tym, czy coś jest dobre czy złe. Totalitarna, orwellowska inwigilacja stanie się czymś doubleplusgood, jeśli tylko znajdziemy dla niej właściwie brzmiące słowo.
      „Wizytacja koleżeńska” i „obserwacja” są ungood? Pewnie, „kolwizja” byłaby plusgood.

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    10 lutego 2014 at 00:43

    Uwielbiam przesadę Ksawerego. Za plusgood kolwizję należy mu się dyplom!
    Sen Danusi również u mnie wywołuje ciarki na plecach, choć bardziej z innego powodu niż tu podnoszone orwellowskie zagrożenia spowodowane brakiem drzwi. One mi się wydają rzeczywiste, a nie pozorne i choć Magda ma rację w swoich upomnieniach, że niekoniecznie akurat prywatność należy się nauczycielom przede wszystkim, to odbieranie jej im przy pomocy wyjęcia z zawiasów drzwi jest inżynierią społeczną do tego stopnia pozbawioną subtelności, że aż leninowską. A propos Lenina, rozwiązaniem zagadki Ksawerego jest Ziobro, prawda?
    Magda postuluje zmianę kultury pracy nauczycieli i ja nie jestem pewien. Wcale nie trzeba biurokratycznych dyrektyw, by kulturę pracy zamienić w orwellowską lub inną karykaturę. Wystarczą zjawiska dobrze znane z „kultury korporacyjnej”. Jeden z moich kolegów porzucił dopiero co rozpoczętą, dobrze płatną pracę, kiedy na pierwszym zebraniu załogi, w którym uczestniczył, po niezwykle serdecznym, braterskim powitaniu poproszono go, by zaśpiewał. Danusi sen trochę mi się kojarzy z tym właśnie stylem partnerstwa. Inny z moich kolegów od lat znosi rozmaite techniki „team-building” i podobne kretynizmy, które w pokoju nauczycielskim byłyby prawdopodobnie codziennością, gdyby go zaprojektować, jak to się Danusi śniło. Ja sam rzuciłem kiedyś pracę na skutek ankiety, w której zapytano mnie o moje trzy największe zalety i trzy największe wady. Dyskusje w pozbawionym drzwi pokoju nauczycielskim dla mnie brzmią niebezpiecznie blisko kultury charakterystycznej dla Amway’a.
    Danusi sen dotyczył natomiast spaceru edukacyjnego wg pomysłu Jacka Strzemiecznego. Ten pomysł mi się nie podoba, niemniej tkwi w nim spostrzeżenie być może warte uwagi i chcę je przypomnieć. Jacek mianowicie twierdzi, że zawód nauczyciela nie jest dojrzałą profesją, jak inne – nie ma własnej metody o potwierdzonej skuteczności, nie ma narzędzi, nawet dobrych metod oceny. Moim zdaniem Jacek ma tu rację. To przy tym bardzo specyficzny zawód, bo chodzi o grzebanie w dziecięcych mózgach – pomijając respekt, jaki to powinno budzić (a nie budzi), jest również strasznie trudno stwierdzić, co tu działa, a co nie. Odróżnić dobrego nauczyciela od złego nie jest trudno, ale zdecydowanie trudniej byłoby wskazać kryteria takich rozróżnień tak, by one były uniwersalne i ścisłe. Jackowi przyszło do głowy skojarzenie z medykami i to również wcale nie jest od rzeczy. Jacek zauważył następnie, że tym, co zmieniło niegdysiejszego medyka – na poły szamana – w profesjonalnego lekarza nie była wcale naukowa metoda badawcza. Wielu jej próbowało w czasach nawet bardzo dawnych i to samo w sobie nie przyniosło oszałamiających rezultatów. Jacek stwierdził, że tym, co zawód medyka wreszcie sprofesjonalizowało, była wymiana doświadczeń i informacji, bo to w jej wyniku dało się wreszcie ustalić, które z lekarskich metod okazują się w praktyce bardziej, a które mniej skuteczne – i to przy wszystkich trudnościach w definicji medycznej skuteczności, które w edukacji również dają o sobie znać. To, że Jackowi ta analogia skojarzyła się z lekarskimi obchodami i że tę praktykę (moim zdaniem z wymianą doświadczeń niemającą już wiele wspólnego i w szpitalach często nader przykrą dla pacjentów) postanowił przenieść do szkoły, to już jest całkiem inna sprawa. Wymianę doświadczeń da się zorganizować również pozostawiając drzwi tam, gdzie się zwykle znajdują (zresztą również w szpitalach).
    Widziałem w Polsce szkołę z otwartymi drzwiami i to była dobra szkoła. SOS w Warszawie na Rzymowskiego, grupujący „trudną młodzież” – trafił tam jeden z moich synów, z ostrym i zastarzałym ADHD (który przynajmniej w jego przypadku nie był jednym z nowomodnych pomysłów w rodzaju dyskalkulii) i skłonnością do nadużywania środków psychoaktywnych, oględnie mówiąc. Otwarte drzwi w tej szkole nie służyły jednak spacerom edukacyjnym, a raczej temu, czemu służą w szpitalach właśnie. Chodziło o to, by nie przegapić sytuacji wymagającej nagłej interwencji, bo przypadki uczniów, z którymi radziła sobie ta szkoła, były naprawdę ostre. W tej szkole stosowano również kontrakty, o których także sen Danusi traktował, choć ich przedmiotem (i równocześnie uzasadnieniem) bywały nieco inne rzeczy – np. zobowiązanie do przychodzenia na lekcję trzeźwym, albo powstrzymanie się od przekleństw pod adresem nauczycieli. Rzadko zdarzali się uczniowie czytający książki zamiast pójść na lekcję – miewali raczej inne zajęcia, ale kadra tej szkoły również szanowała uczniowskie wybory w tej materii. Każdy z uczniów był regularnie omawiany i oceniany wspólnie przez wszystkich nauczycieli, którzy mieli z nim kontakt.
    W wizji Danusi zmroziła mnie przede wszystkim rozmowa w fotelach na korytarzu i kontrakt. Tkwią w niej te same orwellowskie smaczki, co w idei dziur po drzwiach. Tylko dla mnie są mocniejsze – uważam, że dziury to drobiazg. Uczniowska samoocena, od której dialog się zaczyna, jest w zasadzie nieodróżnialna od samokrytyki. To narzędzie bywa modne – ta moda pojawia się i znika – trzeba jednak wiedzieć, że stygmatyzacja ucznia przez nauczyciela lub środowisko równieśnicze to pikuś w stosunku do upokorzenia, jakie często towarzyszy sytuacjom, jak ta opisywana. Albo upokorzenia nie ma – ale wtedy jest za to tylko ogromna hipokryzja.
    Pani od fizyki jest tu chyba czarnym charakterem. Chyba źle uczy i chyba jest nie dość wyrozumiała wobec kłopotów naszego ucznia. Jakim cudem uchowała się we wszystkich tych partnerskich rozmowach w otwartym pokoju nauczycielskim?
    Jak pogodzić szacunek dla wyborów ucznia z książką na korytarzu z absolutnym niezrozumieniem niechęci innego ucznia wobec zadań z fizyki? Dlaczego przedmiotem dyskusji w pokoju nauczycielskim są lekcyjne metody, uczniowskie kontrakty, a nie treść zadań, których uczeń nie cierpi? Może ma rację i może to są po prostu durne zadania? Albo nudne? Może w lekcjach pani od fizyki nie ma niczego, czym się można zainteresować. Może – co gorsza – w szkolnej fizyce w ogóle niczego takiego nie ma?
    Jaką korzyść ma mieć dla tego biedaka ów kontrakt? Prawo do odrabiania zadań z jakimś Bartkiem? To jakaś łaska – dlaczego?! Gejowska miłość – o co tu chodzi? Nawet jeśli – dlaczego wspólne odrabianie zadań wymaga jakiegoś kontraktu? Na czym polega domniemany humanizm i nowatorstwo tego podejścia, skoro jego celem jest skłonienie chłopaka do rozwiązywania zadań, od których mu się robi słabo?
    Po co istnieje ta szkoła z betonu? Po to, by ów uczeń mógł sobie czytać książkę na korytarzu? Ok – a nie wystarczy biblioteka? To może po to, by kontraktem skłaniać innego ucznia do odrabiania zadań, które wywołują u niego torsje? Czy może po to, by nauczyciele w partnerskiej atmosferze doskonalili swoje rzemiosło? Z całą sympatią dla idei nauczycielskiego doskonalenia – niech ćwiczą na manekinach, a nie na moich dzieciach!

