Pytanie kluczowe ubrane w historie

Znalazłam artykuł z dnia 12 września 2017 roku Judy  Willisa  o tytule The Neuroscience of Narrative and Memory (https://www.edutopia.org/article/neuroscience-narrative-and-memory). Znalazłam w nim pochwałę pytań kluczowych, które promuje też ocenianie kształtujące. Autor wyjaśnia, jak to się dzieje, że pytania kluczowe „ubrane” w historię pomagają w uczeniu się.
Zawsze byłam wielką zwolenniczką pytań kluczowych, które powinny nazywać się wiodące, gdyż prowadzą lekcję – od zadania pytania, aż do uzyskania na nie odpowiedzi. Tworzenie takich pytań nie jest łatwe. Ten artykuł tłumaczy, dlaczego pytania kluczowe podane w formie historii działają motywująco na uczniów i powodują, że lepiej zapamiętują informacje.
Oto bardzo skrócony artykuł, a może bardziej, to co ja z niego wyciągnęłam:
Jeśli czytaliście książki małym dzieciom przed zaśnięciem, to pewnie zauważyliście, że dzieci chcą, aby im bez końca czytać książki, które już znają. Dzieci wiedzą, o czym będzie na następnej stronie, a i tak ekscytują się dalszym ciągiem. Dzieje się tak dlatego, że dziecko nawiązuje emocjonalny stosunek do czytanych mu treści. Znajomość tekstu pomaga mu sięgać do pamięci i uruchomiać emocje.
Słuchanie w dzieciństwie opowieści jest przyjemnym doświadczeniem, które mózg pamięta i odnosi się do nich później. Dziecko nawiązuje silną więź pamięciową i emocjonalną z czytaną historią. Później, gdy dziecko wspomina zasłyszane historie wzbudza to w nim poczucie bezpieczeństwa.
Wysłuchanie wielokrotnie tej samej książki jest dla mózgu jakby nagrodą, gdyż okazuje się, że dziecko prawidłowo przewiduje, co się zdarzy, to uwalnia dopaminę i powodując poczucie głębokiej satysfakcji i przyjemności.
Nasze mózgi szukają i przechowują wspomnienia oparte na zasłyszanych wzorach, to pomaga w interpretacji świata i wszystkich nowych informacji. Ponieważ opowieści z dzieciństwa są powiązane z pozytywnymi emocjonalnymi przeżyciami, zapewniają one możliwość pozytywnej interpretacji świata.
Opowieści czytane dzieciom mają ustaloną strukturę, zaczynają się od – Dawno temu ..., następnie przechodzą do historii i kończą się  – „… i wszyscy żyli długo i szczęśliwie” . W taki schemat wpisują się potem nowe informacje.
Jeśli nauczyciel przekazuje nowe informacje np. z dziedziny algebry, w postaci historii, to ona wpisują się w znany schemat i może łatwiej być przechowywana w pamięci. Z czasem okazuje się, że nie wszystkie historie dobrze się kończą i że mogą być też inne rozwiązania.
Rozpatrzmy przykłady:
Algebra: Maria dostawała kieszonkowe od rodziców w wysokości 100 zł w ostatnim dniu miesiąca. Gdy miała 13 lat rodzice zaproponowali jej, że może otrzymywać kieszonkowe w innej formie: otrzymywać 1 grosz pierwszego dnia miesiąca, a potem każdego dnia sumę podwojoną z poprzedniego dnia i tak przez wszystkie 30 dni. Maria podjęła decyzję, aby zostać przy jednorazowej wypłacie. Co ty byś wybrał?
Taka historia motywuje uczniów do przeliczenia i zobaczenia, co jest bardziej opłacalne.
Fizyka: Dawno temu żył człowiek o imieniu Archimedes, który chciał wiedzieć, dlaczego poziom wody w jego wannie wzrasta, gdy on do niej wchodzi. Próbował wielu eksperymentów, które nie dawały rezultatów, aż wreszcie krzyknął: 'Eureka!’
Nauczyciel może wykorzystać historię Archimedesa, aby zaproponować uczniom podobne wyzwanie – dowiedzieć się, dlaczego poziom wody w kubku podnosi się, gdy wrzucają do kubka monetę.
Historia: Wszyscy pasjonujemy się postępem w zakresie maszyn latających i  statków kosmicznych. Dlaczego czasami martwimy się bezpieczeństwem pasażerów takich statków?
Nauczyciel może wraz z uczniami poszukać informacji na temat lotu Apollo 13, jak lot był planowany i czego się obawiano.
 
Ubieranie nauki w historie, powoduje, że staje się ona bardziej intersująca, aktywizuje mózg i przywołuje inne zasłyszane historie. Zapamiętywanie jest wtedy bardziej efektywne, gdyż powieść zachowuje znaną narrację zmierzającą do rozwiązania problemu lub osiągnięcia określonego celu.
 

Dół formularza

 

30 komentarzy

  • avatar

    Xawer

    14 września 2017 at 17:20

    Judy to jest żeńskie imię, więc „artykuł Judy Willis” i „autorka wyjaśnia” 😉
    A artykuł – well – neurosciencowy bełkot. Wyjaśnia wszystko dopaminą, wydzielającą się przy najróżniejszych okazjach. Wszystko, za wyjątkiem jednego: dlaczego zastrzyk z syntetycznej dopaminy albo podanie jej w tabletkach nie daje żadnych efektów dydaktycznych?
    Po co więc mieszać dopaminę do efektów dydaktycznych?
    Ale, oczywiście (czy nazwiemy to efektem neuronaukowym, czy psychologicznym – nie ma znaczenia): anegdotka o Newtonie, któremu spadło jabłko na głowę służy zaciekawieniu, a nawet zapamiętaniu prawa powszechnego ciążenia. Oczywiście, anegdotki i historyjki warto opowiadać.
    Mamy też trochę głupot w tym artykule, np.: „In addition, hearing the same book repeatedly allows the brain to seek its own intrinsic rewards”
    Naprawdę? Znajdowałaś wewnętrzne nagrody i coraz więcej przyjemności słysząc „Anielkę” albo „Łyska z pokładu Idy” po raz piąty?
    Mózg (umysł, psychika, dusza, jak to zwał…) może dawać nagrodę za słuchanie ciekawej opowieści. Ale nie za słuchanie głupiej i odstręczającej. Ani nawet nie za słuchanie tej samej w kółko po raz pięćdziesiąty – wtedy jest po prostu odstręczająco nudna. Chyba, że znów z rozważaniami neurodydaktyce schodzimy do psychiki trzy-pięcio- letniego dziecka. Albo do banalnych przekazów, jak popkultura opisana w „Rejsie” jako „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”
    Autorce pozostaje życzyć, by osiągnęła sukcesy tworząc narracje dla treści takich, jak twierdzenie Pitagorasa. Z pewnością, jeśli $a^2+b^2=c^2$ zostanie ubrane w narrację, to zostanie zapamiętane, a już z pewnością zrozumiane.
    Zadanie z algebry jest kolejną wersją wczesnośredniowiecznej indyjskiej przypowieści o dwa razy większej liczbie ziaren pszenicy na każdym polu szachownicy — nagrodzie dla wynalazcy szachów. Widzimy, że dzisiejsi „neurodydaktycy” nie są w stanie wyjść z dydaktyką ponad to, co zostało wymyślone niemal 2000 lat temu…
    Oczywiście! Czytajmy „Lilawati” Jeleńskiego. dzieciom. Tylko po co ubierać to w narrację o „dopaminie”?
    A historii o Archimedesie w wannie autorka nie zrozumiała ani trochę. Według niej, jest to historia o tym, że jak wejdziesz do wanny, to woda się wyleje. Ale nie o tym, jak rozróżnić, czy korona została zrobiona ze złota, czy ze srebra i tylko pozłocona…
    Swoją drogą – ż
    „Dzieci wiedzą, o czym będzie na następnej stronie, a i tak ekscytują się dalszym ciągiem. Dzieje się tak dlatego, że dziecko nawiązuje emocjonalny stosunek do czytanych mu treści.”
    Odnoszę wrażenie, że dzieci wykorzystują to do osiągnięcia emocjonalnego stosunku z czytającą osobą i zaabsorbowania jej uwagi. Dzieci, które już nauczyły się same czytać, rzadko czytają tę samą książkę po kilkadziesiąt razy.
    „dziecko prawidłowo przewiduje, co się zdarzy, to uwalnia dopaminę i powodując poczucie głębokiej satysfakcji i przyjemności.”
    Tak – i powiem Ci z doświadczenia autystyka, że powtarzanie w kółko tej samej czynności o zdeterminowanych skutkach daje przyjemność.
    Tylko czy o to chodzi w dydaktyce, żeby dzieci miały przyjemność z bezsensownego robienia rzeczy zupełnie ich nie rozwijających???
    Mogłem całymi dniami rzucać piłkę o ścianę, ciesząc się, że tak samo rzucona za każdym razem odbija się pod takim samym kątem. Na szczęście znalazłem i mniej powtarzalne satysfakcje, rozwijające mnie trochę. Ale są dzieci, które potrafią bębnić przez lata jeden najprostszy rytm, zawsze ten sam, bez żadnej zmiany . Mają z tego satysfakcję i przyjemność.
    „Nauczyciel może wraz z uczniami poszukać informacji na temat lotu Apollo 13, jak lot był planowany i czego się obawiano.”
    Może. I bardzo dobrze. Tylko historia lotnictwa i kosmonautyki nie składa się wyłącznie z wypadków.
    Wiadomo – trup przyciąga uwagę. Czy nauka literatury ma się składać wyłącznie z Agaty Chrtistie? A nauka areonoautyki opierać wyłącznie na śmiertelnych wypadkach? Ale „katastrofa w przestworzach” na NatGeoChannel jest całkiem niezła również pod dydaktycznym względem…
    „Ubieranie nauki w historie, powoduje, że staje się ona bardziej intersująca, aktywizuje mózg i przywołuje inne zasłyszane historie. Zapamiętywanie jest wtedy bardziej efektywne, gdyż powieść zachowuje znaną narrację zmierzającą do rozwiązania problemu lub osiągnięcia określonego celu.”
    Oczywista prawda.
    Trzeba jednak patrzeć też na autorkę, która z historii o Archimedesie zapamiętała tyle, że woda się wylała z wanny.
    I do zapamiętywania takich faktów zmierza taka „neurodydaktyka”.

