Inicjatywa, która powstała na Facebooku w grudniu, a nazywa się OK zeszyt, rozwinęła się piorunująco. Dziś jest nas prawie 800!!! Pomysł powstał, po wielkim sukcesie i powodzeniu grupy ocenianiekształtujace, która dziś liczy około 2OOO członków. W obu grupach aż furczy od wymiany doświadczeń, świetnych pomysłów i inspiracji. Obie są ruchem oddolnym, co dla mnie syndykalistki jest cudem boskim.
Grupa OK zeszyt powstała z dwóch powodów:
Zauważyliśmy, że zeszyt w szkole zanika, a szkoda, bo może bardzo pomoc w uczeniu się uczniów.
Pomyśleliśmy, że wspólnie łatwiej będzie przywrócić mu rangę i tak go zaplanować, aby był z korzyścią wykorzystywany przez nauczycieli i uczniów. Dlatego nie jest to tylko zeszyt przedmiotowy, a OK zeszyt, aby zasady dobrego nauczania wykorzystywane przez ocenianie kształtujące były tam obecne.
Na początku myślałam, że animując tę grupę będę mogła to robić obok moich pracowych obowiązków w programie Szkoła Ucząca Się (SUS). Jednak rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Chęć prowadzenia zeszytu deklarowało coraz więcej osób. Zaproponowałam, abyśmy dołączyli tę inicjatywę do programu SUS (program prowadzony przez CEO i PAFW). Rola SUS polega na moim zaangażowaniu w OK zeszyt oraz na przygotowaniu na koniec roku szkolnego dyplomów dla nauczycieli i klas w których OK zeszyt był prowadzony (pomysł jednej z praktyczek). Na początku po wzajemnej wymianie poglądów, każdy indywidualnie wybrał co ma zawierać zeszyt, jak każda jego część będzie oceniana i jak będzie na koniec ewaluowana praca z OK zeszytem. Do grupy prowadzących zeszyt na razie przystąpiło około 60 nauczycieli, nazwaliśmy ich Praktykami. Zbieranie planów i danych uczestników, oraz ich bardzo ciekawych pomysłów przerosło moje możliwości czasowe, pomaga mi w tym teraz Beata Zwierzyńska, założycielka grupy: ocenianieksztaltujace.
Gdy zobaczyłam, że tyle świetnych doświadczeń znika w moich folderach w komputerze, a jeszcze więcej w czeluściach Facebooka, postanowiłam zacząć pisać książkę razem z nauczycielami praktykami, a właściwie z mniejszą grupą nauczycieli, którzy zdecydują się publikować swoja prace i swoje dane, nazwaliśmy ich Konsultantami Praktykami. Książkę piszemy na blogowisku – OŚ ŚWIATA, na blogu – OK zeszyt. Ustaliliśmy, że prawo komentowania mają tylko Konsultanci Praktycy, za to wszyscy zainteresowani mogą czytać propozycje rozdziałów i komentarze.
Wczoraj okazało się, że pojawiły się cenne komentarze zewnętrzne. Dlatego piszę ten post, a pod nim zamieszczę te właśnie komentarze. Bardzo proszę kibiców OK zeszytu, aby swoje uwagi wpisywali tutaj, na moim blogu MOJA OŚ ŚWIATA, aby blog OK zeszyt służył tylko pisaniu książki przez Konsultantów Praktyków.
Powiem Wam szczerze, że jestem tak zachwycona naszym ruchem, że codziennie zaraz po przebudzeniu zaglądam w okienka OK zeszytu i jestem tak dumna z Nauczycieli. Trzymajcie za nas kciuku i doceniajcie nauczycieli, którzy nie zmuszani, nie nagradzani podejmują ten wysiłek i jeszcze dzielą się z innymi swoja dobra praktyką. Rozczulające jest, jak się wszyscy wspieramy i jak szczerze o procesie mówimy!
Nie wiem, czy ktoś już pisał książkę razem z blisko 60 osobami i w trakcie realizacji przedsięwzięcia, o którym jest ta książka?
Czego szukasz?
Random Post
Search
87 komentarzy
dsterna
29 stycznia 2016 at 13:36Tu przeniosłam komentarz Roberta Raczyńskiego:
Myślę, że wszyscy się zgodzimy, że początkiem końca zeszytu, jako formy pracy, był moment opatrzenia byle jakich podręczników masą ćwiczeń-uzupełnianek, a motywem przewodnim tych działań było zdjęcie z barków ucznia ciężaru myślenia. Doprowadziło to do „brudnopisu luźnych kartek”.
Niestety, obawiam się, że sam powrót do pierwotnej idei zeszytu będzie utrudniony brakiem kompetencji głównych użytkowników, bo tych właśnie kompetencji szkoła wszystkiego najlepszego unikała jak ognia.
Miałem jak dotąd dużo skromniejsze oczekiwania w kwestii zawartości zeszytu w stosunku do zeszytu OK, zaproponowanego przez Danusię. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł liczyć ze strony ucznia na refleksje własne, mapy myślowe, ważniejsze prace, podsumowania lekcji i prace domowe, ale większość takich wymagań jest wyjściowo nieosiągalna. Rozumiem, że jest to forma rozwojowa, miejsce na pracę z uczniem nad tym, czego dotychczasowa kariera szkolna go pozbawiła. To bardzo ambitne zadanie, bo nauczenie i przyzwyczajenie ucznia do prowadzenia notatek, namysłu nad własną pracą, wracania do niej, świadomości niepowodzeń i sukcesów to samo sedno edukacji, która odeszła. Zataczamy więc koło, wracamy po własnym śladzie.
Znów zazdroszczę nauczycielom, którzy mogą zaproponować uczniom opcję zerową – na późniejszych etapach kształcenia, niezwykle trudno jest powiedzieć, że od dziś pracujemy inaczej. Najpierw trzeba się uporać z ogromnymi deficytami ogólnymi i trochę brakuje mi w naszych rozważaniach miejsca na „realizację materiału”. Nie jestem zbyt przywiązany do rozkładu materiału, planów wynikowych, etc, ale, póki co, nikt nie zaproponował rezygnacji z egzaminu gimnazjalnego. Rozumiem, że praca nad zeszytem OK miałaby być pracą nad przedmiotem, ale obawiam się, że przy setce uczniów nie mógłbym sobie na nią pozwolić. Nie mógłbym zagwarantować, że znów nie będzie to praca nad formą, zamiast nad treścią. Czas potrzebny do wypracowania odpowiednich nawyków i „procedur” wydaje mi się ogromny, właśnie ze względu na niewielkie kompetencje uczniów – nie bardzo sobie wyobrażam pójście na żywioł, bo nie jestem aż takim idealistą. Wierzcie mi! , że sporządzenie notatki, która spełniałaby swoją rolę przekracza możliwości połowy moich uczniów, o refleksji nie wspomnę. Staram się ich tego uczyć, ale czasu na nadrabianie podstawowych umiejętności z zakresu szkoły podstawowej jaka pamiętam, mam niewiele. Fajnie byłoby móc powiedzieć, że ucząc ich tego wszystkiego, uczę ich także języka – niestety to nieprawda, luk kompetencyjnych jest zbyt dużo.
dsterna
29 stycznia 2016 at 13:36Tu przeniosłam komentarz Roberta Raczyńskiego:
Myślę, że wszyscy się zgodzimy, że początkiem końca zeszytu, jako formy pracy, był moment opatrzenia byle jakich podręczników masą ćwiczeń-uzupełnianek, a motywem przewodnim tych działań było zdjęcie z barków ucznia ciężaru myślenia. Doprowadziło to do „brudnopisu luźnych kartek”.
Niestety, obawiam się, że sam powrót do pierwotnej idei zeszytu będzie utrudniony brakiem kompetencji głównych użytkowników, bo tych właśnie kompetencji szkoła wszystkiego najlepszego unikała jak ognia.