    • avatar

      Robert Raczyński

      10 lutego 2014 at 08:42

      Koncepcja „zawodu niedojrzałego” do mnie przemawia. Czy jednak istnieje cień szansy by kiedykolwiek dojrzał? Myślę, że to część specyfiki profesji i to właśnie część wspólna z zawodami medycznymi, i innymi funkcjami zaufania społecznego. Dużo jest tu do zrobienia, także od strony myślenia o zawodzie od zewnątrz. Są generalnie dwa sposoby postrzegania tej profesji: państwo usiłuje nam wmówić, że to czysto techniczna kwestia – rura do odetkania; z kolei wielu korzystających z usług nauczycieli wyobraża ich sobie właśnie jak szamanów. I w jednym, i w drugim przypadku, problemem jest przekonanie o istnieniu jakiegoś jednego, prostego przepisu na sukces, technologicznego, bądź magicznego. Prowokuje to wysyp recept, których jedyną zaletą jest ich atrakcyjność werbalna, z której nabija się Xawer, i pseudonaukowy bełkot. Niebagatelną rolę odgrywa także efekt novum, który odwraca uwagę zainteresowanych od kwestii zasadniczej: nie ma jednego algorytmu działań w przypadku relacji międzyludzkich i w naukach społecznych. Nie wystarczą dobre chęci i intencje oraz wymyślne założenia początkowe. Rozsądną opcją jest natomiast różnorodność oferty i „wolny” (piszę w cudzysłowie, bo w stosunku do zdecydowanej większości ten termin jest z różnych przyczyn nadużyciem) wybór.

    • avatar

      Xawer

      10 lutego 2014 at 11:11

      Ja za to chciałbym przestrzec przed uleganiem magicznemu myśleniu, że naśladowanie fragmentu działań, jakie widzieliśmy, że dają efekt w jakiejś dziedzinie, poskutkuje i w innej. To nie może działać zwłaszcza, gdy naśladownictwo jest wybiórcze: naśladujemy wyłącznie rzucający się w oczy i łatwy do powierzchownego naśladownictwa fragment. Równie dobrze można byłoby uznać, że zawód nauczycielski się sprofesjonalizuje, gdy przebierzemy nauczycieli w białe kitle.
      Takie podejście, to jest czysty kult cargo. Chcemy, żeby edukacyjne samoloty zaczęły lądować i przywiozły dużo ryżu i konserw? No to zbudujemy w szkole wieżę kontroli lotów z bambusa i będziemy gadać do tykwy na patyku — przecież doskonale wiemy, że gdy Amerykanie (lekarze) tak robili, to zaraz potem lądował samolot i wyładowywał plenty.
      Jak zwykle polecam lekturę bardzo pouczającego eseju Richarda P. Feynmana: „Cargo-cult science” (wygooglujcie, a jeśli ktoś woli po polsku, to można przeczytać w książce „Pan raczy żartować, panie Feynman!”)
      To nie obchody lekarskie spowodowały rozwój medycyny i przekształcenie jej w naukę, ale były jedynie drobnym elementem wielkiego procesu, wtórnym wobec innych. W komunikacji profesjonalnej chodzi nie tylko o to, by był przepływ informacji, ale by był to przepływ sensownej i merytorycznej informacji. Dla profesjonalizacji nauczycielstwa trzeba by było, żeby „Głos Nauczycielski” przypominał XIX-wieczny „The Lancet”. Nie przypomina ani trochę.
      Sądzę, że wprowadzenie do studiów pedagogicznych obowiązkowych zajęć z łaciny zakończonych poważnym egzaminem (to do dziś przecież obowiązuje u medyków) dałoby znacznie większy efekt dla jakości szkolnictwa niż obchody koleżeńskie. Niezależnie od tego, że łacina w bezpośrednim sensie jest równie bezużyteczna w leczeniu grypy, co w uczeniu dzieci czytania i pisania po polsku.

    • avatar

      Elżbieta

      18 lutego 2014 at 15:37

      Zgadzam się, w tej sennej wizji zastanawiająco mało jest miejsca dla uczniów. To jest szkoła dla nauczycieli i może nawet służąca zmianie kultury ich pracy, ale uczniowie są w niej wyłącznie „materiałem”, na którym się pracuje. To racja – do swobodnego czytania książek dobra byłaby czytelnia, księgarnia albo biblioteka. Kontrakty, jak ten tutaj przedstawiony, uchodzą za nowoczesną metodę, ale rzeczywiście ten najwyraźniej ma na celu… No, właśnie – skłonić ucznia, by przezwyciężył niechęć do fizyki powodującą somatyczne objawy? Raczej nie to, żeby fizykę polubił lub uznał za interesującą. Taki cel szkoły przyszłości w ogóle nie istnieje w tej wizji.
      To, czy wspólne obserwacje lekcji mogą się okazać skuteczne, czy nie… To jest inny problem i wydaje mi się mniej ważny. To jest nasza, nauczycieli, sprawa. Kwestie naszej prywatności – być może dla niektórych z nas są ważne, a dla innych mniej. Też nie wydaje mi się, żeby pani dyrektor z notesikiem w ręku jednoznacznie kojarzyła się z pomocną dłonią i współpracą. Ale nawet jeśli tak się powinna kojarzyć, to rzeczywiście pytanie „po co istnieje ta szkoła z betonu” pozostaje ważne i nadal bez odpowiedzi.
      Szkoła ucząca się jest dobrym hasłem. Ale szkoła nie jest po to, by wyłącznie nauczyciele się w niej uczyli. Nie może być tak, żeby wyłącznie oni uczyli się z pasją.