  • avatar

    Xawer

    14 września 2017 at 17:20

    Judy to jest żeńskie imię, więc „artykuł Judy Willis” i „autorka wyjaśnia” 😉
    A artykuł – well – neurosciencowy bełkot. Wyjaśnia wszystko dopaminą, wydzielającą się przy najróżniejszych okazjach. Wszystko, za wyjątkiem jednego: dlaczego zastrzyk z syntetycznej dopaminy albo podanie jej w tabletkach nie daje żadnych efektów dydaktycznych?
    Po co więc mieszać dopaminę do efektów dydaktycznych?
    Ale, oczywiście (czy nazwiemy to efektem neuronaukowym, czy psychologicznym – nie ma znaczenia): anegdotka o Newtonie, któremu spadło jabłko na głowę służy zaciekawieniu, a nawet zapamiętaniu prawa powszechnego ciążenia. Oczywiście, anegdotki i historyjki warto opowiadać.
    Mamy też trochę głupot w tym artykule, np.: „In addition, hearing the same book repeatedly allows the brain to seek its own intrinsic rewards”
    Naprawdę? Znajdowałaś wewnętrzne nagrody i coraz więcej przyjemności słysząc „Anielkę” albo „Łyska z pokładu Idy” po raz piąty?
    Mózg (umysł, psychika, dusza, jak to zwał…) może dawać nagrodę za słuchanie ciekawej opowieści. Ale nie za słuchanie głupiej i odstręczającej. Ani nawet nie za słuchanie tej samej w kółko po raz pięćdziesiąty – wtedy jest po prostu odstręczająco nudna. Chyba, że znów z rozważaniami neurodydaktyce schodzimy do psychiki trzy-pięcio- letniego dziecka. Albo do banalnych przekazów, jak popkultura opisana w „Rejsie” jako „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”
    Autorce pozostaje życzyć, by osiągnęła sukcesy tworząc narracje dla treści takich, jak twierdzenie Pitagorasa. Z pewnością, jeśli $a^2+b^2=c^2$ zostanie ubrane w narrację, to zostanie zapamiętane, a już z pewnością zrozumiane.
    Zadanie z algebry jest kolejną wersją wczesnośredniowiecznej indyjskiej przypowieści o dwa razy większej liczbie ziaren pszenicy na każdym polu szachownicy — nagrodzie dla wynalazcy szachów. Widzimy, że dzisiejsi „neurodydaktycy” nie są w stanie wyjść z dydaktyką ponad to, co zostało wymyślone niemal 2000 lat temu…
    Oczywiście! Czytajmy „Lilawati” Jeleńskiego. dzieciom. Tylko po co ubierać to w narrację o „dopaminie”?
    A historii o Archimedesie w wannie autorka nie zrozumiała ani trochę. Według niej, jest to historia o tym, że jak wejdziesz do wanny, to woda się wyleje. Ale nie o tym, jak rozróżnić, czy korona została zrobiona ze złota, czy ze srebra i tylko pozłocona…
    Swoją drogą – ż
    „Dzieci wiedzą, o czym będzie na następnej stronie, a i tak ekscytują się dalszym ciągiem. Dzieje się tak dlatego, że dziecko nawiązuje emocjonalny stosunek do czytanych mu treści.”
    Odnoszę wrażenie, że dzieci wykorzystują to do osiągnięcia emocjonalnego stosunku z czytającą osobą i zaabsorbowania jej uwagi. Dzieci, które już nauczyły się same czytać, rzadko czytają tę samą książkę po kilkadziesiąt razy.
    „dziecko prawidłowo przewiduje, co się zdarzy, to uwalnia dopaminę i powodując poczucie głębokiej satysfakcji i przyjemności.”
    Tak – i powiem Ci z doświadczenia autystyka, że powtarzanie w kółko tej samej czynności o zdeterminowanych skutkach daje przyjemność.
    Tylko czy o to chodzi w dydaktyce, żeby dzieci miały przyjemność z bezsensownego robienia rzeczy zupełnie ich nie rozwijających???
    Mogłem całymi dniami rzucać piłkę o ścianę, ciesząc się, że tak samo rzucona za każdym razem odbija się pod takim samym kątem. Na szczęście znalazłem i mniej powtarzalne satysfakcje, rozwijające mnie trochę. Ale są dzieci, które potrafią bębnić przez lata jeden najprostszy rytm, zawsze ten sam, bez żadnej zmiany . Mają z tego satysfakcję i przyjemność.
    „Nauczyciel może wraz z uczniami poszukać informacji na temat lotu Apollo 13, jak lot był planowany i czego się obawiano.”
    Może. I bardzo dobrze. Tylko historia lotnictwa i kosmonautyki nie składa się wyłącznie z wypadków.
    Wiadomo – trup przyciąga uwagę. Czy nauka literatury ma się składać wyłącznie z Agaty Chrtistie? A nauka areonoautyki opierać wyłącznie na śmiertelnych wypadkach? Ale „katastrofa w przestworzach” na NatGeoChannel jest całkiem niezła również pod dydaktycznym względem…
    „Ubieranie nauki w historie, powoduje, że staje się ona bardziej intersująca, aktywizuje mózg i przywołuje inne zasłyszane historie. Zapamiętywanie jest wtedy bardziej efektywne, gdyż powieść zachowuje znaną narrację zmierzającą do rozwiązania problemu lub osiągnięcia określonego celu.”
    Oczywista prawda.
    Trzeba jednak patrzeć też na autorkę, która z historii o Archimedesie zapamiętała tyle, że woda się wylała z wanny.
    I do zapamiętywania takich faktów zmierza taka „neurodydaktyka”.

  • avatar

    Xawer

    14 września 2017 at 17:20

    Judy to jest żeńskie imię, więc „artykuł Judy Willis” i „autorka wyjaśnia” 😉
    A artykuł – well – neurosciencowy bełkot. Wyjaśnia wszystko dopaminą, wydzielającą się przy najróżniejszych okazjach. Wszystko, za wyjątkiem jednego: dlaczego zastrzyk z syntetycznej dopaminy albo podanie jej w tabletkach nie daje żadnych efektów dydaktycznych?
    Po co więc mieszać dopaminę do efektów dydaktycznych?
    Ale, oczywiście (czy nazwiemy to efektem neuronaukowym, czy psychologicznym – nie ma znaczenia): anegdotka o Newtonie, któremu spadło jabłko na głowę służy zaciekawieniu, a nawet zapamiętaniu prawa powszechnego ciążenia. Oczywiście, anegdotki i historyjki warto opowiadać.
    Mamy też trochę głupot w tym artykule, np.: „In addition, hearing the same book repeatedly allows the brain to seek its own intrinsic rewards”
    Naprawdę? Znajdowałaś wewnętrzne nagrody i coraz więcej przyjemności słysząc „Anielkę” albo „Łyska z pokładu Idy” po raz piąty?
    Mózg (umysł, psychika, dusza, jak to zwał…) może dawać nagrodę za słuchanie ciekawej opowieści. Ale nie za słuchanie głupiej i odstręczającej. Ani nawet nie za słuchanie tej samej w kółko po raz pięćdziesiąty – wtedy jest po prostu odstręczająco nudna. Chyba, że znów z rozważaniami neurodydaktyce schodzimy do psychiki trzy-pięcio- letniego dziecka. Albo do banalnych przekazów, jak popkultura opisana w „Rejsie” jako „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”
    Autorce pozostaje życzyć, by osiągnęła sukcesy tworząc narracje dla treści takich, jak twierdzenie Pitagorasa. Z pewnością, jeśli $a^2+b^2=c^2$ zostanie ubrane w narrację, to zostanie zapamiętane, a już z pewnością zrozumiane.
    Zadanie z algebry jest kolejną wersją wczesnośredniowiecznej indyjskiej przypowieści o dwa razy większej liczbie ziaren pszenicy na każdym polu szachownicy — nagrodzie dla wynalazcy szachów. Widzimy, że dzisiejsi „neurodydaktycy” nie są w stanie wyjść z dydaktyką ponad to, co zostało wymyślone niemal 2000 lat temu…
    Oczywiście! Czytajmy „Lilawati” Jeleńskiego. dzieciom. Tylko po co ubierać to w narrację o „dopaminie”?
    A historii o Archimedesie w wannie autorka nie zrozumiała ani trochę. Według niej, jest to historia o tym, że jak wejdziesz do wanny, to woda się wyleje. Ale nie o tym, jak rozróżnić, czy korona została zrobiona ze złota, czy ze srebra i tylko pozłocona…
    Swoją drogą – ż
    „Dzieci wiedzą, o czym będzie na następnej stronie, a i tak ekscytują się dalszym ciągiem. Dzieje się tak dlatego, że dziecko nawiązuje emocjonalny stosunek do czytanych mu treści.”
    Odnoszę wrażenie, że dzieci wykorzystują to do osiągnięcia emocjonalnego stosunku z czytającą osobą i zaabsorbowania jej uwagi. Dzieci, które już nauczyły się same czytać, rzadko czytają tę samą książkę po kilkadziesiąt razy.
    „dziecko prawidłowo przewiduje, co się zdarzy, to uwalnia dopaminę i powodując poczucie głębokiej satysfakcji i przyjemności.”
    Tak – i powiem Ci z doświadczenia autystyka, że powtarzanie w kółko tej samej czynności o zdeterminowanych skutkach daje przyjemność.
    Tylko czy o to chodzi w dydaktyce, żeby dzieci miały przyjemność z bezsensownego robienia rzeczy zupełnie ich nie rozwijających???
    Mogłem całymi dniami rzucać piłkę o ścianę, ciesząc się, że tak samo rzucona za każdym razem odbija się pod takim samym kątem. Na szczęście znalazłem i mniej powtarzalne satysfakcje, rozwijające mnie trochę. Ale są dzieci, które potrafią bębnić przez lata jeden najprostszy rytm, zawsze ten sam, bez żadnej zmiany . Mają z tego satysfakcję i przyjemność.
    „Nauczyciel może wraz z uczniami poszukać informacji na temat lotu Apollo 13, jak lot był planowany i czego się obawiano.”
    Może. I bardzo dobrze. Tylko historia lotnictwa i kosmonautyki nie składa się wyłącznie z wypadków.
    Wiadomo – trup przyciąga uwagę. Czy nauka literatury ma się składać wyłącznie z Agaty Chrtistie? A nauka areonoautyki opierać wyłącznie na śmiertelnych wypadkach? Ale „katastrofa w przestworzach” na NatGeoChannel jest całkiem niezła również pod dydaktycznym względem…
    „Ubieranie nauki w historie, powoduje, że staje się ona bardziej intersująca, aktywizuje mózg i przywołuje inne zasłyszane historie. Zapamiętywanie jest wtedy bardziej efektywne, gdyż powieść zachowuje znaną narrację zmierzającą do rozwiązania problemu lub osiągnięcia określonego celu.”
    Oczywista prawda.
    Trzeba jednak patrzeć też na autorkę, która z historii o Archimedesie zapamiętała tyle, że woda się wylała z wanny.
    I do zapamiętywania takich faktów zmierza taka „neurodydaktyka”.