Miałem jak dotąd dużo skromniejsze oczekiwania w kwestii zawartości zeszytu w stosunku do zeszytu OK, zaproponowanego przez Danusię. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł liczyć ze strony ucznia na refleksje własne, mapy myślowe, ważniejsze prace, podsumowania lekcji i prace domowe, ale większość takich wymagań jest wyjściowo nieosiągalna. Rozumiem, że jest to forma rozwojowa, miejsce na pracę z uczniem nad tym, czego dotychczasowa kariera szkolna go pozbawiła. To bardzo ambitne zadanie, bo nauczenie i przyzwyczajenie ucznia do prowadzenia notatek, namysłu nad własną pracą, wracania do niej, świadomości niepowodzeń i sukcesów to samo sedno edukacji, która odeszła. Zataczamy więc koło, wracamy po własnym śladzie.
Znów zazdroszczę nauczycielom, którzy mogą zaproponować uczniom opcję zerową – na późniejszych etapach kształcenia, niezwykle trudno jest powiedzieć, że od dziś pracujemy inaczej. Najpierw trzeba się uporać z ogromnymi deficytami ogólnymi i trochę brakuje mi w naszych rozważaniach miejsca na „realizację materiału”. Nie jestem zbyt przywiązany do rozkładu materiału, planów wynikowych, etc, ale, póki co, nikt nie zaproponował rezygnacji z egzaminu gimnazjalnego. Rozumiem, że praca nad zeszytem OK miałaby być pracą nad przedmiotem, ale obawiam się, że przy setce uczniów nie mógłbym sobie na nią pozwolić. Nie mógłbym zagwarantować, że znów nie będzie to praca nad formą, zamiast nad treścią. Czas potrzebny do wypracowania odpowiednich nawyków i „procedur” wydaje mi się ogromny, właśnie ze względu na niewielkie kompetencje uczniów – nie bardzo sobie wyobrażam pójście na żywioł, bo nie jestem aż takim idealistą. Wierzcie mi! , że sporządzenie notatki, która spełniałaby swoją rolę przekracza możliwości połowy moich uczniów, o refleksji nie wspomnę. Staram się ich tego uczyć, ale czasu na nadrabianie podstawowych umiejętności z zakresu szkoły podstawowej jaka pamiętam, mam niewiele. Fajnie byłoby móc powiedzieć, że ucząc ich tego wszystkiego, uczę ich także języka – niestety to nieprawda, luk kompetencyjnych jest zbyt dużo.
dsterna
29 stycznia 2016 at 13:36Tu przeniosłam komentarz Roberta Raczyńskiego:
Myślę, że wszyscy się zgodzimy, że początkiem końca zeszytu, jako formy pracy, był moment opatrzenia byle jakich podręczników masą ćwiczeń-uzupełnianek, a motywem przewodnim tych działań było zdjęcie z barków ucznia ciężaru myślenia. Doprowadziło to do „brudnopisu luźnych kartek”.
Niestety, obawiam się, że sam powrót do pierwotnej idei zeszytu będzie utrudniony brakiem kompetencji głównych użytkowników, bo tych właśnie kompetencji szkoła wszystkiego najlepszego unikała jak ognia.
Miałem jak dotąd dużo skromniejsze oczekiwania w kwestii zawartości zeszytu w stosunku do zeszytu OK, zaproponowanego przez Danusię. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł liczyć ze strony ucznia na refleksje własne, mapy myślowe, ważniejsze prace, podsumowania lekcji i prace domowe, ale większość takich wymagań jest wyjściowo nieosiągalna. Rozumiem, że jest to forma rozwojowa, miejsce na pracę z uczniem nad tym, czego dotychczasowa kariera szkolna go pozbawiła. To bardzo ambitne zadanie, bo nauczenie i przyzwyczajenie ucznia do prowadzenia notatek, namysłu nad własną pracą, wracania do niej, świadomości niepowodzeń i sukcesów to samo sedno edukacji, która odeszła. Zataczamy więc koło, wracamy po własnym śladzie.
Znów zazdroszczę nauczycielom, którzy mogą zaproponować uczniom opcję zerową – na późniejszych etapach kształcenia, niezwykle trudno jest powiedzieć, że od dziś pracujemy inaczej. Najpierw trzeba się uporać z ogromnymi deficytami ogólnymi i trochę brakuje mi w naszych rozważaniach miejsca na „realizację materiału”. Nie jestem zbyt przywiązany do rozkładu materiału, planów wynikowych, etc, ale, póki co, nikt nie zaproponował rezygnacji z egzaminu gimnazjalnego. Rozumiem, że praca nad zeszytem OK miałaby być pracą nad przedmiotem, ale obawiam się, że przy setce uczniów nie mógłbym sobie na nią pozwolić. Nie mógłbym zagwarantować, że znów nie będzie to praca nad formą, zamiast nad treścią. Czas potrzebny do wypracowania odpowiednich nawyków i „procedur” wydaje mi się ogromny, właśnie ze względu na niewielkie kompetencje uczniów – nie bardzo sobie wyobrażam pójście na żywioł, bo nie jestem aż takim idealistą. Wierzcie mi! , że sporządzenie notatki, która spełniałaby swoją rolę przekracza możliwości połowy moich uczniów, o refleksji nie wspomnę. Staram się ich tego uczyć, ale czasu na nadrabianie podstawowych umiejętności z zakresu szkoły podstawowej jaka pamiętam, mam niewiele. Fajnie byłoby móc powiedzieć, że ucząc ich tego wszystkiego, uczę ich także języka – niestety to nieprawda, luk kompetencyjnych jest zbyt dużo.
dsterna
29 stycznia 2016 at 13:56Komentarz Wiesławy Mitulskiej:
Nie korzystam z FB, dlatego o akcji OK zeszyt dowiedziałam się dopiero z tego blogu. Postanowiłam jednak podzielić się swoimi doświadczeniami w pracy z zeszytem. Zgadzam się, że dobrze zaplanowany zeszyt może być bardzo ważnym narzędziem edukacyjnym przydatnym uczniowi, nauczycielowi i do pewnego stopnia również rodzicom.
Od wielu lat pracuję w edukacji wczesnoszkolnej z portfolio uczniowskim, a od tego roku zeszyty moich trzecioklasistów nabrały dużego znaczenia, ponieważ zrezygnowałam z zeszytów ćwiczeń. Do swoich zeszytów dzieci wklejają cele lekcji i kryteria sukcesu. Na bieżąco, w czasie zajęć mogą dzięki temu monitorować swoje postępy na drodze do celu. Sprawdzając zeszyty zauważyłam, że dzieci często odhaczają sobie przy kryteriach sukcesu, co już zrobiły, co osiągnęły. Wykorzystujemy to pod koniec zajęć, gdy podsumowujemy pracę. Dzieci same odkryły, że zeszyt można wykorzystać do uczenia się. Wcale nie musiałam im pokazywać, że do powtórzenia konkretnych wiadomości wystarczy poszukać w zeszycie odpowiedniej lekcji, przypomnieć sobie kryteria sukcesu, zobaczyć co zanotowaliśmy itp. Być może jest to właśnie efekt rezygnacji z zeszytów ćwiczeń, w których panował chaos, był ogrom ćwiczeń, w których wyszukanie istotnych i przydatnych informacji było dla uczniów bardzo trudne.
W zeszycie są również prace dzieci opatrzone informacją zwrotną. Z tego względu, gdy kończy się zeszyt ( w klasie trzeciej zeszyty zwykle są 16 kartkowe), dziecko przechowuje go w szufladce w klasie, by zawsze był dostępny. W mojej klasie zeszyt i portfolio to dwa uzupełniające się i równoważne narzędzia do uczenia się i monitorowania postępów. Format zeszytu jest zbyt mały, by mógł pomieścić np. mapy pamięciowe, które robimy do różnych tematów lekcji. Do wpinania większych kartek formatu A4 służy teczka – portfolio. Tam znajdą swoje miejsce również wszystkie karty z ćwiczeniami, czy z zadaniami sprawdzającymi, opatrzonymi informacją zwrotną.