  • avatar

    Danusia

    19 lutego 2014 at 11:06

    Elżbieto
    Sen to sen, ale nie zgadzam się, ze w interpretacji jego nie ma miejsca na uczniów. Współpraca nauczycieli skoncentrowana na uczeniu się uczniów, ma służyć właśnie uczniom. Celem obserwacji nie są pogaduchy nauczycieli, jak sobie ułatwić pracę, ale – jak zrobić, aby uczniowie uczyli się lepiej.
    „Kwestie naszej prywatności – być może dla niektórych z nas są ważne, a dla innych mniej” – pisała o tum już Magda w swoim komentarzu. O jakiej prywatności mówimy? Jeśli pracujemy i to za kasę, to nie ma mowy o prywatności. Co mamy do ukrywania? Aż się boję pomyśleć, co zamierzamy za tym i drzwiami robić, jeśli nie chcemy tego nikomu pokazać.
    Warto spojrzeć od strony rodzica, czy chcielibyście, aby nikt nie wiedział co się dzieje na lekcji z waszymi dziećmi?
    Dziękuję Wam za dyskusję pod tym snem, dużo się nauczyłam, ale niestety nie jest to przyjemne i optymistyczne.
    Jak rozmawiam z osobami spoza branży, to mówią, ze nauczyciele boją się oceny. Jasne każdy się boi. Ale bez wzajemnie oceny i współpracy można wylądować w malinach, a niektórzy nawet wylądowali w więzieniu.
    Wolę życzliwą ocenę, a właściwie pomoc w samoocenie niż perspektywę wyboru złej drogi.
    I wyboru dobrej drogi Wam wszystkim życzę.
    Danusia

    • avatar

      Robert Raczyński

      19 lutego 2014 at 21:08

      „Wolę życzliwą ocenę, a właściwie pomoc w samoocenie niż perspektywę wyboru złej drogi.” Danusiu, już podkreślałem, że rozumiem twoje intencje. Tyle, że dobrymi chęciami wiadomo co jest wybrukowane. Wydaje mi się, że zakładanie wyłącznie dobrych intencji i wzorcowych ludzkich relacji jest krótkowzroczne. W swojej „karierze” spotkałem zarówno życzliwych i kompetentnych ludzi jak i zawistne miernoty. Gdzie jest gwarancja, że to właśnie ci drudzy nie znajdą się w roli „trzymających notesy”?

    • avatar

      Xawer

      19 lutego 2014 at 21:47

      Zauważ może też, ze ponieważ szkoła jako całość idzie generalnie w maliny, co wszyscy na tym blogowisku w miarę jednoznacznie twierdzą (choć w różnych rzeczach widząc najbardziej uciążliwą kolczastość tych malin), to poddawanie się kolwizji, czy innej koleżeńskiej ocenie pracowników tej idącej w maliny szkoły, jakkolwiek by ona była życzliwa, nie ustrzeże Cię przed pójściem złą drogą.
      Dokładnie przeciwnie: zawróci Cię z poszukiwania drogi lepszej, na tę złą, którą idzie większość. Uzyskasz w najlepszym razie pomoc w samoocenie: „jakiekolwiek odstępstwo od status quo jest złe”.

    • avatar

      Xawer

      19 lutego 2014 at 22:35

      ” Ale bez wzajemnie oceny i współpracy można wylądować w malinach, a niektórzy nawet wylądowali w więzieniu. ”
      Człowiek zeżarł kiedyś jabłko, zapłacił za to sporą cenę, ale zyskał zdolność samodzielnego odróżniania dobra i zła.
      Nie rozgrzeszysz się z podejmowanych przez siebie wyborów, chowając się za zdaniem większości.
      Ława oskarżonych w Norymberdze, a później szubienice w Spandau pełne były osób, które wyłączyły własne sumienia, a zdały się na ocenę koleżeńską i postępowały tak, jak ich środowisko uznało za słuszne.
      To wyłącznie Twoje sumienie musi ocenić, czy droga, którą wybierasz jest dobra, czy zła. Kolektywizacja sumienia służy bynajmniej nie temu, by ludzie postępowali dobrze, a jedynie służy wyzbyciu się odpowiedzialności moralnej za swoje decyzje i wypraniu własnych sumień.
      Jako lektura na dziś: już nie Norymberga, ale rzecz jej bliska — studium Adolfa Eichmanna, spisane przez Hannę Arendt. Jego działania poddawane były najżyczliwszej ocenie koleżeńskiej i upewniły go, że idzie najlepszą drogą w swoim postępowaniu z Żydami. Jerozoliwski proces (a i ten w Norymberdze) pokazał jednak, że oddając się ocenie kolegów można wyłądczyć odpowiedzialność przed własnym sumieniem, ale już nie przed innymi ludźmi.
      Szkoła, w której kryterium własnego sumienia i wrażliwości poszczególnych nauczycieli zastąpione jest kryterium kolektywnej zgody co do sposobu postepowania z dziećmi ani nie tworzy mechanizmu, prowadzącego do dobrego uczenia tych dzieci, ani nie zabezpiecza przed stworzeniem tym dzieciom Auschwitz. Raczej przeciwnie — ułatwia to.
      Doświadczenia historyczne z kolektywizacją sumienia pokazują dość jednoznacznie, że przy sumieniu kolektywnym ludzie są znacznie bardziej skłonni do okrucieństw, zbrodni, rozpalania stosów i budowy obozów koncentracyjnych, wszystko w imię dobra powszechnego, niż ludzie, korzystający wyłącznie ze swojej własnej (acz omylnej) oceny słuszności własnego postępowania.
      By nie przesadzać już z wątkiem nazi, a zejść dalej w historię, kolejna lektura na dziś: Bernal Diaz del Castillo opisuje konkwistę Meksyku. W pełnej koleżeńskiej zgodzie i consensusie co do najlepszego, co można zrobić dla Indian, mając na uwadze wyłącznie ich dobro, wypracowano procedurę, w której najpierw nauczano ich katechizmu, później chrzczono, a zaraz po tym chrzcie zabijano — co było skutecznym sposobem zapewnienia im zbawienia, umierali w stanie bez grzechu.
      Dopiero powrót do Hiszpanii i indywidualne przemyślenia, nie poddane ocenie koleżeńskiej, natchnęły Bernala Diaza myślą, że może jednak ta wspólnie wypracowana w najlepszej wierze droga nie była najlepszym, co chrześcijanie mogli zrobić dla Indian.
      Oceniajcie więc, proszę, we własnych sumieniach, bez zdawania się na kolegów, czy to, co robicie dzieciom jest właściwe!