  • avatar

    Robert Raczyński

    14 września 2017 at 20:43

    Autorka jest pod wyraźnym wpływem pozorów naukowej nowoczesności w dydaktyce i widać uważa, że jak w tekście nie pojawi się słowo „neuronauka” albo „dopamina”, to żaden przygłup nauczyciel się nim nie zainteresuje (mimo, że nie wie, czym zajmują się neuronauki, ani co to jest ta dopamina i jak działa), więc trzeba mu taką zanętę rzucić. Nieważne, że zanęta tylko udaje wyjaśnienie. Być może jednak jestem zbyt wysokiego mniemania o umysłowości tej grupy zawodowej i takie tricki są potrzebne?
    Wielu autorów najwyraźniej ma nas za troglodytów, niezdolnych do prostych obserwacji, jeśli nie zamacha im się przed oczami neuro płachtą. Jan Hartman, w bodajże ostatniej Polityce, współczując nauczycielom (w tym sobie) wyzwania w postaci zachowania twarzy i moralności w znanej nam rzeczywistości świeżej daty, konstatuje, że w sumie nauczyciel nie musi już dzisiaj wiele wiedzieć. Z tym ostatnim, mimo ogólnej aprobaty dla wymowy felietonu, nie mogę się z profesorem zgodzić. To właśnie najwyraźniej pożądana już ignorancja nauczyciela sprzyja tworzeniu narracji, w której treść jest nieważna, ale której forma wszystkim musi się podobać.
    Po wyjęciu treści z formy, znowu mamy dziwne wrażenie, że, w stosunku do formy, dziwnie jej mało, ale mimo to jest ona ważna. I chyba mimo wszystko trzeba o niej przypominać, co właśnie Danka czyni powyższym wpisem. Co tutaj mamy? Że człowiek to gatunek społeczny i treści, jako dziecko, przyswaja głównie przez interakcję. Że główną techniką poznawczą u tego właśnie gatunku jest słuchanie narracji (ach ta transmisyjność), przynajmniej do czasu nabycia umiejętności współtworzenia tejże. Że ta narracja zastępuje nieraz obiektywną rzeczywistość i bywa od niej ważniejsza. Że stawianie mądrych, inspirujących pytań prowokuje niegłupie odpowiedzi. Droga pani Willis, czy trzeba do tego koniecznie mieszać neuronauki? One już dawno odkryły, jaka jest funkcja dopaminy i jak wpływa na procesy poznawcze makaków. Na długo zanim okazało się, że belfrom potrzebna jest taka wiedza (tak, wiem, dopamina) by cokolwiek przeczytać. Szkoda jedynie, że nadal nie mają (bo mieć nie mogą) decydującego wpływu na to, czy uwolni się ona w organizmie ucznia w odpowiedniej chwili.

  • avatar

    Robert Raczyński

    14 września 2017 at 20:43

    Autorka jest pod wyraźnym wpływem pozorów naukowej nowoczesności w dydaktyce i widać uważa, że jak w tekście nie pojawi się słowo „neuronauka” albo „dopamina”, to żaden przygłup nauczyciel się nim nie zainteresuje (mimo, że nie wie, czym zajmują się neuronauki, ani co to jest ta dopamina i jak działa), więc trzeba mu taką zanętę rzucić. Nieważne, że zanęta tylko udaje wyjaśnienie. Być może jednak jestem zbyt wysokiego mniemania o umysłowości tej grupy zawodowej i takie tricki są potrzebne?
    Wielu autorów najwyraźniej ma nas za troglodytów, niezdolnych do prostych obserwacji, jeśli nie zamacha im się przed oczami neuro płachtą. Jan Hartman, w bodajże ostatniej Polityce, współczując nauczycielom (w tym sobie) wyzwania w postaci zachowania twarzy i moralności w znanej nam rzeczywistości świeżej daty, konstatuje, że w sumie nauczyciel nie musi już dzisiaj wiele wiedzieć. Z tym ostatnim, mimo ogólnej aprobaty dla wymowy felietonu, nie mogę się z profesorem zgodzić. To właśnie najwyraźniej pożądana już ignorancja nauczyciela sprzyja tworzeniu narracji, w której treść jest nieważna, ale której forma wszystkim musi się podobać.
    Po wyjęciu treści z formy, znowu mamy dziwne wrażenie, że, w stosunku do formy, dziwnie jej mało, ale mimo to jest ona ważna. I chyba mimo wszystko trzeba o niej przypominać, co właśnie Danka czyni powyższym wpisem. Co tutaj mamy? Że człowiek to gatunek społeczny i treści, jako dziecko, przyswaja głównie przez interakcję. Że główną techniką poznawczą u tego właśnie gatunku jest słuchanie narracji (ach ta transmisyjność), przynajmniej do czasu nabycia umiejętności współtworzenia tejże. Że ta narracja zastępuje nieraz obiektywną rzeczywistość i bywa od niej ważniejsza. Że stawianie mądrych, inspirujących pytań prowokuje niegłupie odpowiedzi. Droga pani Willis, czy trzeba do tego koniecznie mieszać neuronauki? One już dawno odkryły, jaka jest funkcja dopaminy i jak wpływa na procesy poznawcze makaków. Na długo zanim okazało się, że belfrom potrzebna jest taka wiedza (tak, wiem, dopamina) by cokolwiek przeczytać. Szkoda jedynie, że nadal nie mają (bo mieć nie mogą) decydującego wpływu na to, czy uwolni się ona w organizmie ucznia w odpowiedniej chwili.

  • avatar

    Robert Raczyński

    14 września 2017 at 20:43

    Autorka jest pod wyraźnym wpływem pozorów naukowej nowoczesności w dydaktyce i widać uważa, że jak w tekście nie pojawi się słowo „neuronauka” albo „dopamina”, to żaden przygłup nauczyciel się nim nie zainteresuje (mimo, że nie wie, czym zajmują się neuronauki, ani co to jest ta dopamina i jak działa), więc trzeba mu taką zanętę rzucić. Nieważne, że zanęta tylko udaje wyjaśnienie. Być może jednak jestem zbyt wysokiego mniemania o umysłowości tej grupy zawodowej i takie tricki są potrzebne?
    Wielu autorów najwyraźniej ma nas za troglodytów, niezdolnych do prostych obserwacji, jeśli nie zamacha im się przed oczami neuro płachtą. Jan Hartman, w bodajże ostatniej Polityce, współczując nauczycielom (w tym sobie) wyzwania w postaci zachowania twarzy i moralności w znanej nam rzeczywistości świeżej daty, konstatuje, że w sumie nauczyciel nie musi już dzisiaj wiele wiedzieć. Z tym ostatnim, mimo ogólnej aprobaty dla wymowy felietonu, nie mogę się z profesorem zgodzić. To właśnie najwyraźniej pożądana już ignorancja nauczyciela sprzyja tworzeniu narracji, w której treść jest nieważna, ale której forma wszystkim musi się podobać.
    Po wyjęciu treści z formy, znowu mamy dziwne wrażenie, że, w stosunku do formy, dziwnie jej mało, ale mimo to jest ona ważna. I chyba mimo wszystko trzeba o niej przypominać, co właśnie Danka czyni powyższym wpisem. Co tutaj mamy? Że człowiek to gatunek społeczny i treści, jako dziecko, przyswaja głównie przez interakcję. Że główną techniką poznawczą u tego właśnie gatunku jest słuchanie narracji (ach ta transmisyjność), przynajmniej do czasu nabycia umiejętności współtworzenia tejże. Że ta narracja zastępuje nieraz obiektywną rzeczywistość i bywa od niej ważniejsza. Że stawianie mądrych, inspirujących pytań prowokuje niegłupie odpowiedzi. Droga pani Willis, czy trzeba do tego koniecznie mieszać neuronauki? One już dawno odkryły, jaka jest funkcja dopaminy i jak wpływa na procesy poznawcze makaków. Na długo zanim okazało się, że belfrom potrzebna jest taka wiedza (tak, wiem, dopamina) by cokolwiek przeczytać. Szkoda jedynie, że nadal nie mają (bo mieć nie mogą) decydującego wpływu na to, czy uwolni się ona w organizmie ucznia w odpowiedniej chwili.

  • avatar

    Danuta

    15 września 2017 at 12:38

    Panowie, widzę, że można na Was liczyć.
    Jesteście niezłomni w tropieniu niedociągnięć.
    Ksawery, dziękuję za poprawienie płci autorki.
    Myślę, że mówiąc o historiach autorka nie miała na myśli Anielki. W sumie widzę, że ubieranie zadań w historie, nie wzbudza Twojego oporu. Ja jestem za. Robercie masz te same zarzuty do tego ubierania, co Ksawery, ale ja myślę, że próby nauczycielskie pracowania z tym ubieraniem są już dobre.
    Faktycznie neorodydaktyka, dopina i inne takie są mocno nadużywane.
    Moim zdaniem, to ludzkość bardzo mało wie, o tym co dzieje się w naszych mózgach. Proponuję potraktować podobne próby omawiania zagadnienie, jako wyzwania i wytłumaczenia niewiadomego.
    D

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 września 2017 at 20:03

      Jasne, że trzeba próbować „ubierać”. Tyle, że to „ubieranie” nie może być sztuką dla sztuki. Głównie takie działania obserwuję, a mimo to „ubierający” bardzo z siebie zadowoleni, bo takie ładne „ubrania” znaleźli. Nie sposób nie zauważyć, jak liczni są zwolennicy szycia modnych szat dla nagiego króla, którego już nawet nauczyciele nie zauważają, tak im spowszedniał i się znudził. Jak już ubierać to w treść, a nie w formę.
      Przeglądałem ostatnio „ubrania” do odwiecznego problemu gramatycznego it was/it has been i trzeba przyznać, że „szafa” pęka w szwach. Czego tam nie ma, i plakietki dla uczniów, i kolory, i animacje… Szalona szafiarka zapomniała jedynie, że nie wszystkie dzieci mają 5-7 lat, a wybór między present perfect a past simple nie jest wyborem między formami, a między treściami właśnie, że zdanie niesie treść, a nie kształt.
      Chyba pozostanę przy swoim podstępnym pytaniu o „czynności bez skutków” – jeśli nie pomoże im to w gramatyce, to chociaż III zasadę dynamiki będą mieli zobrazowaną bardziej życiowymi przykładami, niż wózki na szynach…