Do wymienionych korzyści z prowadzenia przemyślanego zeszytu (i portfolio) dodam jeszcze jedną: dla mnie jest to również narzędzie komunikacji z rodzicami. Mam z nimi umowę, że gdy dziecko przynosi zeszyt z informacją zwrotną, to wspólnie ją czytają i podpisują. Swój podpis składa również dziecko, na dowód tego, że zrozumiało informację i wie, co ma zrobić. Dzięki temu rodzice wiedzą nad czym pracujemy i śledzą postępy swojej pociechy. Tak zgromadzony materiał jest również kanwą moich rozmów z rodzicami, gdy przychodzą na spotkania.
Jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt portfolio (w tym roku dołączy również zeszyt), który wypraktykowałam i udoskonalałam przez lata. Pod koniec roku szkolnego spotykam się z każdym dzieckiem i jego rodzicami na rozmowie podsumowującej osiągnięcia i planującej kolejne kroki, kolejne cele, które dziecko chce osiągać. Portfolio i zeszyt to dorobek każdego ucznia i dokumentacja jego postępów. Dzieci bardzo chętnie rozmawiają na jego podstawie. Mogą wtedy pochwalić się, pokazać z czego są dumne, a ja jestem wtedy również bardzo dumna z moich uczniów, kiedy bardzo dojrzale mówią o swoich osiągnięciach i o swoich planach.
Agmet
1 lutego 2016 at 18:58o Matko! Czy Pani istnieje naprawdę? Bardzo jestem ciekawa, co na to inni nauczyciele w Pani szkole? Też tak robią czy stukają się w głowę?
A teraz w nawiązaniu do komentarza pana Roberta Raczyńskiego: prowadzenie zeszytu ma właśnie sens wówczas, jeśli takie umiejętności zdobyło się w szkole podstawowej. W gimnazjum można je wykorzystywać i ewentualnie doskonalić.
Mój syn już przepadł, jest w klasie 5, i choć uczy się dobrze, nie znosi pisania i prowadzenia zeszytów: podkreślania tematów i przepisywania treści podręcznikowych. Nie rozumie potrzeby posiadania zeszytu i trudno się temu dziwić. W takiej formie zeszyt jest tylko dodatkowym ciężarem w tornistrze…
Wiesława Mitulska
1 lutego 2016 at 19:32Istnieję! Opisałam swoje doświadczenia. Jestem przykładem potwierdzającym powiedzenie „Kropla drąży skałę”. Przez wiele lat dzieliłam się doświadczeniami z nauczycielami w mojej szkole i nie tylko. Powoli zdobywam sojuszników. Nauczyciele w mojej szkole wprowadzają ocenianie kształtujące w różny sposób: sprawdzają rozmaite rozwiązania, wypróbowują pomysły i najważniejsze, nie zniechęcają się. Stanowimy dla siebie grupę wsparcia, a ja dzięki temu mogę być pewna, że gdy moje dzieci znajdą się w czwartej klasie, to będą oceniane w sposób, który znają. Nauczycielom przedmiotowcom będzie łatwiej, bo moi uczniowie potrafią udzielać sobie informacji zwrotnej. Niektóre dzieci doszły już do mistrzostwa w określaniu kryteriów sukcesu do wybranego celu.
Wszystkim, którzy próbują zmagać się z oporem innych, życzę wytrwałości.
Uda się!
Xawer
1 lutego 2016 at 20:17No to wielkie brawa dla Pani syna! Nie przepadł, tylko zachował zdrowy rozsądek i niezależność. Po prostu nie widzi żadnego sensu w podkreślaniu tematów i prowadzeniu zeszytów. Ani nie zamierza zapewne doskonalić się w umiejętności podkreślania.
Uczy się dobrze? Czy nie o to w końcu Pani chodzi?
Podkreślanie i przepisywanie treści podręcznikowych i zeszyty sa mu do tego po prostu na nic nie potrzebne, a zapewne mu w tym uczeniu się przeszkadzają. Wie o tym lepiej od swoich nauczycieli, którzy mają dużo gorszych uczniów, ale skupiają się na tym, by ci ich uczniowie prowadzili zeszyty. Byle równo podkreślone. I z przepisanymi treściami podręcznikowymi.
Nie twierdzę, że prowadzenie zeszytów nie ma sensu. Ale zeszyty, a tym bardziej podkreślanie to rzecz marginalna wobec samego uczenia się. Jednym może w tym pomóc, innym taki formalizm wyłącznie przeszkadza. Pani syn wyraźnie należy do tej drugiej grupy. Na Pani miejscu bym się cie4szył z jego niezależności, a nie ubolewał nad niechęcią zeszytową…
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 20:25Mam wrażenie, że już niewielu ludzi pamięta jak prowadzili swoje własne zeszyty i do czego im służyły. Ja dążenie do reintrodukcji zeszytu do szkoły traktuję jako apel o samodzielność i świadomość ucznia. Niestety, nie da się tego zrobić, jeśli takie potrzeby są redukowane do pracy nad formą.
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:29Po ujęciu w formę można zacząć pracować nad treścią.
Xawer
1 lutego 2016 at 20:38Ja to jeszcze pamiętam ;(
Moje zeszyty były w dwóch rodzajach (całkiem rozłącznych, bez form pośrednich):
1. zeszytów w formie zeszytu, prowadzonych na pokaz dla nauczyciela, który wymagał posiadania zeszytu i czepiał się, jeśli ten zeszyt był zapełniony abstrakcyjnymi rysunkami, albo napisem „DUPA”;
2. sterty luźnych kartek i innych notatek, które robiłem sam dla siebie, a do których nikt poza mną nie miał wglądu, a moi nauczyciele nie mieli zapewne nawet świadomości ich istnienia.
Jeśli cokolwiek pomogło mi w nauce, to właśnie te luźne notatki z licealnych lekcji geometrii J.Lisiewicza…
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 23:29Ja zeszytów sensu stricte miałem niewiele – najwięcej dawały mi te, które mogłem prowadzić według własnego widzimisię. Lekcją prowadzenia zeszytu był geografia w klasie V i VI. Zajęcia były na takim poziomie, że później niewiele się już z tego przedmiotu nauczyłem. Zeszyt do polskiego w liceum prowadziłem z pewną dezynwolturą. Do dziś pamiętam jak pani prof. Mordal (pozdrawiam serdecznie), po zapoznaniu się z treścią jednego z moich wypracowań w wersji audio, zapragnęła je obejrzeć – zeszyt zakończył żywot w dwóch częściach, przedarty z pasją.
Robienie notatek uznawałem niekiedy za dobry pomysł, kłopot w tym, że często nie byłem w stanie zachować ich w stanie przejrzystości. Na szczęście, moje koleżanki nie miały z tym kłopotu…
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:31A jakby tak nauczycieli Ciebie w szkole robienia notatek? Wtedy koleżanki nie byłyby potrzebne…..
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 20:17Dziękuję pani za ten wpis, bo cały czas mam wrażenie, że ze mną jest coś nie tak, kiedy słyszę o rzeczach, które udają się innym, a mnie nie…
dsterna
29 stycznia 2016 at 13:56Komentarz Wiesławy Mitulskiej:
Nie korzystam z FB, dlatego o akcji OK zeszyt dowiedziałam się dopiero z tego blogu. Postanowiłam jednak podzielić się swoimi doświadczeniami w pracy z zeszytem. Zgadzam się, że dobrze zaplanowany zeszyt może być bardzo ważnym narzędziem edukacyjnym przydatnym uczniowi, nauczycielowi i do pewnego stopnia również rodzicom.