  • avatar

    Xawer

    19 lutego 2014 at 12:14

    Czy mogłabyś jednak zdecydować się na to, czym są te wizyty dyrektora z notesikiem w ręku w Twoim śnie:
    ” Aż się boję pomyśleć, co zamierzamy za tym i drzwiami robić, jeśli nie chcemy tego nikomu pokazać.
    Warto spojrzeć od strony rodzica, czy chcielibyście, aby nikt nie wiedział co się dzieje na lekcji z waszymi dziećmi? ”
    ” Ja rozumiem wizyty nie jako kontrolę, ale zaproszenie innego nauczyciela (też dyrektora), aby mi pomógł. NIC Z KONTROLI. ”
    (oba cytaty z Twoich odpowiedzi w tym wątku)
    Wracając do orwellowskiego stylu tego snu — jednoczesne uznanie obu tych przesłanek, to byłby właśnie doublethinking.
    A swoją drogą — po raz kolejny traktujesz dwadzieścioro parę dzieci jako „nikogo” (…za tym i drzwiami robić, jeśli nie chcemy tego nikomu pokazać). Ich prywatność w relacji z nauczycielem w ogóle się nie liczy. (Jeśli pracujemy i to za kasę, to nie ma mowy o prywatności. — może zauważyłabyś, że dzieci nie pracują w szkole za kasę, tylko są tam pod przymusem państwowym. Ale nawet w stosunku do pracowników jest mowa o prywatności i intymności. Nie kazdy kocha amerykańskie korporacje. Większość ludzi preferuje stusunki pracodawca-pracownik wzorowane na skandynawskich firmach, gdzie ludzie pracują nie w openspejsie, ale w małych pokojach, mając biurka ustawione tak, że nikt im w monitor nie zagląda, drzwi się zamyka, a nawet dyrektor generalny puka przed wejściem do czyjegoś pokoju i czeka, aż mu odpowiedzą „proszę”).
    Rodzic wie, co dzieje się na lekcji z rozmowy ze swoim dzieckiem. Relacja dziecka, z tego, co dzieje się w szkole, jest dużo bardziej miarodajna i wiarygodna, niż jakiekolwiek zapiski dyrektora poczynione w notesiku.

  • avatar

    Xawer

    19 lutego 2014 at 13:03

    Przy okazji: tydzień temu (11 lutego) obchodziliśmy światowy dzień niezgody na masową inwigilację (The Day We Fight Back Against Surveillance), w Polsce prowadzony przez Panoptykon, przy wsparciu Amnesty International i Fundacji Helsińskiej. Głównym tematem była inwigilacja PRISM i rewelacje Snowdena na jej temat, ale i inne formy inwigilacji elektronicznej (kamery w każdym miejscu, rejestracja aktywności telefonów komórkowych, etc).
    O korporacyjnych praktykach nadzoru w stylu kolwizji też była mowa.

  • avatar

    Elżbieta

    20 lutego 2014 at 15:53

    „Jak zrobić, aby uczniowie uczyli się lepiej.” To ma być celem nauczycielskich pogaduch, jak Pani napisała. Oczywiście. Spodziewam się. Nasza praca w ogóle temu ma służyć – niby czemu innemu? Ale jakoś nie służy – chyba, że uwierzymy w sukces szkoły odtrąbiony oficjalnie z powołaniem się na rewelacje PISA.
    Tak czy siak pomysł spacerów edukacyjnych lub ogólniej hasła „szkoły uczącej się” wydają mi się tylko pozornie niekontrowersyjne. Myślę, że pomimo oczywistości tego faktu, że to o uczniach są te wszystkie rozmowy i notatki, jednak nie jest przypadkiem, że w Pani wizji brak drzwi w pokoju nauczycielskim nie oznacza wcale, że on się zaludnia np. uczniami. Podobnie nie jest nimi zaludniony Pani tekst. Samo w sobie niczego to oczywiście nie dowodzi, a ja jestem najdalsza od zarzucania Pani braku troski o uczniów i to, co im w głowach zostawiają nasze lekcje.
    Ale ów kontrakt mnie również zastanowił i słusznie zwrócił na niego uwagę jeden z dyskutujących tu panów. Kontrakt jest oczywiście jednym ze sposóbów na to, „by uczniowie uczyli się lepiej”. Rzecz w tym, że lepiej chcemy nauczyć tego konkretnego ucznia dokładnie tych rzeczy, które powodują, że „odrzuca go już samo wzięcie książki z półki”. Dlaczego koniecznie ma tę książkę brać, a nie żadną inną? Dlaczego to on ma zawierać w tej sprawie kontrakt – może lepszym sposobem byłoby zerwanie odpowiedniego kontraktu z panią od fizyki? Skąd Pani wie, że człowieka wykształconego ta książka nie odrzuca lub nie powinna? Skąd pewność, że własne lub cudze wybory takich książek mamy w ogóle prawo narzucać każdemu?
    Z tymi lekarskimi analogiami możemy się posuwać dalej w stronę absurdu i złośliwości. Lekarskie spacery – wyobrażam sobie – dotyczyły również klinik psychiatrycznych aplikujących pacjentom elektrowstrząsy albo lobotomię. Wyobrażam sobie, jak na nich ustalano kolejne dawki i kolejne napięcia przykładane ludziom do czaszek. Może czegoś nie wiem, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek słyszała, że to w wyniku lekarskich obchodów zarzucono obie te metody. Zdaję sobie sprawę z własnego nadużycia w tej analogii i przepraszam za nie. Ale też wydaje mi się, że fakt, że szkoła wymusza na uczniach rzeczy, które ich odrzucają, jest skandalem podobnego rodzaju. Wiem też, że czasem bywa to również w porównywalny sposób dolegliwe, a zatem po prostu okrutne. Znamy takie przypadki chyba wszyscy.

    • avatar

      Robert Raczyński

      21 lutego 2014 at 14:56

      „Rzecz w tym, że lepiej chcemy nauczyć tego konkretnego ucznia dokładnie tych rzeczy, które powodują, że „odrzuca go już samo wzięcie książki z półki”.”; „Ale też wydaje mi się, że fakt, że szkoła wymusza na uczniach rzeczy, które ich odrzucają, jest skandalem podobnego rodzaju. Wiem też, że czasem bywa to również w porównywalny sposób dolegliwe, a zatem po prostu okrutne. Znamy takie przypadki chyba wszyscy.”
      Pozwalam sobie wyjąć z kontekstu te dwa pani zdania, bo doskonale obrazują one zasadniczy konflikt, który narasta wokół edukacji. Mam wrażenie, że w świadomości ogólnej, obraz polskiego szkolnictwa nie odbiega specjalnie od wizji „zajęć” w zakładzie poprawczym w Psach Pasikowskiego. Obraz belfra-sadysty zdominował przekaz medialny i popularne myślenie o szkole, mimo że zdecydowana większość ludzi nie ma tak traumatycznych wspomnień ze szkoły.
      Jednocześnie narasta przekonanie, że dążymy do jakiegoś edukacyjnego edenu, w którym ludzie „nie zmuszają” innych do niczego. O ile fantastycznie wygląda to w propagandzie, w rzeczywistości jest zupełną utopią – cała idea nauczania instytucjonalnego oparta jest na przemocy, począwszy od ustawowego „powszechnego obowiązku szkolnego”.
      Założenie pełnej wolności podmiotu w edukacji kłóci się z samym pojęciem kształcenia, które jest jak najbardziej fizycznym wpływem na ten podmiot – nie można zakładać, że istnieje coś takiego jak w pełni świadome i dobrowolne poddanie się takiej procedurze. Oczywiście staramy się, żeby edukacja nie była tresurą, ale doprowadzanie jej podstawowych działań do absurdu musi gdzieś mieć granice. Edukacja w ogromnej większości zachodzi w sytuacji niepełnej świadomości podmiotu, czy mamy oczekiwać, że któregoś pięknego dnia nauczyciel będzie uczył tylko tego, na co uczeń ma akurat ochotę w imię humanizmu i wyrzeczenia się „okrucieństwa”? Czy też nastąpi inny cud w postaci niesamowitego dostrojenia chęci i umysłów choćby dziesięciu uczniów jednocześnie?
      Myślenie życzeniowe.