  • avatar

    Danuta

    15 września 2017 at 12:38

    Panowie, widzę, że można na Was liczyć.
    Jesteście niezłomni w tropieniu niedociągnięć.
    Ksawery, dziękuję za poprawienie płci autorki.
    Myślę, że mówiąc o historiach autorka nie miała na myśli Anielki. W sumie widzę, że ubieranie zadań w historie, nie wzbudza Twojego oporu. Ja jestem za. Robercie masz te same zarzuty do tego ubierania, co Ksawery, ale ja myślę, że próby nauczycielskie pracowania z tym ubieraniem są już dobre.
    Faktycznie neorodydaktyka, dopina i inne takie są mocno nadużywane.
    Moim zdaniem, to ludzkość bardzo mało wie, o tym co dzieje się w naszych mózgach. Proponuję potraktować podobne próby omawiania zagadnienie, jako wyzwania i wytłumaczenia niewiadomego.
    D

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 września 2017 at 20:03

      Jasne, że trzeba próbować „ubierać”. Tyle, że to „ubieranie” nie może być sztuką dla sztuki. Głównie takie działania obserwuję, a mimo to „ubierający” bardzo z siebie zadowoleni, bo takie ładne „ubrania” znaleźli. Nie sposób nie zauważyć, jak liczni są zwolennicy szycia modnych szat dla nagiego króla, którego już nawet nauczyciele nie zauważają, tak im spowszedniał i się znudził. Jak już ubierać to w treść, a nie w formę.
      Przeglądałem ostatnio „ubrania” do odwiecznego problemu gramatycznego it was/it has been i trzeba przyznać, że „szafa” pęka w szwach. Czego tam nie ma, i plakietki dla uczniów, i kolory, i animacje… Szalona szafiarka zapomniała jedynie, że nie wszystkie dzieci mają 5-7 lat, a wybór między present perfect a past simple nie jest wyborem między formami, a między treściami właśnie, że zdanie niesie treść, a nie kształt.
      Chyba pozostanę przy swoim podstępnym pytaniu o „czynności bez skutków” – jeśli nie pomoże im to w gramatyce, to chociaż III zasadę dynamiki będą mieli zobrazowaną bardziej życiowymi przykładami, niż wózki na szynach…

  • avatar

    Danuta

    15 września 2017 at 12:38

    Panowie, widzę, że można na Was liczyć.
    Jesteście niezłomni w tropieniu niedociągnięć.
    Ksawery, dziękuję za poprawienie płci autorki.
    Myślę, że mówiąc o historiach autorka nie miała na myśli Anielki. W sumie widzę, że ubieranie zadań w historie, nie wzbudza Twojego oporu. Ja jestem za. Robercie masz te same zarzuty do tego ubierania, co Ksawery, ale ja myślę, że próby nauczycielskie pracowania z tym ubieraniem są już dobre.
    Faktycznie neorodydaktyka, dopina i inne takie są mocno nadużywane.
    Moim zdaniem, to ludzkość bardzo mało wie, o tym co dzieje się w naszych mózgach. Proponuję potraktować podobne próby omawiania zagadnienie, jako wyzwania i wytłumaczenia niewiadomego.
    D

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 września 2017 at 20:03

      Jasne, że trzeba próbować „ubierać”. Tyle, że to „ubieranie” nie może być sztuką dla sztuki. Głównie takie działania obserwuję, a mimo to „ubierający” bardzo z siebie zadowoleni, bo takie ładne „ubrania” znaleźli. Nie sposób nie zauważyć, jak liczni są zwolennicy szycia modnych szat dla nagiego króla, którego już nawet nauczyciele nie zauważają, tak im spowszedniał i się znudził. Jak już ubierać to w treść, a nie w formę.
      Przeglądałem ostatnio „ubrania” do odwiecznego problemu gramatycznego it was/it has been i trzeba przyznać, że „szafa” pęka w szwach. Czego tam nie ma, i plakietki dla uczniów, i kolory, i animacje… Szalona szafiarka zapomniała jedynie, że nie wszystkie dzieci mają 5-7 lat, a wybór między present perfect a past simple nie jest wyborem między formami, a między treściami właśnie, że zdanie niesie treść, a nie kształt.
      Chyba pozostanę przy swoim podstępnym pytaniu o „czynności bez skutków” – jeśli nie pomoże im to w gramatyce, to chociaż III zasadę dynamiki będą mieli zobrazowaną bardziej życiowymi przykładami, niż wózki na szynach…

  • avatar

    Xawer

    15 września 2017 at 15:46

    Hartmana uwagę o nauczycielach, którzy nie muszą wiele wiedzieć, odebrałem jako sarkazm 😉
    „Myślę, że mówiąc o historiach autorka nie miała na myśli Anielki”
    Właśnie o tym piszę. O pozorności jej recepty.
    Willis postuluje ubieranie „dowolnej treści edukacyjnej” w narrację. Anielka gorsza od Prawa Archimedesa? Zwłaszcza zupełnie przez nią niezrozumianego. Pamięta tyle, że jakiś facet, całkiem goły, biegał po ulicach, krzycząc „Eureka!”
    To były mniej pruderyjne czasy niż dzisiejsze – więc wtedy zapewne w ogóle by na niego nie zwróciła uwagi. Ale penis na widoku dziś gwarantuje zapamiętanie historii. Przynajmniej tego, że Archimedes biegał z penisem na widoku. I tego, że woda z wanny się wylała. Każdy kundel wie, że może wychlapać wodę z wanny, gdy go zmuszają do kąpieli. I penisa kundel też ma na wierzchu.
    Są zadania i problemy, które w historie ubrane są od ich powstania – i nie trzeba ich ubierać. Wyłącznie takie przytacza Autorka. Historia o eksponencjalnym wzroście wypłaty6 podwajanej na każdym kolejnym polu jest znana od półtora tysiąca lat. Choć nikt wtedy o dopaminie nie słyszał. Nie słyszał o niej też Szczepan Jeleński, spisując historię w pięknym literackim stylu dla polskich czytelników
    .
    Są zadania, do których żadne historie nie pasują, a jeśli są tworzone, to tak żenujące, że pożal się Boże.
    „Neurodydaktyka” postuluje więc albo:
    1. przycięcie treści edukacyjnych do nośnych i sensacyjnych;
    2. sprowadzenie treści edukacyjnych do banału, z którego nie one, ale wyłącznie narracja o wylewającej się wodzie i penisie na widoku, jest zapamiętywana.

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 września 2017 at 19:33

      Nie wiem, czy to sarkazm, czysta przekora, czy może profesorskie krygowanie się poczytnego felietonisty, ale spostrzeżenie to wydaje się dobrze diagnozować społeczne oczekiwania wobec nauczyciela: On teraz ma być takim bratem-łatą, za dużo nie wymagać nawet od siebie, koncentrować się na miękkokompetencyjnym wzajemnym iskaniu się zarówno z uczniami i rodzicami, jak i kolegami. Oczywistym jest, że konkurencji z siecią na memy i szybkość komunikacji wygrać nie może i lepiej żeby nie próbował, ale czy nie trzeba wymagać, by jednak z natłoku informacji rozumiał więcej od swych uczniów? Jeśli zrezygnujemy z tego postulatu, szkoła dowolnego autoramentu nie będzie nigdy niczym więcej, niż świetlicą. Pobieżna nawet obserwacja wskazuje, że tak jest w istocie, ergo nauczyciele rzeczywiście mało wiedzą…
      A z neurodydaktyki i innych podobnych, po otarciu znużonego hipokampa z dopaminowego potu, pozostaje niewiele: marzenie o Graalu, banał zaciekawiania banałem jeszcze większym i złudzenie spełnienia chlubnego obowiązku poprzez dopieszczenie formy. Nic nowego zresztą, „akademie ku czci” zawsze miały się dobrze, a ich formuła jest cały czas twórczo rozwijana. Właśnie w duchu twojego drugiego punktu, z okazji Czytania „Wesela”, byłem ostatnio świadkiem kilku prób zrównania dramatu z formą. Ileż pomysłów na „zaciekawienie” i dojenie dopaminy, ileż burz mózgów skupionych na poważnym problemie: Jak tu z czytania zrobić coś innego, bo przecież słowa czytanego nie zrozumie zebrana publiczność – sama Wesela albo jeszcze nie miała szansy przeczytać, albo jej to zwisa. Po jednym z takich seansów niemocy, zapytałem jedną z polonistek o sens tych wysiłków i usłyszałem, że „zawsze im coś w głowach zostanie i może im się z czymś skojarzy”. Rzeczywiście, Chochoł był świetnie wystylizowany i zebrał burzę braw. Osoba go grająca będzie się już zawsze kojarzyć.
      Nikomu już teraz nie przychodzi do głowy, że sztukę trzeba po prostu przeczytać (w odpowiednim wieku, ale skoro teraz czwartoklasiści będą czytać Mickiewicza, to czternastolatek Wyspiańskiego ogarnie tym bardziej), najlepiej z kimś mądrym „pod ręką”, obejrzeć w teatrze, wiedzieć coś o tle historycznym, samym Wyspiańskim, itd, itp, a nie sprowadzać wszystko do rekwizytów, nawet jeśli „analizuje się” dramat symboliczny. Tak, oglądanie portretów Ludwików ma się coraz lepiej…

    • avatar

      Xawer

      16 września 2017 at 14:46

      Spostrzeżęnie ilustruje oczekiwania. Również moje.
      Czego innego mogę oczekiwać od egzekutorów narzuconego mi przez państwowego Lewiatana przymusu, niż tego, by byli mili, nie wymagający niczego, a może nawet czasem poiskali trochę?
      Wymagam kompetencji i intelektu wyłącznie od nauczycieli prywatnych szkół z wyboru – którym powierzam dziecko pod opiekę i edukację z własnej, nieprzymuszonej woli. Ale przymusowa szkoła masowa w wersji „świetlica” z miłymi „babciami” jako opiekunami jest najmniej opresywnym, czego mogę oczekiwać.
      Sugata Mitra bardzo fajnie opisał model „babć” – dzieciaki i tak same się nauczą czego potrzebują i co uważają za wartościowe, a babcie zapewnią im opiekę, poklepanie po ramnieniu i bezstresowe środowisko. I przyzwoitą dykcję i gramatykę – babcie S.Mitry były Angielkami.
      To, co mnie wkurza, to nie to, że spłycają „Wesele”, ale to, że w ogóle usiłują coś z nim robić i zamiast odpuścić całkiem, wmuszają głupawe scenki.