Od wielu lat pracuję w edukacji wczesnoszkolnej z portfolio uczniowskim, a od tego roku zeszyty moich trzecioklasistów nabrały dużego znaczenia, ponieważ zrezygnowałam z zeszytów ćwiczeń. Do swoich zeszytów dzieci wklejają cele lekcji i kryteria sukcesu. Na bieżąco, w czasie zajęć mogą dzięki temu monitorować swoje postępy na drodze do celu. Sprawdzając zeszyty zauważyłam, że dzieci często odhaczają sobie przy kryteriach sukcesu, co już zrobiły, co osiągnęły. Wykorzystujemy to pod koniec zajęć, gdy podsumowujemy pracę. Dzieci same odkryły, że zeszyt można wykorzystać do uczenia się. Wcale nie musiałam im pokazywać, że do powtórzenia konkretnych wiadomości wystarczy poszukać w zeszycie odpowiedniej lekcji, przypomnieć sobie kryteria sukcesu, zobaczyć co zanotowaliśmy itp. Być może jest to właśnie efekt rezygnacji z zeszytów ćwiczeń, w których panował chaos, był ogrom ćwiczeń, w których wyszukanie istotnych i przydatnych informacji było dla uczniów bardzo trudne.
W zeszycie są również prace dzieci opatrzone informacją zwrotną. Z tego względu, gdy kończy się zeszyt ( w klasie trzeciej zeszyty zwykle są 16 kartkowe), dziecko przechowuje go w szufladce w klasie, by zawsze był dostępny. W mojej klasie zeszyt i portfolio to dwa uzupełniające się i równoważne narzędzia do uczenia się i monitorowania postępów. Format zeszytu jest zbyt mały, by mógł pomieścić np. mapy pamięciowe, które robimy do różnych tematów lekcji. Do wpinania większych kartek formatu A4 służy teczka – portfolio. Tam znajdą swoje miejsce również wszystkie karty z ćwiczeniami, czy z zadaniami sprawdzającymi, opatrzonymi informacją zwrotną.
Do wymienionych korzyści z prowadzenia przemyślanego zeszytu (i portfolio) dodam jeszcze jedną: dla mnie jest to również narzędzie komunikacji z rodzicami. Mam z nimi umowę, że gdy dziecko przynosi zeszyt z informacją zwrotną, to wspólnie ją czytają i podpisują. Swój podpis składa również dziecko, na dowód tego, że zrozumiało informację i wie, co ma zrobić. Dzięki temu rodzice wiedzą nad czym pracujemy i śledzą postępy swojej pociechy. Tak zgromadzony materiał jest również kanwą moich rozmów z rodzicami, gdy przychodzą na spotkania.
Jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt portfolio (w tym roku dołączy również zeszyt), który wypraktykowałam i udoskonalałam przez lata. Pod koniec roku szkolnego spotykam się z każdym dzieckiem i jego rodzicami na rozmowie podsumowującej osiągnięcia i planującej kolejne kroki, kolejne cele, które dziecko chce osiągać. Portfolio i zeszyt to dorobek każdego ucznia i dokumentacja jego postępów. Dzieci bardzo chętnie rozmawiają na jego podstawie. Mogą wtedy pochwalić się, pokazać z czego są dumne, a ja jestem wtedy również bardzo dumna z moich uczniów, kiedy bardzo dojrzale mówią o swoich osiągnięciach i o swoich planach.
Agmet
1 lutego 2016 at 18:58o Matko! Czy Pani istnieje naprawdę? Bardzo jestem ciekawa, co na to inni nauczyciele w Pani szkole? Też tak robią czy stukają się w głowę?
A teraz w nawiązaniu do komentarza pana Roberta Raczyńskiego: prowadzenie zeszytu ma właśnie sens wówczas, jeśli takie umiejętności zdobyło się w szkole podstawowej. W gimnazjum można je wykorzystywać i ewentualnie doskonalić.
Mój syn już przepadł, jest w klasie 5, i choć uczy się dobrze, nie znosi pisania i prowadzenia zeszytów: podkreślania tematów i przepisywania treści podręcznikowych. Nie rozumie potrzeby posiadania zeszytu i trudno się temu dziwić. W takiej formie zeszyt jest tylko dodatkowym ciężarem w tornistrze…
Wiesława Mitulska
1 lutego 2016 at 19:32Istnieję! Opisałam swoje doświadczenia. Jestem przykładem potwierdzającym powiedzenie „Kropla drąży skałę”. Przez wiele lat dzieliłam się doświadczeniami z nauczycielami w mojej szkole i nie tylko. Powoli zdobywam sojuszników. Nauczyciele w mojej szkole wprowadzają ocenianie kształtujące w różny sposób: sprawdzają rozmaite rozwiązania, wypróbowują pomysły i najważniejsze, nie zniechęcają się. Stanowimy dla siebie grupę wsparcia, a ja dzięki temu mogę być pewna, że gdy moje dzieci znajdą się w czwartej klasie, to będą oceniane w sposób, który znają. Nauczycielom przedmiotowcom będzie łatwiej, bo moi uczniowie potrafią udzielać sobie informacji zwrotnej. Niektóre dzieci doszły już do mistrzostwa w określaniu kryteriów sukcesu do wybranego celu.
Wszystkim, którzy próbują zmagać się z oporem innych, życzę wytrwałości.
Uda się!
Xawer
1 lutego 2016 at 20:17No to wielkie brawa dla Pani syna! Nie przepadł, tylko zachował zdrowy rozsądek i niezależność. Po prostu nie widzi żadnego sensu w podkreślaniu tematów i prowadzeniu zeszytów. Ani nie zamierza zapewne doskonalić się w umiejętności podkreślania.
Uczy się dobrze? Czy nie o to w końcu Pani chodzi?
Podkreślanie i przepisywanie treści podręcznikowych i zeszyty sa mu do tego po prostu na nic nie potrzebne, a zapewne mu w tym uczeniu się przeszkadzają. Wie o tym lepiej od swoich nauczycieli, którzy mają dużo gorszych uczniów, ale skupiają się na tym, by ci ich uczniowie prowadzili zeszyty. Byle równo podkreślone. I z przepisanymi treściami podręcznikowymi.
Nie twierdzę, że prowadzenie zeszytów nie ma sensu. Ale zeszyty, a tym bardziej podkreślanie to rzecz marginalna wobec samego uczenia się. Jednym może w tym pomóc, innym taki formalizm wyłącznie przeszkadza. Pani syn wyraźnie należy do tej drugiej grupy. Na Pani miejscu bym się cie4szył z jego niezależności, a nie ubolewał nad niechęcią zeszytową…
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 20:25Mam wrażenie, że już niewielu ludzi pamięta jak prowadzili swoje własne zeszyty i do czego im służyły. Ja dążenie do reintrodukcji zeszytu do szkoły traktuję jako apel o samodzielność i świadomość ucznia. Niestety, nie da się tego zrobić, jeśli takie potrzeby są redukowane do pracy nad formą.
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:29Po ujęciu w formę można zacząć pracować nad treścią.
Xawer
1 lutego 2016 at 20:38Ja to jeszcze pamiętam ;(
Moje zeszyty były w dwóch rodzajach (całkiem rozłącznych, bez form pośrednich):
1. zeszytów w formie zeszytu, prowadzonych na pokaz dla nauczyciela, który wymagał posiadania zeszytu i czepiał się, jeśli ten zeszyt był zapełniony abstrakcyjnymi rysunkami, albo napisem „DUPA”;
2. sterty luźnych kartek i innych notatek, które robiłem sam dla siebie, a do których nikt poza mną nie miał wglądu, a moi nauczyciele nie mieli zapewne nawet świadomości ich istnienia.
Jeśli cokolwiek pomogło mi w nauce, to właśnie te luźne notatki z licealnych lekcji geometrii J.Lisiewicza…
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 23:29Ja zeszytów sensu stricte miałem niewiele – najwięcej dawały mi te, które mogłem prowadzić według własnego widzimisię. Lekcją prowadzenia zeszytu był geografia w klasie V i VI. Zajęcia były na takim poziomie, że później niewiele się już z tego przedmiotu nauczyłem. Zeszyt do polskiego w liceum prowadziłem z pewną dezynwolturą. Do dziś pamiętam jak pani prof. Mordal (pozdrawiam serdecznie), po zapoznaniu się z treścią jednego z moich wypracowań w wersji audio, zapragnęła je obejrzeć – zeszyt zakończył żywot w dwóch częściach, przedarty z pasją.