      • avatar

        Elżbieta

        23 lutego 2014 at 14:08

        Nie umiem ocenić, czy większość, albo jaka mniejszość ma ze szkoły traumatyczne wspomnienia. Ja mam wspomnienia bardzo niemiłe, choć może niekoniecznie aż traumatyczne i one obejmują zarówno okres, kiedy do szkoły chodziłam w charakterze uczennicy (nigdy nie napiszę „kiedy się w szkole uczyłam”, bo to nigdy nie była prawda), jak i ten obecny, kiedy w szkole pracuję.
        Nie pisałam o „belfrze-sadyście”. Mam nadzieję, że tacy zdarzają się tak samo incydentalnie jak np. pedofile w niektórych „grupach zawodowych”. Pisałam o takich, którzy wiedzą, że w sytuacji, w której podręcznik „odrzuca” ucznia, zrobić coś trzeba koniecznie z uczniem, a nie z podręcznikiem. Sprawa jest, jak dość dobrze wiadomo, skomplikowana i oczywiście trudno tu rozstrzygać z góry. Jeśli jednak próbować spojrzeć statystycznie, to da się bronić poglądu, że w większości realnych, szkolnych, czy też podręcznikowych przypadków, to raczej podręczniki, a nie uczniowie wymagają naprawy. Choć oczywiście kształcenie uczniów jest zawsze wpływaniem na nich z zewnątrz i ich pełna swoboda w tym procesie jest i musi być fikcją.
        Naprawa podręczników natomiast, owszem, ma bardzo wiele wspólnego z uczniowską podmiotowością i rzekomo lub rzeczywiście naturalną ciekawością świata dziecka. Oczywiście edukacyjny eden jest utopijną projekcją naiwnego i przez to być może szkodliwego idealizmu. Z takim poglądem da się co prawda dyskutować, przywołując rozmaite doświadczenia, w tym również doświadczenia szkół. Ale nie o tym chcę dyskutować.
        To prawda, że dziecięca ciekawość szybko się wyczerpuje. Prawdą jest również, że wśród koniecznych umiejętności człowieka wykształconego mnóstwo jest takich, których nabycie jest po prostu ciężką pracą, a nie radosnym podążaniem za rzeczami fascynującymi. Każdy z nas widział jednak dzieci ze skłonnością do zachowań według skrajnych wzorców ADHD, które potrafią zdumiewająco długo wykonywać żmudne i nieciekawe czynności dla osiągnięcia jakichś własnych celów. Kiedyś była o tym dyskusja na tym samym blogu Pani Danuty. Mowa była mianowicie o ćwiczeniach w znajdowaniu wspólnych wielokrotności i dzielników liczb. Zgodnie z metodą opisywaną we wpisie – niewątpliwie słuszną – należy w takich przypadkach koniecznie mówić dzieciom, czemu służy ćwiczona umiejętność. W omawianym wtedy przypadku chodziło o dodawanie ułamków. Któryś z Panów zwrócił w tym miejscu uwagę, że taki cel jest co najwyżej celem nauczyciela, a nie dziecka. I że – co więcej – trudno oczekiwać, by kogokolwiek normalnego perspektywa dodawania ułamków ekscytowała do tego stopnia, żeby się ygodniami zajmować tego rodzaju nudnym wprawkom.
        To przecież i tak łagodny przykład, bo szkolną nudę i bezmyślność da się opisywać bez końca, posługując się przykładami o wiele bardziej skrajnymi i one bywały tu wymieniane – że przypomnę prawo Ohma, wzór na tarcie, logarytmy, rozbiory gramatyczne zdań i całość gramatyki opisowej w ogóle. Nauczyciel, który zmusza dzieci do tego rodzaju ćwiczeń – kontraktami, rzemienną dyscypliną, z użyciem środków legalnych lub nie – powoduje niekoniecznie aż traumy, ale z całą pewnością szkodzi rozwojowi dziecka na kilka bardzo ważnych sposobów. Jednym z nich (wcale nie jedynym zresztą) jest tłumienie owej ciekawości, o której tu mowa. I niezależnie od tego, czy to jest ciekawość naturalna, czy nie i czy da się na niej budować założenia systemu edukacyjnego, czy należy to uznać za utopię – niewątpliwie ciekawość tego rodzaju jest istotną cechą wykształconego umysłu.
        Nie jestem wcale pewna, że nauczyciel ma w przyszłości uczyć tylko tego, na co uczeń ma akurat ochotę (bez słowa „akurat”, implikującego naturalną zmienność dziecięcych nastrojów, miałabym tych wątpliwości mniej). Natomiast jestem najzupełniej przekonana, że nie wolno nam zmuszać go do obcowania z czymś, co go „odrzuca”. Zwłaszcza w sytuacji nie teoretycznej, ale konkretnej, z którą mamy obecnie do czynienia. Bo po prostu tak jest, że ogromna większość podręcznikowych treści i ogromna większość lekcji właśnie odrzuca. Wcale nie rozwydrzoną młodzież, która ma wszystko gdzieś. Odrzuci każdego, kto myśli i kto czyta, żeby się dowiedzieć czegoś ciekawego lub z jakichś powodów ważnego.

        • avatar

          Robert Raczyński

          24 lutego 2014 at 11:40

          Absolutnie nie nawoływałem do zaprzestania pracy nad sobą, podręcznikami, czy też rozwojem dziecka. Zwracam jedynie uwagę na niejednoznaczność większości szkolnych sytuacji i nadużywanie generalizowania niemal w każdej kwestii dotyczącej edukacji.