      • avatar

        Robert Raczyński

        16 września 2017 at 18:52

        „Czego innego mogę oczekiwać od egzekutorów narzuconego mi przez państwowego Lewiatana przymusu, niż tego, by byli mili, nie wymagający niczego, a może nawet czasem poiskali trochę?” – Rozumiem, o co ci chodzi, ale przecież ci egzekutorzy nie są tak naprawdę przymuszani do takiej, czy innej formy „przymusu”. Trudno nawet traktować Czytanie jako przymus, bo wtedy trzeba by tak patrzeć na każdą inicjatywę, która nie wyszła od ucznia, czy rodzica (a na taką inicjatywę można czekać naprawdę długo). Nikt nie nakazuje zrobić z tego akademii. To głęboko zakorzeniona mentalność kopernika-animatora i maniera metodyczna ułatwiania i spłycania sprawia, że każdy „przodownik pracy metodycznej na daleko wysuniętej placówce” czuje się zobowiązany zrobić COŚ ORYGINALNEGO, a nie usiąść z z tymi, którzy tego chcą, będąc zdolnymi rozumieć i przeczytać z nimi tekst (nie wykluczając jego „ubierania”, ze posłużę się metaforą Danki. Tyle, że raczej nie należałoby zaczynać od Wesela… Naprawdę, są większe dyby i kajdany zniewalające nauczycieli w szkołach publicznych, niż rozmaite „okazje”. Problem polega na tym, że te okazje (mimo całego ich zatrzęsienia) są właśnie epizodami zupełnie wyrwanymi z kontekstu, do których „przygotowuje się” ludzi wziętych z łapanki, by obejrzeli kolejnego Ludwika. I nie sądzę by w szkołach prywatnych, ten mechanizm działał zasadniczo inaczej. To znowu kwestia indywidualna. Komuś musi się chcieć, ale przede wszystkim musi jednak coś wiedzieć, a nie liczyć na to, że zagłaska wszystko miękkim-wiadomo-czym.

      • avatar

        Xawer

        17 września 2017 at 11:35

        Egzekutorzy nie są do niczego przymuszani. Z trójki nauczyciel-rodzic-uczeń oni jedni mogą w każdej chwili system szkolny opuścić i zająć się czymś innym. Przymus dotyczy rodziców i dzieci.
        Nie, oczywiście, dopóki nie są opresywni, stresujący i szkodliwi, to jeśli czytają, zachęcają do czytania, etc. to nic w tym złego i nie potępiam, a nawet chwalę próby nauczenia czegoś dzieci wbrew systemowi i modom. Choć akurat „podstawa programowa” jest im narzucona odgórnie i nie od nich zależą treści edukacyjne. Są rozliczani z tego, żeby dzieci pamiętały $\frac{4}{3}\pi r^3$, a nie z tego, że Archimedes w genialny sposób zauważył, że objętość walca jest równa sumie objętości stożka i kuli, więc jeśli umiemy policzyć objętość walca, i stożka, to umiemy i kuli. Ale nie, Archimedes wychlapał wodę z wanny, a kula to $\frac{4}{3}\pi r^3$ — tego uczy szkoła publiczna i niemal każdy jej nauczyciel poza wyjątkami rzadszymi niż białe kruki.
        Nie chodzi nawet o to, czy szkoła jest prywatną czy publiczną (choć to też ma znaczenie), ale o to, czy jest szkołą z wyboru, czy z rozdzielnika i czy trzyma się podstawy programowej, czy uczy po swojemu.
        Jestem wielkim zwolennikiem wymagających, nawet stresujących, ale uczących szkół z wyboru. Państwowego Staszica, gdzie wymagają uczenia się matematyki, choć nie pamiętania wzorów. Państwowych szkół muzycznych, gdzie dzieciaki spędzają całe dnie na ćwiczeniu gry na skrzypcach.
        Byle ten stres i mnóstwo pracy pochodziły z wyboru ucznia+rodzica, a nie z przymusu narzuconego jednemu i drugiemu. Jeśli większość nie jest zainteresowana w nauczeniu się / swoich dzieci czegokolwiek, a wyłącznie poddaje się przymusowi i korzysta z opieki świetlicowej dla swoich dzieci, to niech przymus będzie jak najłagodniejszy, najmniej stresujący i pozbawiony hipokryzji, że dzieci są uczone.
        Większość szkół prywatnych, jakie miałem okazję poznać, działa właśnie w tym stylu. Paweł określił to bardzo trafnie jako „szkoły tańca, radości i jazdy konnej”. Większość, nawet świadomych rodziców, których stać na prywatne szkoły, szuka w nich łagodności i przyjazności w ich funkcji świetlicowej, a nie edukacji. Ale są i prywatne szkoły, gdzie mechanizm działa zupełnie inaczej. Od szkoły oo. Pijarów po British School. Pijarzy mają po prostu jeszcze głębsze niż ja obrzydzenie do postmodernizmu i hipokryzji (choć ze skrajnie innych przyczyn). A British School ma brytyjską tradycję elitarną, inteligencką i intelektualną.
        Wesele – Wajda nakręcił w 1973 roku – miałem 11 lat. Może oglądając później zrozumiałbym więcej, ale i tak obejrzałem i po kilku latach, choćby w liceum. I nie sądzę, żeby mi oglądanie w wieku podstawówkowym zaszkodziło. Tyle, że Wajda nie spłycał, a opowiadał oryginalną historię w genialny sposób. Do tej pory wyobrażam sobie Chochoła z głosem Niemena 😉 I chyba nigdy nie widziałem lepszej inscenizacji teatralnej „Wesela”, niż filmowa Wajdy.

        • avatar

          Robert Raczyński

          17 września 2017 at 14:05

          „Są rozliczani z tego, żeby dzieci pamiętały 4/3πr3, a nie z tego, że Archimedes w genialny sposób zauważył, że objętość walca jest równa sumie objętości stożka i kuli, więc jeśli umiemy policzyć objętość walca, i stożka, to umiemy i kuli.” – Na ogół, tak. Ale zauważ, że, u źródeł, systemowy przymus takich wymagań wyrasta nie z jakiegoś totalitarnego widzimisię (choć tak jest realizowany), ale z metodycznej legendy uzgodnionej w duchu dialogu i demokratycznego konsensusu.
          Każdy MEN (niezależnie od bieguna polityczno-ideologicznego spaczenia) zatrudnia ludzi przynajmniej pozornie kierujących się wytycznymi nowoczesnej metodyki. Nawet jeśli chce ukręcić przy tym własne lody, które lubi akurat wygodny prezes, dba o pozory „nowoczesnej dydaktyki”. Każdej więc bzdury, z jaskiniowcami goniącymi za dinozaurami włącznie, albo naukowej prawdy trzeba nauczać przez banał. O ile wybór treści jest oczywiście zależny od podstawy (choć moim zdaniem także od wiedzy i postawy nauczyciela), o tyle sposób jej introdukcji i nauczania, na ogół nie podlega żadnej dyskusji. Trzeba ją maksymalnie strywializować, podać wynik przed wykonaniem doświadczenia i dostosować do domniemanego poziomu percepcji ameby, bo kiedyś, jakiś kretyn wymyślił sobie, że lepiej jest uczyć wszystkich niczego, niż parę osób czegoś. A więc „ubrać” w banał, a nie w treść.
          Na dodatek, po ponad 50 latach masowego wprowadzania tej samej, zawsze aktualnej „nowoczesności”, ta „metoda” staje się jedyną rzeczywiście działającą (na skalę amebowych wymagań, oczywiście), na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni. Przecież jeśli przez całe dekady wmawia się ludziom, że są idiotami, infantylizuje się ich i prowadzi selekcję negatywną, to rezultaty nie mogą być inne – Graal jest na wyciągnięcie ręki.
          Nieszczęściem nauczyciela jest najczęściej nie durna pp, ale METODA, od której nie jest w stanie uciec, bo jest nią osaczony – nie może przecież ciągle działać na innych zasadach, niż cała reszta szkoły. Nonkonformizm musi mieć swoje granice, bo przestałby być niszą, a zacząłby funkcjonować w mainstreamie, co jest głęboko sprzeczne z ludzkim doświadczeniem. Totalitarne jest więc bardziej samo nadrzędne, „nowoczesne podejście”, operujące grą pozorów, szafujące podmiotowością i mamiące z nazwy niewymienionym socjalizmem, niż państwowy ustrój szkoły. To ono w dużej mierze odpowiada za jej obecny kształt. Paradoksalnie, osiągając coraz gorsze wyniki maksymalne, mami średnią, na którą pracują jednostki niedające się upupić do końca. Choćby minimalnie wyższą od coraz bardziej ogłupiałego środowiska.
          Zmierzam do wniosku, że jesteśmy świadkami jakiegoś społecznego procesu ewolucyjnego, niezależnego od żadnych „spisków wrażych sił”, który „usiłuje” poradzić sobie z ewidentnym przeludnieniem nie poprzez eksterminację, ale przez wyrównanie poziomu dążeń. Równanie w dół jest łatwiejsze energetycznie, więc kierunek jest raczej ustalony. A że zdecydowana większość czuje się z tym dobrze…
          Malejące potrzeby intelektualne są wygodne i biologicznie ekonomiczne – w perspektywie globalnej, bezboleśnie zmniejszają także wybujałe potrzeby materialne. To byłby taki post-biologiczny sposób na rozwarstwienie społeczne, prowadzące wszędzie do ogromnych napięć. (O)światowa świetlica nieuświadomionym sposobem na łagodzenie konfliktów społecznych? 80-90% „równych” i 10-20% „równiejszych”, coraz bardziej niewidzialnych dla reszty? Ludzie zawsze łaknęli socjalizmu dla siebie i sąsiadów, a „miękkiej” dyktatury „na górze”. Czy od Orwella nie ma ucieczki?