Robienie notatek uznawałem niekiedy za dobry pomysł, kłopot w tym, że często nie byłem w stanie zachować ich w stanie przejrzystości. Na szczęście, moje koleżanki nie miały z tym kłopotu…
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:31A jakby tak nauczycieli Ciebie w szkole robienia notatek? Wtedy koleżanki nie byłyby potrzebne…..
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 20:17Dziękuję pani za ten wpis, bo cały czas mam wrażenie, że ze mną jest coś nie tak, kiedy słyszę o rzeczach, które udają się innym, a mnie nie…
dsterna
29 stycznia 2016 at 13:56Komentarz Wiesławy Mitulskiej:
Nie korzystam z FB, dlatego o akcji OK zeszyt dowiedziałam się dopiero z tego blogu. Postanowiłam jednak podzielić się swoimi doświadczeniami w pracy z zeszytem. Zgadzam się, że dobrze zaplanowany zeszyt może być bardzo ważnym narzędziem edukacyjnym przydatnym uczniowi, nauczycielowi i do pewnego stopnia również rodzicom.
Od wielu lat pracuję w edukacji wczesnoszkolnej z portfolio uczniowskim, a od tego roku zeszyty moich trzecioklasistów nabrały dużego znaczenia, ponieważ zrezygnowałam z zeszytów ćwiczeń. Do swoich zeszytów dzieci wklejają cele lekcji i kryteria sukcesu. Na bieżąco, w czasie zajęć mogą dzięki temu monitorować swoje postępy na drodze do celu. Sprawdzając zeszyty zauważyłam, że dzieci często odhaczają sobie przy kryteriach sukcesu, co już zrobiły, co osiągnęły. Wykorzystujemy to pod koniec zajęć, gdy podsumowujemy pracę. Dzieci same odkryły, że zeszyt można wykorzystać do uczenia się. Wcale nie musiałam im pokazywać, że do powtórzenia konkretnych wiadomości wystarczy poszukać w zeszycie odpowiedniej lekcji, przypomnieć sobie kryteria sukcesu, zobaczyć co zanotowaliśmy itp. Być może jest to właśnie efekt rezygnacji z zeszytów ćwiczeń, w których panował chaos, był ogrom ćwiczeń, w których wyszukanie istotnych i przydatnych informacji było dla uczniów bardzo trudne.
W zeszycie są również prace dzieci opatrzone informacją zwrotną. Z tego względu, gdy kończy się zeszyt ( w klasie trzeciej zeszyty zwykle są 16 kartkowe), dziecko przechowuje go w szufladce w klasie, by zawsze był dostępny. W mojej klasie zeszyt i portfolio to dwa uzupełniające się i równoważne narzędzia do uczenia się i monitorowania postępów. Format zeszytu jest zbyt mały, by mógł pomieścić np. mapy pamięciowe, które robimy do różnych tematów lekcji. Do wpinania większych kartek formatu A4 służy teczka – portfolio. Tam znajdą swoje miejsce również wszystkie karty z ćwiczeniami, czy z zadaniami sprawdzającymi, opatrzonymi informacją zwrotną.
Do wymienionych korzyści z prowadzenia przemyślanego zeszytu (i portfolio) dodam jeszcze jedną: dla mnie jest to również narzędzie komunikacji z rodzicami. Mam z nimi umowę, że gdy dziecko przynosi zeszyt z informacją zwrotną, to wspólnie ją czytają i podpisują. Swój podpis składa również dziecko, na dowód tego, że zrozumiało informację i wie, co ma zrobić. Dzięki temu rodzice wiedzą nad czym pracujemy i śledzą postępy swojej pociechy. Tak zgromadzony materiał jest również kanwą moich rozmów z rodzicami, gdy przychodzą na spotkania.
Jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt portfolio (w tym roku dołączy również zeszyt), który wypraktykowałam i udoskonalałam przez lata. Pod koniec roku szkolnego spotykam się z każdym dzieckiem i jego rodzicami na rozmowie podsumowującej osiągnięcia i planującej kolejne kroki, kolejne cele, które dziecko chce osiągać. Portfolio i zeszyt to dorobek każdego ucznia i dokumentacja jego postępów. Dzieci bardzo chętnie rozmawiają na jego podstawie. Mogą wtedy pochwalić się, pokazać z czego są dumne, a ja jestem wtedy również bardzo dumna z moich uczniów, kiedy bardzo dojrzale mówią o swoich osiągnięciach i o swoich planach.
Agmet
1 lutego 2016 at 18:58o Matko! Czy Pani istnieje naprawdę? Bardzo jestem ciekawa, co na to inni nauczyciele w Pani szkole? Też tak robią czy stukają się w głowę?
A teraz w nawiązaniu do komentarza pana Roberta Raczyńskiego: prowadzenie zeszytu ma właśnie sens wówczas, jeśli takie umiejętności zdobyło się w szkole podstawowej. W gimnazjum można je wykorzystywać i ewentualnie doskonalić.
Mój syn już przepadł, jest w klasie 5, i choć uczy się dobrze, nie znosi pisania i prowadzenia zeszytów: podkreślania tematów i przepisywania treści podręcznikowych. Nie rozumie potrzeby posiadania zeszytu i trudno się temu dziwić. W takiej formie zeszyt jest tylko dodatkowym ciężarem w tornistrze…
Wiesława Mitulska
1 lutego 2016 at 19:32Istnieję! Opisałam swoje doświadczenia. Jestem przykładem potwierdzającym powiedzenie „Kropla drąży skałę”. Przez wiele lat dzieliłam się doświadczeniami z nauczycielami w mojej szkole i nie tylko. Powoli zdobywam sojuszników. Nauczyciele w mojej szkole wprowadzają ocenianie kształtujące w różny sposób: sprawdzają rozmaite rozwiązania, wypróbowują pomysły i najważniejsze, nie zniechęcają się. Stanowimy dla siebie grupę wsparcia, a ja dzięki temu mogę być pewna, że gdy moje dzieci znajdą się w czwartej klasie, to będą oceniane w sposób, który znają. Nauczycielom przedmiotowcom będzie łatwiej, bo moi uczniowie potrafią udzielać sobie informacji zwrotnej. Niektóre dzieci doszły już do mistrzostwa w określaniu kryteriów sukcesu do wybranego celu.
Wszystkim, którzy próbują zmagać się z oporem innych, życzę wytrwałości.
Uda się!
Xawer
1 lutego 2016 at 20:17No to wielkie brawa dla Pani syna! Nie przepadł, tylko zachował zdrowy rozsądek i niezależność. Po prostu nie widzi żadnego sensu w podkreślaniu tematów i prowadzeniu zeszytów. Ani nie zamierza zapewne doskonalić się w umiejętności podkreślania.
Uczy się dobrze? Czy nie o to w końcu Pani chodzi?
Podkreślanie i przepisywanie treści podręcznikowych i zeszyty sa mu do tego po prostu na nic nie potrzebne, a zapewne mu w tym uczeniu się przeszkadzają. Wie o tym lepiej od swoich nauczycieli, którzy mają dużo gorszych uczniów, ale skupiają się na tym, by ci ich uczniowie prowadzili zeszyty. Byle równo podkreślone. I z przepisanymi treściami podręcznikowymi.
Nie twierdzę, że prowadzenie zeszytów nie ma sensu. Ale zeszyty, a tym bardziej podkreślanie to rzecz marginalna wobec samego uczenia się. Jednym może w tym pomóc, innym taki formalizm wyłącznie przeszkadza. Pani syn wyraźnie należy do tej drugiej grupy. Na Pani miejscu bym się cie4szył z jego niezależności, a nie ubolewał nad niechęcią zeszytową…
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 20:25Mam wrażenie, że już niewielu ludzi pamięta jak prowadzili swoje własne zeszyty i do czego im służyły. Ja dążenie do reintrodukcji zeszytu do szkoły traktuję jako apel o samodzielność i świadomość ucznia. Niestety, nie da się tego zrobić, jeśli takie potrzeby są redukowane do pracy nad formą.
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:29Po ujęciu w formę można zacząć pracować nad treścią.