    • avatar

      Xawer

      21 lutego 2014 at 16:25

      O ile w pełni się z Tobą zgadzam, że założenie „wolności podmiotu” jest w istocie sprzeczne z nauczaniem instytucjonalnym i przymusem szkolnym, o tyle już nie zgodzę się, że jest sprzeczne z „ideą kształcenia”.
      Po angielsku mamy dwa czasowniki „to teach” i „to learn”, po polsku dwie formy „kształcić kogoś” i kształcić się”.
      Założenie „edukacji wolnościowej” sprzeczne jest (choć nie całkowicie — można uczyć kogoś czegoś, co ta osoba chce się uczyć) tylko z rozumieniem edukacji jako „kształcić kogoś”, rozumieniem, zakładającym podmiotowość wyłącznie nauczyciela (szkoły, państwa…) i przedmiotowość ucznia.
      Określenie „wolność podmiotu” wydaje mi się być tautologią.
      ” nie można zakładać, że istnieje coś takiego jak w pełni świadome i dobrowolne poddanie się takiej [edukacyjnej] procedurze ”
      Można. Każdy z moich uczniów może w każdej chwili zrezygnować z moich zajęć. A jeśli nawet ja odbiorę od niego sygnał, że chodzi na te zajęcia tylko dlatego, że tego oczekują od niego rodzice, a sam wolałby w tym czasie robić coś innego, to ja sam rozwiązuję kontrakt.
      Niech przykładem będzie sierżant Palin z „Meaning of Life”, który rozpuścił cały oddział, gdy jego oferta edukacyjna „marching up and down the square” nie spotkała się z wystarczająco ciepłym przyjęciem rekrutów.
      Każdy z uczniów chodzących za Sokratesem i każdy ze średniowiecznych młodych ludzi jadących 1000 mil do Paryża, by słuchać wykładów Piotra Abelarda, świadomie i dobrowolnie przyjmował ich nauczanie.
      Z założeniem dobrowolności sprzeczna nie jest idea edukacji, a wyłącznie idea przymusu szkolnego.
      ” Edukacja w ogromnej większości zachodzi w sytuacji niepełnej świadomości podmiotu ”
      Racja. Ale może (i moim zdaniem: powinna) zachodzić w ramach zgody na to i chęci poddania się temu.
      Idąc do teatru nie znam sztuki, ale wybieram się tam z własnej woli i chęci, bazując własnym wcześniejszym doświadczeniu z tym teatrem, reżyserem, dramaturgiem, aktorami i na recenzjach. Czasem się zawiodę — świadomie podejmuję to ryzyko zmarnowania popołudnia vs. nadzieja, że zobaczę coś poruszającego, wartościowego, etc.
      Wierzę, że podobnie jest z moimi uczniami — na tyle rzadko zawodzą się na moich lekcjach, że podejmują ryzyko przyjścia na kolejną, choć z oczywistych przyczyn jeszcze nie znają treści tych zajęć.
      ” Czy też nastąpi inny cud w postaci niesamowitego dostrojenia chęci i umysłów choćby dziesięciu uczniów jednocześnie? ”
      Tuś strzelił najcelniej w system szkolny: masz pewnie rację, że edukacja wolnościowa najłatwiejsza jest jako edukacja indywidualna. Choć wydaje mi się, że jest też możliwa w drodze daleko posuniętej selekcji (w pozytywnym sensie tego słowa): na wykłady profesora Mmaa chodzą wyłącznie studenci zainteresowani tym, o czym wykłada prof. Mmaa. Zauważmy, że było to w dużym stopniu możliwe nawet 40 lat temu na poziomie licealnym: do matematycznego liceum Gottwalda chodzili niemal wyłącznie uczniowie zainteresowani matematyką i aprobujący sposób, w jaki ta matematyka była tam wykłądana. Przynajmniej ja należałem do takich.
      Może rozwiązaniem jest tu amerykański zwyczaj, że nie ma sztywnego podziału na klasy, ale uczniowie wybierają sobie zajęcia z tym nauczycielem, który im najbardziej odpowiada? W takim systemie dużo łatwiej trafić do dziesięciu (a nawet 30) jednocześnie.

  • avatar

    Robert Raczyński

    21 lutego 2014 at 22:16

    Bedę się upierał, że posyłanie dziecka do (jakiejkolwiek) szkoły jest aktem „przemocy”. Mówienie, że dzieciak ma jakikolwiek wybór, jeśli rodzic już go dokonał, to czysta sofistyka. Dziecko (w każdym rodzaju edukacji) ma mniej więcej taki wybór, jak smakosz w barze mlecznym, z tej prostej przyczyny, ze nikt z nim żadnego kontraktu nie zawiera (nawet gdyby chciał). Ty możesz (i szczęśliwie tak robisz) rozwiązać taki kontrakt (co, jeśli drugiej stronioe rzeczywiście na nim zależy?), ja na etacie nie mam takiej opcji, choć wierz mi, chętnie bym to zrobił. Nawet przy założeniu, że wybieramy kształcenie domowe, dokonujemy wyboru za dziecko i nie pytamy, czy aby na pewno ten pomysł mu się podoba. Każde kształcenie jest do pewnego stopnia indoktrynacją, tym skuteczniejszą, im młodszy (mniej świadomy) jest indoktrynowany. To, jacy jesteśmy jest w ogromnym stopniu efektem nie naszych wyborów. Oczywiście zgadzam się, że już młody nastolatek widzi konsekwencje swoich wyborów, nie znaczy to jednak, że zawsze pozwalamy mu uczyć się na błędach (np. przez unikanie obowiązku szkolnego). Jeśli ten obowiązek szczęśliwie przestałby istnieć, nie sadzę aby przyszłość dzieci, które mu dotąd podlegały, zależała jedynie od ich widzimisię. O edukacji wolnościowej możemy mówić dopiero od pewnego etapu rozwoju mentalnego, a i tak nigdy nie jestem pewien, na ile pobieranie treści edukacyjnych jest aktem woli.
    Nieprzypadkowo „kształcenie” i „kształtowanie” pochodzą (u nas) od wspólnego rdzenia. Czy tego chcemy, czy nie, wywieramy na umysły i psychikę wpływ, spodziewając się określonego efektu. Niektórzy mają złudzenie, że jeśli (we własnym mniemaniu) przekazują treści „właściwe” i „pożądane” (vide Summerhill), to automatem są one takimi dla ich uczniów i nie są im narzucane. To miło jeśli nasze cele są wspólne z celami ucznia, ale w edukacji powszechnej jest to utopią, bo dla 50% (nie)zainteresowanych, uczenie się czegokolwiek nie jest nawet odległym celem .
    Zgadzam się, że w kształceniu instytucjonalnym uczeń jest (wbrew oficjalnej propagandzie) raczej przedmiotem niż podmiotem (unikniemy tautologii :)), . Niestety, nawet zmiana paradygmatu nie rozwiązuje tego problemu. Owszem, na ogół ładnie się to nazywa (wolnościowa, antyautorytarna, itp.), ale nic nie zmieni faktu, że rodzice i szkoły (oby w tej kolejności) chcą by dzieci były do nich podobne. Podobnie myślały i postępowały. I mimo tysiącleci niepowodzeń, nie chcą z tych dążeń rezygnować. Żeby wyzwolić się od konieczności przymusu, trzeba by zrezygnować ze szkoły w ogóle i wrócić do relacji uczeń-mistrz. Można sobie przecież wyobrazić, że tak jak uczniowie za Sokratesem, tak i pięciolatki dobrowolnie podążałyby za jakąś utalentowaną opiekunką. Nie znam jednak rodzica, który by coś takiego zaryzykował. Nawet najbardziej zainteresowany dzieciak kiedyś się nudzi i chętnie zrezygnowałby z towarzystwa pani i rówieśników – i tu kończy się jego wolność. Jednym słowem, podmiotowość dziecka-ucznia, kończy się zwykle tam, gdzie jego własny, doraźny interes kłóci się z interesem rodzica lub instytucji i żadne frazesy tego nie zmienią. Dopóki samorząd uczniowski działa w ramach statutu szkoły, wszystko jest ok, ale jeśli tylko przegłosowałby coś, co na jotę od niego odstępuje (na ogół dużo wcześniej), staje się jedynie fasadą demokracji (czym z reguły jest i tak).
    Do pozytywnej selekcji namawiam wszystkich od lat, ale ona też kłóci się z propagandowym wariactwem „równości i sprawiedliwości”. Poza tym równość i sprawiedliwość to pojęcia względne i stosowane nader wybiórczo. Na przykład, rodzice chętnie godzą się na „nierówność” utworzenia grupy profilowanej (więcej godzin), ale z „niesprawiedliwością” wyższych wymagań mentalnie radzą sobie już dużo gorzej.
    Niestety, kształcenie i wychowanie (a nawet tylko nauka) nie wydają mi się synonimem wolności, ale amerykańską „bezklasowość” kupuję w ciemno.