  • avatar

    Xawer

    15 września 2017 at 15:46

    Hartmana uwagę o nauczycielach, którzy nie muszą wiele wiedzieć, odebrałem jako sarkazm 😉
    „Myślę, że mówiąc o historiach autorka nie miała na myśli Anielki”
    Właśnie o tym piszę. O pozorności jej recepty.
    Willis postuluje ubieranie „dowolnej treści edukacyjnej” w narrację. Anielka gorsza od Prawa Archimedesa? Zwłaszcza zupełnie przez nią niezrozumianego. Pamięta tyle, że jakiś facet, całkiem goły, biegał po ulicach, krzycząc „Eureka!”
    To były mniej pruderyjne czasy niż dzisiejsze – więc wtedy zapewne w ogóle by na niego nie zwróciła uwagi. Ale penis na widoku dziś gwarantuje zapamiętanie historii. Przynajmniej tego, że Archimedes biegał z penisem na widoku. I tego, że woda z wanny się wylała. Każdy kundel wie, że może wychlapać wodę z wanny, gdy go zmuszają do kąpieli. I penisa kundel też ma na wierzchu.
    Są zadania i problemy, które w historie ubrane są od ich powstania – i nie trzeba ich ubierać. Wyłącznie takie przytacza Autorka. Historia o eksponencjalnym wzroście wypłaty6 podwajanej na każdym kolejnym polu jest znana od półtora tysiąca lat. Choć nikt wtedy o dopaminie nie słyszał. Nie słyszał o niej też Szczepan Jeleński, spisując historię w pięknym literackim stylu dla polskich czytelników
    .
    Są zadania, do których żadne historie nie pasują, a jeśli są tworzone, to tak żenujące, że pożal się Boże.
    „Neurodydaktyka” postuluje więc albo:
    1. przycięcie treści edukacyjnych do nośnych i sensacyjnych;
    2. sprowadzenie treści edukacyjnych do banału, z którego nie one, ale wyłącznie narracja o wylewającej się wodzie i penisie na widoku, jest zapamiętywana.

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 września 2017 at 19:33

      Nie wiem, czy to sarkazm, czysta przekora, czy może profesorskie krygowanie się poczytnego felietonisty, ale spostrzeżenie to wydaje się dobrze diagnozować społeczne oczekiwania wobec nauczyciela: On teraz ma być takim bratem-łatą, za dużo nie wymagać nawet od siebie, koncentrować się na miękkokompetencyjnym wzajemnym iskaniu się zarówno z uczniami i rodzicami, jak i kolegami. Oczywistym jest, że konkurencji z siecią na memy i szybkość komunikacji wygrać nie może i lepiej żeby nie próbował, ale czy nie trzeba wymagać, by jednak z natłoku informacji rozumiał więcej od swych uczniów? Jeśli zrezygnujemy z tego postulatu, szkoła dowolnego autoramentu nie będzie nigdy niczym więcej, niż świetlicą. Pobieżna nawet obserwacja wskazuje, że tak jest w istocie, ergo nauczyciele rzeczywiście mało wiedzą…
      A z neurodydaktyki i innych podobnych, po otarciu znużonego hipokampa z dopaminowego potu, pozostaje niewiele: marzenie o Graalu, banał zaciekawiania banałem jeszcze większym i złudzenie spełnienia chlubnego obowiązku poprzez dopieszczenie formy. Nic nowego zresztą, „akademie ku czci” zawsze miały się dobrze, a ich formuła jest cały czas twórczo rozwijana. Właśnie w duchu twojego drugiego punktu, z okazji Czytania „Wesela”, byłem ostatnio świadkiem kilku prób zrównania dramatu z formą. Ileż pomysłów na „zaciekawienie” i dojenie dopaminy, ileż burz mózgów skupionych na poważnym problemie: Jak tu z czytania zrobić coś innego, bo przecież słowa czytanego nie zrozumie zebrana publiczność – sama Wesela albo jeszcze nie miała szansy przeczytać, albo jej to zwisa. Po jednym z takich seansów niemocy, zapytałem jedną z polonistek o sens tych wysiłków i usłyszałem, że „zawsze im coś w głowach zostanie i może im się z czymś skojarzy”. Rzeczywiście, Chochoł był świetnie wystylizowany i zebrał burzę braw. Osoba go grająca będzie się już zawsze kojarzyć.
      Nikomu już teraz nie przychodzi do głowy, że sztukę trzeba po prostu przeczytać (w odpowiednim wieku, ale skoro teraz czwartoklasiści będą czytać Mickiewicza, to czternastolatek Wyspiańskiego ogarnie tym bardziej), najlepiej z kimś mądrym „pod ręką”, obejrzeć w teatrze, wiedzieć coś o tle historycznym, samym Wyspiańskim, itd, itp, a nie sprowadzać wszystko do rekwizytów, nawet jeśli „analizuje się” dramat symboliczny. Tak, oglądanie portretów Ludwików ma się coraz lepiej…

    • avatar

      Xawer

      16 września 2017 at 14:46

      Spostrzeżęnie ilustruje oczekiwania. Również moje.
      Czego innego mogę oczekiwać od egzekutorów narzuconego mi przez państwowego Lewiatana przymusu, niż tego, by byli mili, nie wymagający niczego, a może nawet czasem poiskali trochę?
      Wymagam kompetencji i intelektu wyłącznie od nauczycieli prywatnych szkół z wyboru – którym powierzam dziecko pod opiekę i edukację z własnej, nieprzymuszonej woli. Ale przymusowa szkoła masowa w wersji „świetlica” z miłymi „babciami” jako opiekunami jest najmniej opresywnym, czego mogę oczekiwać.
      Sugata Mitra bardzo fajnie opisał model „babć” – dzieciaki i tak same się nauczą czego potrzebują i co uważają za wartościowe, a babcie zapewnią im opiekę, poklepanie po ramnieniu i bezstresowe środowisko. I przyzwoitą dykcję i gramatykę – babcie S.Mitry były Angielkami.
      To, co mnie wkurza, to nie to, że spłycają „Wesele”, ale to, że w ogóle usiłują coś z nim robić i zamiast odpuścić całkiem, wmuszają głupawe scenki.

      • avatar

        Robert Raczyński

        16 września 2017 at 18:52

        „Czego innego mogę oczekiwać od egzekutorów narzuconego mi przez państwowego Lewiatana przymusu, niż tego, by byli mili, nie wymagający niczego, a może nawet czasem poiskali trochę?” – Rozumiem, o co ci chodzi, ale przecież ci egzekutorzy nie są tak naprawdę przymuszani do takiej, czy innej formy „przymusu”. Trudno nawet traktować Czytanie jako przymus, bo wtedy trzeba by tak patrzeć na każdą inicjatywę, która nie wyszła od ucznia, czy rodzica (a na taką inicjatywę można czekać naprawdę długo). Nikt nie nakazuje zrobić z tego akademii. To głęboko zakorzeniona mentalność kopernika-animatora i maniera metodyczna ułatwiania i spłycania sprawia, że każdy „przodownik pracy metodycznej na daleko wysuniętej placówce” czuje się zobowiązany zrobić COŚ ORYGINALNEGO, a nie usiąść z z tymi, którzy tego chcą, będąc zdolnymi rozumieć i przeczytać z nimi tekst (nie wykluczając jego „ubierania”, ze posłużę się metaforą Danki. Tyle, że raczej nie należałoby zaczynać od Wesela… Naprawdę, są większe dyby i kajdany zniewalające nauczycieli w szkołach publicznych, niż rozmaite „okazje”. Problem polega na tym, że te okazje (mimo całego ich zatrzęsienia) są właśnie epizodami zupełnie wyrwanymi z kontekstu, do których „przygotowuje się” ludzi wziętych z łapanki, by obejrzeli kolejnego Ludwika. I nie sądzę by w szkołach prywatnych, ten mechanizm działał zasadniczo inaczej. To znowu kwestia indywidualna. Komuś musi się chcieć, ale przede wszystkim musi jednak coś wiedzieć, a nie liczyć na to, że zagłaska wszystko miękkim-wiadomo-czym.

      • avatar

        Xawer

        17 września 2017 at 11:35

        Egzekutorzy nie są do niczego przymuszani. Z trójki nauczyciel-rodzic-uczeń oni jedni mogą w każdej chwili system szkolny opuścić i zająć się czymś innym. Przymus dotyczy rodziców i dzieci.
        Nie, oczywiście, dopóki nie są opresywni, stresujący i szkodliwi, to jeśli czytają, zachęcają do czytania, etc. to nic w tym złego i nie potępiam, a nawet chwalę próby nauczenia czegoś dzieci wbrew systemowi i modom. Choć akurat „podstawa programowa” jest im narzucona odgórnie i nie od nich zależą treści edukacyjne. Są rozliczani z tego, żeby dzieci pamiętały $\frac{4}{3}\pi r^3$, a nie z tego, że Archimedes w genialny sposób zauważył, że objętość walca jest równa sumie objętości stożka i kuli, więc jeśli umiemy policzyć objętość walca, i stożka, to umiemy i kuli. Ale nie, Archimedes wychlapał wodę z wanny, a kula to $\frac{4}{3}\pi r^3$ — tego uczy szkoła publiczna i niemal każdy jej nauczyciel poza wyjątkami rzadszymi niż białe kruki.
        Nie chodzi nawet o to, czy szkoła jest prywatną czy publiczną (choć to też ma znaczenie), ale o to, czy jest szkołą z wyboru, czy z rozdzielnika i czy trzyma się podstawy programowej, czy uczy po swojemu.
        Jestem wielkim zwolennikiem wymagających, nawet stresujących, ale uczących szkół z wyboru. Państwowego Staszica, gdzie wymagają uczenia się matematyki, choć nie pamiętania wzorów. Państwowych szkół muzycznych, gdzie dzieciaki spędzają całe dnie na ćwiczeniu gry na skrzypcach.
        Byle ten stres i mnóstwo pracy pochodziły z wyboru ucznia+rodzica, a nie z przymusu narzuconego jednemu i drugiemu. Jeśli większość nie jest zainteresowana w nauczeniu się / swoich dzieci czegokolwiek, a wyłącznie poddaje się przymusowi i korzysta z opieki świetlicowej dla swoich dzieci, to niech przymus będzie jak najłagodniejszy, najmniej stresujący i pozbawiony hipokryzji, że dzieci są uczone.
        Większość szkół prywatnych, jakie miałem okazję poznać, działa właśnie w tym stylu. Paweł określił to bardzo trafnie jako „szkoły tańca, radości i jazdy konnej”. Większość, nawet świadomych rodziców, których stać na prywatne szkoły, szuka w nich łagodności i przyjazności w ich funkcji świetlicowej, a nie edukacji. Ale są i prywatne szkoły, gdzie mechanizm działa zupełnie inaczej. Od szkoły oo. Pijarów po British School. Pijarzy mają po prostu jeszcze głębsze niż ja obrzydzenie do postmodernizmu i hipokryzji (choć ze skrajnie innych przyczyn). A British School ma brytyjską tradycję elitarną, inteligencką i intelektualną.
        Wesele – Wajda nakręcił w 1973 roku – miałem 11 lat. Może oglądając później zrozumiałbym więcej, ale i tak obejrzałem i po kilku latach, choćby w liceum. I nie sądzę, żeby mi oglądanie w wieku podstawówkowym zaszkodziło. Tyle, że Wajda nie spłycał, a opowiadał oryginalną historię w genialny sposób. Do tej pory wyobrażam sobie Chochoła z głosem Niemena 😉 I chyba nigdy nie widziałem lepszej inscenizacji teatralnej „Wesela”, niż filmowa Wajdy.