Xawer
1 lutego 2016 at 20:38Ja to jeszcze pamiętam ;(
Moje zeszyty były w dwóch rodzajach (całkiem rozłącznych, bez form pośrednich):
1. zeszytów w formie zeszytu, prowadzonych na pokaz dla nauczyciela, który wymagał posiadania zeszytu i czepiał się, jeśli ten zeszyt był zapełniony abstrakcyjnymi rysunkami, albo napisem „DUPA”;
2. sterty luźnych kartek i innych notatek, które robiłem sam dla siebie, a do których nikt poza mną nie miał wglądu, a moi nauczyciele nie mieli zapewne nawet świadomości ich istnienia.
Jeśli cokolwiek pomogło mi w nauce, to właśnie te luźne notatki z licealnych lekcji geometrii J.Lisiewicza…
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 23:29Ja zeszytów sensu stricte miałem niewiele – najwięcej dawały mi te, które mogłem prowadzić według własnego widzimisię. Lekcją prowadzenia zeszytu był geografia w klasie V i VI. Zajęcia były na takim poziomie, że później niewiele się już z tego przedmiotu nauczyłem. Zeszyt do polskiego w liceum prowadziłem z pewną dezynwolturą. Do dziś pamiętam jak pani prof. Mordal (pozdrawiam serdecznie), po zapoznaniu się z treścią jednego z moich wypracowań w wersji audio, zapragnęła je obejrzeć – zeszyt zakończył żywot w dwóch częściach, przedarty z pasją.
Robienie notatek uznawałem niekiedy za dobry pomysł, kłopot w tym, że często nie byłem w stanie zachować ich w stanie przejrzystości. Na szczęście, moje koleżanki nie miały z tym kłopotu…
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:31A jakby tak nauczycieli Ciebie w szkole robienia notatek? Wtedy koleżanki nie byłyby potrzebne…..
Robert Raczyński
1 lutego 2016 at 20:17Dziękuję pani za ten wpis, bo cały czas mam wrażenie, że ze mną jest coś nie tak, kiedy słyszę o rzeczach, które udają się innym, a mnie nie…
Danusia
2 lutego 2016 at 12:30Przenoszę tu komentarz Marzeny, bo został wpisany pod rozdziałami książki OK – zeszyt, a tam komentują tylko praktycy. Ale komentarz bardzo na czasie:
W firmie, w której pracuję, wiele czasu poświęcamy na nauczenie pracowników wzajemnego udzielania i przyjmowania informacji zwrotnych dotyczących konkretnych działań. Okazuje się, że to nie takie proste. Problemem jest np. powiedzenie komuś wprost, że coś nam się nie podoba, ponieważ boimy się, że go urazimy, albo boimy się konfrontacji. Druga skrajność to mówienie wprost, ale w sposób agresywny. Problemem okazuje się też przyjmowanie informacji zwrotnych od kogoś – i tu zauważyłam dwa trudne obszary: po pierwsze, informacje są przekazywane w sposób zbyt ogólny albo obszerny (np. zachowujesz się niestosownie), po drugie, reakcje odbiorców są nieadekwatne do przekazanej informacji (atak albo obrona).
Myślę, że OK zeszyty są znakomitym sposobem na nauczenie dzieci bardziej zrównoważonej komunikacji, co z pewnością zaprocentuje w przyszłości 🙂
Danusia
2 lutego 2016 at 12:33Jest różnica pomiędzy iz dla ucznia i dla dorosłego. Niby zasady te same, ale niestety szkoła daje większe prawo do krytyki (:( niestety) i krytyka w iz dla ucznia często dominuje.
Ok zeszyt może być też refleksją nauczyciela nad jego informacją zwrotną dla ucznia.
Xawer
2 lutego 2016 at 14:36Czy pod pojęciem „uczeń” rozumiesz to sześciolatka w pierwszej klasie, czy maturzystę?
Obawiam się, że wrzucanie obu do jednego worka z etykietką „uczeń – coś innego niż dorosły” jest jeszcze bardziej nieuprawnione, niż przenoszenie metod właściwych dla dorosłych na liceum.
W przeciwstawieniu „uczeń dorosły” widzę też głęboką infantylizację szkoły. Póki ktoś nie dostanie matury, to traktujmy go jak przedszkolne dziecko!
Xawer
4 lutego 2016 at 20:01Jak widzę po sąsiednim wątku, OK-zeszyt to narzędzie uznawane przez nauczycieli wczesnoszkolnych i późnopodstawówkowych.
Widzę tam jednego nauczyciela z I klasy gimnazjum i ani jednego przykładu licealnego.
Mamy więc chyba kolejną metodę z serii „to co fajnie wychodzi w przedszkolu, uznajemy za uniwersalną metodę dydaktyczną aż po maturę”.
Nie mam nic przeciwko OK-zeszytom – tam, gdzie jest ich miejsce: w edukacji małych dzieci. Nie sądzę jednak, by wypełnianie tabelek wklejonych do zeszytu było specjalnie rozwijające dla piętnastolatków.
Swoją drogą, to nie mogę też pojąć, jaka jest wyższość tabelek wklejanych do zeszytu nad wydrukowanym „zeszytem ćwiczeń” pełnym gotowych tabelek do wypełnienia?
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 09:04Dla mnie cały sens tej praktyki polega na przyzwyczajeniu ucznia do samodzielnej pracy, notowania, spędzenia kilku minut nad zagadnieniem w domu. Tak wyrobione nawyki mogą przynieść efekty w późniejszych latach – obecnie taka umiejętność analizy tego, czym zajmują się uczniowie na lekcji jest w całkowitej atrofii. Już kiedyś pisałem, że jakiś czas temu miałem grube nieprzyjemności, ponieważ rodzice skarżyli się, że na moich zajęciach, uczniowie są zobowiązani sami prowadzić notatki i w zasadzie w te wpisy nie ingeruję, choć na każdej lekcji robię coś w rodzaju podsumowania rzeczy, które w zapisie mogłyby się znaleźć. Gdybym chciał uczyć ich prowadzić zeszyt sensownie, to przez rok mógłbym nie wygrzebać się z powtórzenia podstawówki, a na to nie mogę sobie pozwolić. Zastanawiam się, czy umiejętność zwięzłej wypowiedzi podsumowującej nie powinna być mocniej akcentowana na lekcjach polskiego, ale trudno jest mi się o tym wypowiadać wiążąco.
Jeśli chodzi o OK zeszyt, mam tylko jedną obawę, czy sama forma nie przesłoni treści, które w tym zeszycie mają się zjawić. Śledzę wpisy Danki i, jak dotąd, nie widziałem w nich nic, co mówiłoby jak prowadzenie tego zeszytu przekłada się np. na rozumienie matematyki u dzieci. Podkreślana jest funkcja socjalizacyjna i ewaluacyjna.
Jak rozumiem, samo prowadzenie OK zeszytu ma stanowić podstawową formę pracy nad przedmiotem, nie mniej jednak, albo brakuje mi wiedzy lub wyobraźni, by ogarnąć, kiedy miałbym kontrolować takie zeszyty, bo w samokontrolę uczniów, nawet przy przyjęciu wszystkich szczytnych założeń, jakoś nie wierzę. Podobają mi się niektóre pomysły, sam próbuję nakłaniać uczniów do pracy z zeszytem, ale na zorganizowanie całego życia ucznia wokół niego nie stać mnie ze względu na ograniczenie czasowe. Obawiam się także, że sam uczeń mógłby bardziej koncentrować się na powinnościach formalnych (co, gdzie, kiedy, jakim kolorem i po której stronie), niż na sednie sprawy. Ale pewnie brakuje mi doświadczenia…
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:37Robercie, jesteśmy na etapie wprowadzania zeszytu, jestem przekona, ze zaraz nauczyciele zaczną go wykorzystywać do uczenia się uczniów. Zobaczymy, jak to zrobią.