  • avatar

    Xawer

    21 lutego 2014 at 23:18

    ” Bedę się upierał, że posyłanie dziecka do (jakiejkolwiek) szkoły jest aktem „przemocy”. ”
    W zasadzie się z Tobą zgadzam… Dwie kwestie:
    1. Rozróżnijmy wiek dzieci. Zupełnie czym innym jest posłanie czterolatka do hederu, a czym innym dziewiętnastolatka na uniwersytet.
    2. Jeśli szkoła jest dla niego (nawet małego) atrakcyjna i ciekawa, to jest to tego samego rodzaju „przemoc”, co wzięcie go do wesołego miasteczka — w końcu to też Ty, a nie on, zdecydowałeś, że idziecie do lunaparku, a nie na obiad do cioci.
    Dziecko (a przynajmniej znaczna część dzieci) ma jednak pewien wybór — rodzice zazwyczaj liczą się choć trochę z ich zdaniem i nie traktują ich jak ostatnich niewolników, mimo formalnej władzy i uprawnień do takiego traktowania.
    Rozwiązywanie kontraktu — to oczywiście nie jest czarno-białe i wymaga wyważenia trójstronnych racji: chęci/niechęci dziecka + potrzeby rodziców + mojej żądzy pieniądza + oceny, co stanie się po rozstaniu (czy dzieciak nie zostanie zmuszony do czegoś znacznie gorszego). Jak dotąd udawało mi się wychodzić z tego typu sytuacji bez wyrzutów sumienia (co nie znaczy: bez wątpliwości). A jeśli dziecku zależy bardziej, niż rodzicom, to próbuję mu adwokatować i negocjować w jego imieniu z rodzicami, żeby nie rezygnowqli z lekcji. W każdym jednak razie decyzje dziecka i wyrażane przez niego potrzeby mają dla mnie pierwszy (co nie znaczy absolutny) priorytet.
    Choć odmowę traktuję absolutnie: „nie” znaczy „nie”. Wobec mnie nie musi tego hasła wypisywać sobie szminką na biuście. Niedopuszczalność gwałtu intelektualnego traktuję równie bezwzględnie, jak niedopuszczalność gwałtu seksualnego.
    Masz pełną rację (punkt 1. powyżej), że im mniejsze dziecko, tym bardziej je indoktrynujemy. Przyznaję, że ja tego problemu nie potrafię rozwiązać.
    Nie tylko z tej (ale również z tej) przyczyny uczę starsze dzieciaki: liceum i gimnazjum. Nawet 12-latka, zaczynającego dopiero gimnazjum, można (i ja uważam, że należy) traktować jak w pełni odpowiedzialnego za siebie człowieka i respektować wszelkie jego decyzje, choćbym sam je uważał w swoim przekonaniu za niezbyt mądre.
    ” O edukacji wolnościowej możemy mówić dopiero od pewnego etapu rozwoju mentalnego ”
    Oczywiście! Dzisiejszy system edukacji a i powszechne przekonanie o (nie)dojrzałości dzieci każe jednak traktować dorosłych ludzi jak niemowlęta i tu, w tej wyuczonej i wymuszonej nieodpowiedzialności młodzieży, widzę spory problem społeczny. Summerhill (dla jasności: nie jestem piewcą Neilla) daje bardzo dużą swobodę już sześciolatkom i absolwenci tej szkoły nie wypadają źle na tle mainstreamu.
    ” w edukacji powszechnej jest to utopią, bo dla 50% (nie)zainteresowanych, uczenie się czegokolwiek nie jest nawet odległym celem ”
    Zgadzam się w pełni z J.Hartmanem: że ponad 50% ludzi należy odpuścić jakąkolwiek szkołę ponad przymusową elementarną alfabetyzację na poziomie pruskiej szkoły sześcioklasowej. Te 50% niezainteresowanych nawet po 12 latach w szkole nie wyniesie z niej nic ponad umiejętność czytania (dobrze, jeśli choćby tyle)
    ” rodzice i szkoły (oby w tej kolejności) chcą by dzieci były do nich podobne. ”
    Uznaję prawo rodziców do takiego myślenia, ale odmawiam tego prawa państwu. Czymś zupełnie innym jest prawo rodziców do wychowywania dzieci, a czym innym państwo, wychowujące dzieci na państwową modłę. Ateny vs. Sparta. Wolny (liberalny) świat vs. Pawlik Morozow i Horst Wessel.
    PS.
    Dopiero teraz zauważyłem (choć The Meaning of Life to jeden z moich ulubionych filmów): M.Palin jako sierżant proponujacy rekrutom (którzy jednak wolą lekcję gry na fortepianie) musztrę na placu manewrowym, trzyma pod pachą nie oficerską trzcinkę, ale szkolny cyrkiel do rysowania na tablicy.
    Znajdźcie sobie na YouTube…

    • avatar

      Robert Raczyński

      22 lutego 2014 at 12:44

      Dobry ten cyrkiel…
      I oczywiście zgadzam się z większością twoich zastrzeżeń. Nasza dyskusja niebezpiecznie zmierzała w stronę rozważań tak ogólnych (fundamentalnych) jak wolna wola i wolność jednostki, a więc kwestii nierozwiązywalnych obiektywnie. Moim celem było (jak zwykle) wykazanie, że postrzeganie zero-jedynkowe nie prowadzi do żadnych sensownych rozwiązań, a tak właśnie funkcjonuje świadomość problemu edukacji i proponowane drogi wyjścia z impasu.