        • avatar

          Robert Raczyński

          17 września 2017 at 14:05

          „Są rozliczani z tego, żeby dzieci pamiętały 4/3πr3, a nie z tego, że Archimedes w genialny sposób zauważył, że objętość walca jest równa sumie objętości stożka i kuli, więc jeśli umiemy policzyć objętość walca, i stożka, to umiemy i kuli.” – Na ogół, tak. Ale zauważ, że, u źródeł, systemowy przymus takich wymagań wyrasta nie z jakiegoś totalitarnego widzimisię (choć tak jest realizowany), ale z metodycznej legendy uzgodnionej w duchu dialogu i demokratycznego konsensusu.
          Każdy MEN (niezależnie od bieguna polityczno-ideologicznego spaczenia) zatrudnia ludzi przynajmniej pozornie kierujących się wytycznymi nowoczesnej metodyki. Nawet jeśli chce ukręcić przy tym własne lody, które lubi akurat wygodny prezes, dba o pozory „nowoczesnej dydaktyki”. Każdej więc bzdury, z jaskiniowcami goniącymi za dinozaurami włącznie, albo naukowej prawdy trzeba nauczać przez banał. O ile wybór treści jest oczywiście zależny od podstawy (choć moim zdaniem także od wiedzy i postawy nauczyciela), o tyle sposób jej introdukcji i nauczania, na ogół nie podlega żadnej dyskusji. Trzeba ją maksymalnie strywializować, podać wynik przed wykonaniem doświadczenia i dostosować do domniemanego poziomu percepcji ameby, bo kiedyś, jakiś kretyn wymyślił sobie, że lepiej jest uczyć wszystkich niczego, niż parę osób czegoś. A więc „ubrać” w banał, a nie w treść.
          Na dodatek, po ponad 50 latach masowego wprowadzania tej samej, zawsze aktualnej „nowoczesności”, ta „metoda” staje się jedyną rzeczywiście działającą (na skalę amebowych wymagań, oczywiście), na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni. Przecież jeśli przez całe dekady wmawia się ludziom, że są idiotami, infantylizuje się ich i prowadzi selekcję negatywną, to rezultaty nie mogą być inne – Graal jest na wyciągnięcie ręki.
          Nieszczęściem nauczyciela jest najczęściej nie durna pp, ale METODA, od której nie jest w stanie uciec, bo jest nią osaczony – nie może przecież ciągle działać na innych zasadach, niż cała reszta szkoły. Nonkonformizm musi mieć swoje granice, bo przestałby być niszą, a zacząłby funkcjonować w mainstreamie, co jest głęboko sprzeczne z ludzkim doświadczeniem. Totalitarne jest więc bardziej samo nadrzędne, „nowoczesne podejście”, operujące grą pozorów, szafujące podmiotowością i mamiące z nazwy niewymienionym socjalizmem, niż państwowy ustrój szkoły. To ono w dużej mierze odpowiada za jej obecny kształt. Paradoksalnie, osiągając coraz gorsze wyniki maksymalne, mami średnią, na którą pracują jednostki niedające się upupić do końca. Choćby minimalnie wyższą od coraz bardziej ogłupiałego środowiska.
          Zmierzam do wniosku, że jesteśmy świadkami jakiegoś społecznego procesu ewolucyjnego, niezależnego od żadnych „spisków wrażych sił”, który „usiłuje” poradzić sobie z ewidentnym przeludnieniem nie poprzez eksterminację, ale przez wyrównanie poziomu dążeń. Równanie w dół jest łatwiejsze energetycznie, więc kierunek jest raczej ustalony. A że zdecydowana większość czuje się z tym dobrze…
          Malejące potrzeby intelektualne są wygodne i biologicznie ekonomiczne – w perspektywie globalnej, bezboleśnie zmniejszają także wybujałe potrzeby materialne. To byłby taki post-biologiczny sposób na rozwarstwienie społeczne, prowadzące wszędzie do ogromnych napięć. (O)światowa świetlica nieuświadomionym sposobem na łagodzenie konfliktów społecznych? 80-90% „równych” i 10-20% „równiejszych”, coraz bardziej niewidzialnych dla reszty? Ludzie zawsze łaknęli socjalizmu dla siebie i sąsiadów, a „miękkiej” dyktatury „na górze”. Czy od Orwella nie ma ucieczki?

  • avatar

    Xawer

    15 września 2017 at 15:46

    Hartmana uwagę o nauczycielach, którzy nie muszą wiele wiedzieć, odebrałem jako sarkazm 😉
    „Myślę, że mówiąc o historiach autorka nie miała na myśli Anielki”
    Właśnie o tym piszę. O pozorności jej recepty.
    Willis postuluje ubieranie „dowolnej treści edukacyjnej” w narrację. Anielka gorsza od Prawa Archimedesa? Zwłaszcza zupełnie przez nią niezrozumianego. Pamięta tyle, że jakiś facet, całkiem goły, biegał po ulicach, krzycząc „Eureka!”
    To były mniej pruderyjne czasy niż dzisiejsze – więc wtedy zapewne w ogóle by na niego nie zwróciła uwagi. Ale penis na widoku dziś gwarantuje zapamiętanie historii. Przynajmniej tego, że Archimedes biegał z penisem na widoku. I tego, że woda z wanny się wylała. Każdy kundel wie, że może wychlapać wodę z wanny, gdy go zmuszają do kąpieli. I penisa kundel też ma na wierzchu.
    Są zadania i problemy, które w historie ubrane są od ich powstania – i nie trzeba ich ubierać. Wyłącznie takie przytacza Autorka. Historia o eksponencjalnym wzroście wypłaty6 podwajanej na każdym kolejnym polu jest znana od półtora tysiąca lat. Choć nikt wtedy o dopaminie nie słyszał. Nie słyszał o niej też Szczepan Jeleński, spisując historię w pięknym literackim stylu dla polskich czytelników
    .
    Są zadania, do których żadne historie nie pasują, a jeśli są tworzone, to tak żenujące, że pożal się Boże.
    „Neurodydaktyka” postuluje więc albo:
    1. przycięcie treści edukacyjnych do nośnych i sensacyjnych;
    2. sprowadzenie treści edukacyjnych do banału, z którego nie one, ale wyłącznie narracja o wylewającej się wodzie i penisie na widoku, jest zapamiętywana.

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 września 2017 at 19:33

      Nie wiem, czy to sarkazm, czysta przekora, czy może profesorskie krygowanie się poczytnego felietonisty, ale spostrzeżenie to wydaje się dobrze diagnozować społeczne oczekiwania wobec nauczyciela: On teraz ma być takim bratem-łatą, za dużo nie wymagać nawet od siebie, koncentrować się na miękkokompetencyjnym wzajemnym iskaniu się zarówno z uczniami i rodzicami, jak i kolegami. Oczywistym jest, że konkurencji z siecią na memy i szybkość komunikacji wygrać nie może i lepiej żeby nie próbował, ale czy nie trzeba wymagać, by jednak z natłoku informacji rozumiał więcej od swych uczniów? Jeśli zrezygnujemy z tego postulatu, szkoła dowolnego autoramentu nie będzie nigdy niczym więcej, niż świetlicą. Pobieżna nawet obserwacja wskazuje, że tak jest w istocie, ergo nauczyciele rzeczywiście mało wiedzą…
      A z neurodydaktyki i innych podobnych, po otarciu znużonego hipokampa z dopaminowego potu, pozostaje niewiele: marzenie o Graalu, banał zaciekawiania banałem jeszcze większym i złudzenie spełnienia chlubnego obowiązku poprzez dopieszczenie formy. Nic nowego zresztą, „akademie ku czci” zawsze miały się dobrze, a ich formuła jest cały czas twórczo rozwijana. Właśnie w duchu twojego drugiego punktu, z okazji Czytania „Wesela”, byłem ostatnio świadkiem kilku prób zrównania dramatu z formą. Ileż pomysłów na „zaciekawienie” i dojenie dopaminy, ileż burz mózgów skupionych na poważnym problemie: Jak tu z czytania zrobić coś innego, bo przecież słowa czytanego nie zrozumie zebrana publiczność – sama Wesela albo jeszcze nie miała szansy przeczytać, albo jej to zwisa. Po jednym z takich seansów niemocy, zapytałem jedną z polonistek o sens tych wysiłków i usłyszałem, że „zawsze im coś w głowach zostanie i może im się z czymś skojarzy”. Rzeczywiście, Chochoł był świetnie wystylizowany i zebrał burzę braw. Osoba go grająca będzie się już zawsze kojarzyć.
      Nikomu już teraz nie przychodzi do głowy, że sztukę trzeba po prostu przeczytać (w odpowiednim wieku, ale skoro teraz czwartoklasiści będą czytać Mickiewicza, to czternastolatek Wyspiańskiego ogarnie tym bardziej), najlepiej z kimś mądrym „pod ręką”, obejrzeć w teatrze, wiedzieć coś o tle historycznym, samym Wyspiańskim, itd, itp, a nie sprowadzać wszystko do rekwizytów, nawet jeśli „analizuje się” dramat symboliczny. Tak, oglądanie portretów Ludwików ma się coraz lepiej…

    • avatar

      Xawer

      16 września 2017 at 14:46

      Spostrzeżęnie ilustruje oczekiwania. Również moje.
      Czego innego mogę oczekiwać od egzekutorów narzuconego mi przez państwowego Lewiatana przymusu, niż tego, by byli mili, nie wymagający niczego, a może nawet czasem poiskali trochę?
      Wymagam kompetencji i intelektu wyłącznie od nauczycieli prywatnych szkół z wyboru – którym powierzam dziecko pod opiekę i edukację z własnej, nieprzymuszonej woli. Ale przymusowa szkoła masowa w wersji „świetlica” z miłymi „babciami” jako opiekunami jest najmniej opresywnym, czego mogę oczekiwać.
      Sugata Mitra bardzo fajnie opisał model „babć” – dzieciaki i tak same się nauczą czego potrzebują i co uważają za wartościowe, a babcie zapewnią im opiekę, poklepanie po ramnieniu i bezstresowe środowisko. I przyzwoitą dykcję i gramatykę – babcie S.Mitry były Angielkami.
      To, co mnie wkurza, to nie to, że spłycają „Wesele”, ale to, że w ogóle usiłują coś z nim robić i zamiast odpuścić całkiem, wmuszają głupawe scenki.