Ksawery, uważam, że zapisywanie własnych refleksji towarzyszących procesowi uczenia się, jest właściwe na każdym poziomie nauczania, a W szkole ponadgimnazjalnych to już na to ostatni dzwonek. Boleję, że mamy tak mało gimnazjalnych nauczycieli w OK zeszycie, a licealnych w ogóle, chyba że w grupie kibiców.
Xawer
5 lutego 2016 at 14:31No właśnie ja o tym.
A dokładniej o rozumieniu słowa „własne’, bo spisywanie wszelkich refleksji na wszelkie tematy jak najbardziej doceniam.
Zupełnie nie czuję powiązania pomiędzy zapisywaniem WŁASNYCH refleksji, a wypełnianiem gotowych tabelek, wklejonych do zeszytu, w który ktoś inny ma wgląd, a które potem będą „oceniane sumująco” za to, że zostały wypełnione, a ich treść poddana będzie „ocenie koleżeńskiej”. Bardzo niewielka część ludzi ma tak ekshibicjonistyczne podejście, by spisywać własne intymne refleksje wiedząc, że będą one poddanie ocenie innych ludzi. Większość będzie produkować refleksje na pokaz, zgadując (lepiej lub gorzej) jakiego rodzaju „refleksji” oczekuje nauczyciel.
A może w ogóle nie przejmować się formą, ale zająć się treściami, nie czekając na osiągnięcie doskonałości w formalizmie? Ktoś chce spisywać swoje refleksje, to je spisze, ktoś inny nie chce i nie widzi w tym sensu, to dlaczego go do tego zmuszać? Zwłaszcza kosztem czasu, który powinien być przeznaczony na dydaktykę.
Przypomina mi się tu genialny tekst Lockharta (https://osswiata.pl/program/kasprzak/pliki/pdf/LockhartsLament%20PL.pdf) o szkolnym uczeniu matematyki – uznanie formy za konieczną do opanowania przed zajęciem się treściami, to nic innego, jak „paint by numbers” i ćwiczenia w zapisie nutowym.
Jeśli ktoś ma się nauczyć matematyki, to powinien się uczyć (i powinno się go uczyć) matematyki, a nie wypełniania tabelek wklejonych do zeszytu meta-refleksjami o uczeniu się matematyki. A tym bardziej meta-meta-refleksjami o pożytkach z prowadzenia zeszytu, zawierającego refleksje.
Jakoś bliższa jest mi jako cel edukacji wizja uczniów nie prowadzących żadnych notatek i nie wypełniających żadnych tabelek, za to rozumiejących zagadnienia trygonometrii i historii średniowiecznej, niż wizja perfekcyjnych spisywaczy swoich refleksji o procesie uczenia się.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 15:21Szkolnictwo instytucjonalne, nieważne to obudzone, czy śpiące w najlepsze, boryka się z mankamentem nieusuwalnym, wpisanym w jego fundament: Kot nie chce łyknąć lekarstwa, więc trzeba mu je podać podstępem. Niestety, kolejne sposoby tego podawania szybko się dezaktualizują, bo koty to bystre i niezależne stworzenia. Na dodatek dostępne terapie dają efekt porównywalny z placebo. Szkoła chciałaby, żeby kot zrozumiał, że lek jest mu potrzebny, ale jego ewolucja pokierowała nim zupełnie inaczej – gorzkie ciała obce i podejrzanie pachnące płyny każe omijać z daleka. Szkoła chciałaby móc przestać się liczyć z niewygodną rzeczywistością i zamiast spełniać rolę czynnika presji ewolucyjnej, chce zaprzeczyć jej istnieniu. W ten sposób nigdy nie doczeka się kotów bez protestu łykających pigułki, ale za to będzie mogła zachłystywać się swoją „dobrocią”. I o to chodzi, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Xawer
5 lutego 2016 at 17:35Koniecznie dawaj swoim dzieciakom jako lekturę Sir Terrence’a Pratchetta „The Unadulterated Cat”, a w szczególności passus „When The Cat needs a Pill”…
Jak ktoś nie czytał, a tak mu łatwiej, to wyszło i po polsku.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 21:17Oh yeah :). Every procedure for getting a cat to take a pill works fine — once. To nie moje oczywiście lecz w/w autora :).
Danusia
2 lutego 2016 at 12:30Przenoszę tu komentarz Marzeny, bo został wpisany pod rozdziałami książki OK – zeszyt, a tam komentują tylko praktycy. Ale komentarz bardzo na czasie:
W firmie, w której pracuję, wiele czasu poświęcamy na nauczenie pracowników wzajemnego udzielania i przyjmowania informacji zwrotnych dotyczących konkretnych działań. Okazuje się, że to nie takie proste. Problemem jest np. powiedzenie komuś wprost, że coś nam się nie podoba, ponieważ boimy się, że go urazimy, albo boimy się konfrontacji. Druga skrajność to mówienie wprost, ale w sposób agresywny. Problemem okazuje się też przyjmowanie informacji zwrotnych od kogoś – i tu zauważyłam dwa trudne obszary: po pierwsze, informacje są przekazywane w sposób zbyt ogólny albo obszerny (np. zachowujesz się niestosownie), po drugie, reakcje odbiorców są nieadekwatne do przekazanej informacji (atak albo obrona).
Myślę, że OK zeszyty są znakomitym sposobem na nauczenie dzieci bardziej zrównoważonej komunikacji, co z pewnością zaprocentuje w przyszłości 🙂
Danusia
2 lutego 2016 at 12:33Jest różnica pomiędzy iz dla ucznia i dla dorosłego. Niby zasady te same, ale niestety szkoła daje większe prawo do krytyki (:( niestety) i krytyka w iz dla ucznia często dominuje.
Ok zeszyt może być też refleksją nauczyciela nad jego informacją zwrotną dla ucznia.
Xawer
2 lutego 2016 at 14:36Czy pod pojęciem „uczeń” rozumiesz to sześciolatka w pierwszej klasie, czy maturzystę?
Obawiam się, że wrzucanie obu do jednego worka z etykietką „uczeń – coś innego niż dorosły” jest jeszcze bardziej nieuprawnione, niż przenoszenie metod właściwych dla dorosłych na liceum.
W przeciwstawieniu „uczeń dorosły” widzę też głęboką infantylizację szkoły. Póki ktoś nie dostanie matury, to traktujmy go jak przedszkolne dziecko!
Xawer
4 lutego 2016 at 20:01Jak widzę po sąsiednim wątku, OK-zeszyt to narzędzie uznawane przez nauczycieli wczesnoszkolnych i późnopodstawówkowych.
Widzę tam jednego nauczyciela z I klasy gimnazjum i ani jednego przykładu licealnego.
Mamy więc chyba kolejną metodę z serii „to co fajnie wychodzi w przedszkolu, uznajemy za uniwersalną metodę dydaktyczną aż po maturę”.
Nie mam nic przeciwko OK-zeszytom – tam, gdzie jest ich miejsce: w edukacji małych dzieci. Nie sądzę jednak, by wypełnianie tabelek wklejonych do zeszytu było specjalnie rozwijające dla piętnastolatków.
Swoją drogą, to nie mogę też pojąć, jaka jest wyższość tabelek wklejanych do zeszytu nad wydrukowanym „zeszytem ćwiczeń” pełnym gotowych tabelek do wypełnienia?
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 09:04Dla mnie cały sens tej praktyki polega na przyzwyczajeniu ucznia do samodzielnej pracy, notowania, spędzenia kilku minut nad zagadnieniem w domu. Tak wyrobione nawyki mogą przynieść efekty w późniejszych latach – obecnie taka umiejętność analizy tego, czym zajmują się uczniowie na lekcji jest w całkowitej atrofii. Już kiedyś pisałem, że jakiś czas temu miałem grube nieprzyjemności, ponieważ rodzice skarżyli się, że na moich zajęciach, uczniowie są zobowiązani sami prowadzić notatki i w zasadzie w te wpisy nie ingeruję, choć na każdej lekcji robię coś w rodzaju podsumowania rzeczy, które w zapisie mogłyby się znaleźć. Gdybym chciał uczyć ich prowadzić zeszyt sensownie, to przez rok mógłbym nie wygrzebać się z powtórzenia podstawówki, a na to nie mogę sobie pozwolić. Zastanawiam się, czy umiejętność zwięzłej wypowiedzi podsumowującej nie powinna być mocniej akcentowana na lekcjach polskiego, ale trudno jest mi się o tym wypowiadać wiążąco.