  • avatar

    Agnieszka

    3 grudnia 2018 at 14:26

    Zgadzam się z Panią! Efekty pracy z OK – zeszytem potwierdzają, że ma Pani rację. Rodzice zadowoleni, dzieci szczęśliwe i świadome, czego i jak się uczą, wyniki zaskakująco dobre.
    Myślę jednak, że pewnego rodzaju wprawy i pewności siebie (pewności nauczycielskiej, pedagogicznej) nabieramy z czasem. Kiedy stawiałam pierwsze kroki w zawodzie, podręcznik był mi niezbędny. Dawał pewność, że realizuję program (tak to się w zamierzchłych czasach nazywało). Dziękuję, że mówi Pani głośno o tym, o czym cały czas myślę, ale wahałam się, czy mam rację.

  • avatar

    Agnieszka

    3 grudnia 2018 at 14:26

    Zgadzam się z Panią! Efekty pracy z OK – zeszytem potwierdzają, że ma Pani rację. Rodzice zadowoleni, dzieci szczęśliwe i świadome, czego i jak się uczą, wyniki zaskakująco dobre.
    Myślę jednak, że pewnego rodzaju wprawy i pewności siebie (pewności nauczycielskiej, pedagogicznej) nabieramy z czasem. Kiedy stawiałam pierwsze kroki w zawodzie, podręcznik był mi niezbędny. Dawał pewność, że realizuję program (tak to się w zamierzchłych czasach nazywało). Dziękuję, że mówi Pani głośno o tym, o czym cały czas myślę, ale wahałam się, czy mam rację.

  • avatar

    Roman

    3 grudnia 2018 at 14:48

    Nie ma przymusu, korzystania przez uczniów z jedynego słusznego podręcznika. Nauczyciele prowadzący swoje zajęcia OKejem twierdzą, że w wybranych podręcznikach nie ma zadań czy niektórych rozszerzonych treści z przerabianego zagadnienia. Nauczyciele formułując cele i kryteria nie znajdują potrzebnego materiału i sięgają po inne zasoby.

  • avatar

    Roman

    3 grudnia 2018 at 14:48

    Nie ma przymusu, korzystania przez uczniów z jedynego słusznego podręcznika. Nauczyciele prowadzący swoje zajęcia OKejem twierdzą, że w wybranych podręcznikach nie ma zadań czy niektórych rozszerzonych treści z przerabianego zagadnienia. Nauczyciele formułując cele i kryteria nie znajdują potrzebnego materiału i sięgają po inne zasoby.

  • avatar

    Joasia

    4 grudnia 2018 at 15:14

    Podręcznik to tylko i wyłącznie narzędzie. Jako takowe można go wykorzystać dobrze lub nie. Przykładowo: łopatę można wykorzystać do wykopania skarbu, albo do przyłożenia komuś w głowę. Z podręcznika można wybrać tylko te treści i zadania, które są odpowiednie dla naszych uczniów i pomogą w realizacji ustalonych celów/kryteriów. Zadania można też przekształcić lub nadbudować. Można również, a nawet należy, uzupełniać naszą bazę autorskimi treściami czy zadaniami, albo też tymi zaczerpniętymi z innych źródeł.
    Ślepe korzystanie z podręcznika, na pewno nie jest dobre.
    Ja osobiście korzystam z podręcznika, a w zasadzie z e-podręcznika, co zarówno młodzież jak i ja bardzo sobie cenimy. Kiedy mówię i wskazuję przekątną ściany bocznej, to wiem, że uczniowie patrzą na właściwy odcinek. Dzięki temu, że nie muszę wszystkiego od podstaw rysować na tablicy zyskujemy czas na inne rysunki i schematy. W końcu mapy myśli czy refleksji w podręczniku nie znajdziemy. No i uczniowski plecak jest nieco lżejszy.

  • avatar

    Joasia

    4 grudnia 2018 at 15:14

    Podręcznik to tylko i wyłącznie narzędzie. Jako takowe można go wykorzystać dobrze lub nie. Przykładowo: łopatę można wykorzystać do wykopania skarbu, albo do przyłożenia komuś w głowę. Z podręcznika można wybrać tylko te treści i zadania, które są odpowiednie dla naszych uczniów i pomogą w realizacji ustalonych celów/kryteriów. Zadania można też przekształcić lub nadbudować. Można również, a nawet należy, uzupełniać naszą bazę autorskimi treściami czy zadaniami, albo też tymi zaczerpniętymi z innych źródeł.
    Ślepe korzystanie z podręcznika, na pewno nie jest dobre.
    Ja osobiście korzystam z podręcznika, a w zasadzie z e-podręcznika, co zarówno młodzież jak i ja bardzo sobie cenimy. Kiedy mówię i wskazuję przekątną ściany bocznej, to wiem, że uczniowie patrzą na właściwy odcinek. Dzięki temu, że nie muszę wszystkiego od podstaw rysować na tablicy zyskujemy czas na inne rysunki i schematy. W końcu mapy myśli czy refleksji w podręczniku nie znajdziemy. No i uczniowski plecak jest nieco lżejszy.

  • avatar

    Anna

    5 grudnia 2018 at 11:06

    Obserwuję przykrą sytuację, gdy w szkole mojego dziecka podręcznik (konkretnie zeszyt ćwiczeń) jest używany przez rodziców jako dowód przeciw nauczycielce: widać, że nie uczy, całe strony ćwiczeń pozostają niewypełnione.
    Wielu rodziców chce się angażować i interesować szkolną nauką swoich dzieci. Często zatrzymują się na tym, co jest dla nich najłatwiej dostępne: czy jest dużo ocen w dzienniku elektronicznym, jakie są postępy w realizacji podręcznika, czy dziecko ma zadawane prace domowe.
    Lepsze byłyby rozmowy: z dzieckiem, z nauczycielem. Ale czy my chcemy i potrafimy rozmawiać? Czy mamy dla siebie czas, szacunek i zaufanie, żeby rozmawiać?

  • avatar

    Anna

    5 grudnia 2018 at 11:06

    Obserwuję przykrą sytuację, gdy w szkole mojego dziecka podręcznik (konkretnie zeszyt ćwiczeń) jest używany przez rodziców jako dowód przeciw nauczycielce: widać, że nie uczy, całe strony ćwiczeń pozostają niewypełnione.
    Wielu rodziców chce się angażować i interesować szkolną nauką swoich dzieci. Często zatrzymują się na tym, co jest dla nich najłatwiej dostępne: czy jest dużo ocen w dzienniku elektronicznym, jakie są postępy w realizacji podręcznika, czy dziecko ma zadawane prace domowe.
    Lepsze byłyby rozmowy: z dzieckiem, z nauczycielem. Ale czy my chcemy i potrafimy rozmawiać? Czy mamy dla siebie czas, szacunek i zaufanie, żeby rozmawiać?

Dodaj komentarz