      • avatar

        Robert Raczyński

        16 września 2017 at 18:52

        „Czego innego mogę oczekiwać od egzekutorów narzuconego mi przez państwowego Lewiatana przymusu, niż tego, by byli mili, nie wymagający niczego, a może nawet czasem poiskali trochę?” – Rozumiem, o co ci chodzi, ale przecież ci egzekutorzy nie są tak naprawdę przymuszani do takiej, czy innej formy „przymusu”. Trudno nawet traktować Czytanie jako przymus, bo wtedy trzeba by tak patrzeć na każdą inicjatywę, która nie wyszła od ucznia, czy rodzica (a na taką inicjatywę można czekać naprawdę długo). Nikt nie nakazuje zrobić z tego akademii. To głęboko zakorzeniona mentalność kopernika-animatora i maniera metodyczna ułatwiania i spłycania sprawia, że każdy „przodownik pracy metodycznej na daleko wysuniętej placówce” czuje się zobowiązany zrobić COŚ ORYGINALNEGO, a nie usiąść z z tymi, którzy tego chcą, będąc zdolnymi rozumieć i przeczytać z nimi tekst (nie wykluczając jego „ubierania”, ze posłużę się metaforą Danki. Tyle, że raczej nie należałoby zaczynać od Wesela… Naprawdę, są większe dyby i kajdany zniewalające nauczycieli w szkołach publicznych, niż rozmaite „okazje”. Problem polega na tym, że te okazje (mimo całego ich zatrzęsienia) są właśnie epizodami zupełnie wyrwanymi z kontekstu, do których „przygotowuje się” ludzi wziętych z łapanki, by obejrzeli kolejnego Ludwika. I nie sądzę by w szkołach prywatnych, ten mechanizm działał zasadniczo inaczej. To znowu kwestia indywidualna. Komuś musi się chcieć, ale przede wszystkim musi jednak coś wiedzieć, a nie liczyć na to, że zagłaska wszystko miękkim-wiadomo-czym.

      • avatar

        Xawer

        17 września 2017 at 11:35

        Egzekutorzy nie są do niczego przymuszani. Z trójki nauczyciel-rodzic-uczeń oni jedni mogą w każdej chwili system szkolny opuścić i zająć się czymś innym. Przymus dotyczy rodziców i dzieci.
        Nie, oczywiście, dopóki nie są opresywni, stresujący i szkodliwi, to jeśli czytają, zachęcają do czytania, etc. to nic w tym złego i nie potępiam, a nawet chwalę próby nauczenia czegoś dzieci wbrew systemowi i modom. Choć akurat „podstawa programowa” jest im narzucona odgórnie i nie od nich zależą treści edukacyjne. Są rozliczani z tego, żeby dzieci pamiętały $\frac{4}{3}\pi r^3$, a nie z tego, że Archimedes w genialny sposób zauważył, że objętość walca jest równa sumie objętości stożka i kuli, więc jeśli umiemy policzyć objętość walca, i stożka, to umiemy i kuli. Ale nie, Archimedes wychlapał wodę z wanny, a kula to $\frac{4}{3}\pi r^3$ — tego uczy szkoła publiczna i niemal każdy jej nauczyciel poza wyjątkami rzadszymi niż białe kruki.
        Nie chodzi nawet o to, czy szkoła jest prywatną czy publiczną (choć to też ma znaczenie), ale o to, czy jest szkołą z wyboru, czy z rozdzielnika i czy trzyma się podstawy programowej, czy uczy po swojemu.
        Jestem wielkim zwolennikiem wymagających, nawet stresujących, ale uczących szkół z wyboru. Państwowego Staszica, gdzie wymagają uczenia się matematyki, choć nie pamiętania wzorów. Państwowych szkół muzycznych, gdzie dzieciaki spędzają całe dnie na ćwiczeniu gry na skrzypcach.
        Byle ten stres i mnóstwo pracy pochodziły z wyboru ucznia+rodzica, a nie z przymusu narzuconego jednemu i drugiemu. Jeśli większość nie jest zainteresowana w nauczeniu się / swoich dzieci czegokolwiek, a wyłącznie poddaje się przymusowi i korzysta z opieki świetlicowej dla swoich dzieci, to niech przymus będzie jak najłagodniejszy, najmniej stresujący i pozbawiony hipokryzji, że dzieci są uczone.
        Większość szkół prywatnych, jakie miałem okazję poznać, działa właśnie w tym stylu. Paweł określił to bardzo trafnie jako „szkoły tańca, radości i jazdy konnej”. Większość, nawet świadomych rodziców, których stać na prywatne szkoły, szuka w nich łagodności i przyjazności w ich funkcji świetlicowej, a nie edukacji. Ale są i prywatne szkoły, gdzie mechanizm działa zupełnie inaczej. Od szkoły oo. Pijarów po British School. Pijarzy mają po prostu jeszcze głębsze niż ja obrzydzenie do postmodernizmu i hipokryzji (choć ze skrajnie innych przyczyn). A British School ma brytyjską tradycję elitarną, inteligencką i intelektualną.
        Wesele – Wajda nakręcił w 1973 roku – miałem 11 lat. Może oglądając później zrozumiałbym więcej, ale i tak obejrzałem i po kilku latach, choćby w liceum. I nie sądzę, żeby mi oglądanie w wieku podstawówkowym zaszkodziło. Tyle, że Wajda nie spłycał, a opowiadał oryginalną historię w genialny sposób. Do tej pory wyobrażam sobie Chochoła z głosem Niemena 😉 I chyba nigdy nie widziałem lepszej inscenizacji teatralnej „Wesela”, niż filmowa Wajdy.

        • avatar

          Robert Raczyński

          17 września 2017 at 14:05

          „Są rozliczani z tego, żeby dzieci pamiętały 4/3πr3, a nie z tego, że Archimedes w genialny sposób zauważył, że objętość walca jest równa sumie objętości stożka i kuli, więc jeśli umiemy policzyć objętość walca, i stożka, to umiemy i kuli.” – Na ogół, tak. Ale zauważ, że, u źródeł, systemowy przymus takich wymagań wyrasta nie z jakiegoś totalitarnego widzimisię (choć tak jest realizowany), ale z metodycznej legendy uzgodnionej w duchu dialogu i demokratycznego konsensusu.
          Każdy MEN (niezależnie od bieguna polityczno-ideologicznego spaczenia) zatrudnia ludzi przynajmniej pozornie kierujących się wytycznymi nowoczesnej metodyki. Nawet jeśli chce ukręcić przy tym własne lody, które lubi akurat wygodny prezes, dba o pozory „nowoczesnej dydaktyki”. Każdej więc bzdury, z jaskiniowcami goniącymi za dinozaurami włącznie, albo naukowej prawdy trzeba nauczać przez banał. O ile wybór treści jest oczywiście zależny od podstawy (choć moim zdaniem także od wiedzy i postawy nauczyciela), o tyle sposób jej introdukcji i nauczania, na ogół nie podlega żadnej dyskusji. Trzeba ją maksymalnie strywializować, podać wynik przed wykonaniem doświadczenia i dostosować do domniemanego poziomu percepcji ameby, bo kiedyś, jakiś kretyn wymyślił sobie, że lepiej jest uczyć wszystkich niczego, niż parę osób czegoś. A więc „ubrać” w banał, a nie w treść.
          Na dodatek, po ponad 50 latach masowego wprowadzania tej samej, zawsze aktualnej „nowoczesności”, ta „metoda” staje się jedyną rzeczywiście działającą (na skalę amebowych wymagań, oczywiście), na zasadzie samosprawdzającej się przepowiedni. Przecież jeśli przez całe dekady wmawia się ludziom, że są idiotami, infantylizuje się ich i prowadzi selekcję negatywną, to rezultaty nie mogą być inne – Graal jest na wyciągnięcie ręki.
          Nieszczęściem nauczyciela jest najczęściej nie durna pp, ale METODA, od której nie jest w stanie uciec, bo jest nią osaczony – nie może przecież ciągle działać na innych zasadach, niż cała reszta szkoły. Nonkonformizm musi mieć swoje granice, bo przestałby być niszą, a zacząłby funkcjonować w mainstreamie, co jest głęboko sprzeczne z ludzkim doświadczeniem. Totalitarne jest więc bardziej samo nadrzędne, „nowoczesne podejście”, operujące grą pozorów, szafujące podmiotowością i mamiące z nazwy niewymienionym socjalizmem, niż państwowy ustrój szkoły. To ono w dużej mierze odpowiada za jej obecny kształt. Paradoksalnie, osiągając coraz gorsze wyniki maksymalne, mami średnią, na którą pracują jednostki niedające się upupić do końca. Choćby minimalnie wyższą od coraz bardziej ogłupiałego środowiska.
          Zmierzam do wniosku, że jesteśmy świadkami jakiegoś społecznego procesu ewolucyjnego, niezależnego od żadnych „spisków wrażych sił”, który „usiłuje” poradzić sobie z ewidentnym przeludnieniem nie poprzez eksterminację, ale przez wyrównanie poziomu dążeń. Równanie w dół jest łatwiejsze energetycznie, więc kierunek jest raczej ustalony. A że zdecydowana większość czuje się z tym dobrze…
          Malejące potrzeby intelektualne są wygodne i biologicznie ekonomiczne – w perspektywie globalnej, bezboleśnie zmniejszają także wybujałe potrzeby materialne. To byłby taki post-biologiczny sposób na rozwarstwienie społeczne, prowadzące wszędzie do ogromnych napięć. (O)światowa świetlica nieuświadomionym sposobem na łagodzenie konfliktów społecznych? 80-90% „równych” i 10-20% „równiejszych”, coraz bardziej niewidzialnych dla reszty? Ludzie zawsze łaknęli socjalizmu dla siebie i sąsiadów, a „miękkiej” dyktatury „na górze”. Czy od Orwella nie ma ucieczki?

Dodaj komentarz