Jeśli chodzi o OK zeszyt, mam tylko jedną obawę, czy sama forma nie przesłoni treści, które w tym zeszycie mają się zjawić. Śledzę wpisy Danki i, jak dotąd, nie widziałem w nich nic, co mówiłoby jak prowadzenie tego zeszytu przekłada się np. na rozumienie matematyki u dzieci. Podkreślana jest funkcja socjalizacyjna i ewaluacyjna.
Jak rozumiem, samo prowadzenie OK zeszytu ma stanowić podstawową formę pracy nad przedmiotem, nie mniej jednak, albo brakuje mi wiedzy lub wyobraźni, by ogarnąć, kiedy miałbym kontrolować takie zeszyty, bo w samokontrolę uczniów, nawet przy przyjęciu wszystkich szczytnych założeń, jakoś nie wierzę. Podobają mi się niektóre pomysły, sam próbuję nakłaniać uczniów do pracy z zeszytem, ale na zorganizowanie całego życia ucznia wokół niego nie stać mnie ze względu na ograniczenie czasowe. Obawiam się także, że sam uczeń mógłby bardziej koncentrować się na powinnościach formalnych (co, gdzie, kiedy, jakim kolorem i po której stronie), niż na sednie sprawy. Ale pewnie brakuje mi doświadczenia…
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:37Robercie, jesteśmy na etapie wprowadzania zeszytu, jestem przekona, ze zaraz nauczyciele zaczną go wykorzystywać do uczenia się uczniów. Zobaczymy, jak to zrobią.
Ksawery, uważam, że zapisywanie własnych refleksji towarzyszących procesowi uczenia się, jest właściwe na każdym poziomie nauczania, a W szkole ponadgimnazjalnych to już na to ostatni dzwonek. Boleję, że mamy tak mało gimnazjalnych nauczycieli w OK zeszycie, a licealnych w ogóle, chyba że w grupie kibiców.
Xawer
5 lutego 2016 at 14:31No właśnie ja o tym.
A dokładniej o rozumieniu słowa „własne’, bo spisywanie wszelkich refleksji na wszelkie tematy jak najbardziej doceniam.
Zupełnie nie czuję powiązania pomiędzy zapisywaniem WŁASNYCH refleksji, a wypełnianiem gotowych tabelek, wklejonych do zeszytu, w który ktoś inny ma wgląd, a które potem będą „oceniane sumująco” za to, że zostały wypełnione, a ich treść poddana będzie „ocenie koleżeńskiej”. Bardzo niewielka część ludzi ma tak ekshibicjonistyczne podejście, by spisywać własne intymne refleksje wiedząc, że będą one poddanie ocenie innych ludzi. Większość będzie produkować refleksje na pokaz, zgadując (lepiej lub gorzej) jakiego rodzaju „refleksji” oczekuje nauczyciel.
A może w ogóle nie przejmować się formą, ale zająć się treściami, nie czekając na osiągnięcie doskonałości w formalizmie? Ktoś chce spisywać swoje refleksje, to je spisze, ktoś inny nie chce i nie widzi w tym sensu, to dlaczego go do tego zmuszać? Zwłaszcza kosztem czasu, który powinien być przeznaczony na dydaktykę.
Przypomina mi się tu genialny tekst Lockharta (https://osswiata.pl/program/kasprzak/pliki/pdf/LockhartsLament%20PL.pdf) o szkolnym uczeniu matematyki – uznanie formy za konieczną do opanowania przed zajęciem się treściami, to nic innego, jak „paint by numbers” i ćwiczenia w zapisie nutowym.
Jeśli ktoś ma się nauczyć matematyki, to powinien się uczyć (i powinno się go uczyć) matematyki, a nie wypełniania tabelek wklejonych do zeszytu meta-refleksjami o uczeniu się matematyki. A tym bardziej meta-meta-refleksjami o pożytkach z prowadzenia zeszytu, zawierającego refleksje.
Jakoś bliższa jest mi jako cel edukacji wizja uczniów nie prowadzących żadnych notatek i nie wypełniających żadnych tabelek, za to rozumiejących zagadnienia trygonometrii i historii średniowiecznej, niż wizja perfekcyjnych spisywaczy swoich refleksji o procesie uczenia się.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 15:21Szkolnictwo instytucjonalne, nieważne to obudzone, czy śpiące w najlepsze, boryka się z mankamentem nieusuwalnym, wpisanym w jego fundament: Kot nie chce łyknąć lekarstwa, więc trzeba mu je podać podstępem. Niestety, kolejne sposoby tego podawania szybko się dezaktualizują, bo koty to bystre i niezależne stworzenia. Na dodatek dostępne terapie dają efekt porównywalny z placebo. Szkoła chciałaby, żeby kot zrozumiał, że lek jest mu potrzebny, ale jego ewolucja pokierowała nim zupełnie inaczej – gorzkie ciała obce i podejrzanie pachnące płyny każe omijać z daleka. Szkoła chciałaby móc przestać się liczyć z niewygodną rzeczywistością i zamiast spełniać rolę czynnika presji ewolucyjnej, chce zaprzeczyć jej istnieniu. W ten sposób nigdy nie doczeka się kotów bez protestu łykających pigułki, ale za to będzie mogła zachłystywać się swoją „dobrocią”. I o to chodzi, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Xawer
5 lutego 2016 at 17:35Koniecznie dawaj swoim dzieciakom jako lekturę Sir Terrence’a Pratchetta „The Unadulterated Cat”, a w szczególności passus „When The Cat needs a Pill”…
Jak ktoś nie czytał, a tak mu łatwiej, to wyszło i po polsku.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 21:17Oh yeah :). Every procedure for getting a cat to take a pill works fine — once. To nie moje oczywiście lecz w/w autora :).
Danusia
2 lutego 2016 at 12:30Przenoszę tu komentarz Marzeny, bo został wpisany pod rozdziałami książki OK – zeszyt, a tam komentują tylko praktycy. Ale komentarz bardzo na czasie:
W firmie, w której pracuję, wiele czasu poświęcamy na nauczenie pracowników wzajemnego udzielania i przyjmowania informacji zwrotnych dotyczących konkretnych działań. Okazuje się, że to nie takie proste. Problemem jest np. powiedzenie komuś wprost, że coś nam się nie podoba, ponieważ boimy się, że go urazimy, albo boimy się konfrontacji. Druga skrajność to mówienie wprost, ale w sposób agresywny. Problemem okazuje się też przyjmowanie informacji zwrotnych od kogoś – i tu zauważyłam dwa trudne obszary: po pierwsze, informacje są przekazywane w sposób zbyt ogólny albo obszerny (np. zachowujesz się niestosownie), po drugie, reakcje odbiorców są nieadekwatne do przekazanej informacji (atak albo obrona).
Myślę, że OK zeszyty są znakomitym sposobem na nauczenie dzieci bardziej zrównoważonej komunikacji, co z pewnością zaprocentuje w przyszłości 🙂
Danusia
2 lutego 2016 at 12:33Jest różnica pomiędzy iz dla ucznia i dla dorosłego. Niby zasady te same, ale niestety szkoła daje większe prawo do krytyki (:( niestety) i krytyka w iz dla ucznia często dominuje.
Ok zeszyt może być też refleksją nauczyciela nad jego informacją zwrotną dla ucznia.
Xawer
2 lutego 2016 at 14:36Czy pod pojęciem „uczeń” rozumiesz to sześciolatka w pierwszej klasie, czy maturzystę?
Obawiam się, że wrzucanie obu do jednego worka z etykietką „uczeń – coś innego niż dorosły” jest jeszcze bardziej nieuprawnione, niż przenoszenie metod właściwych dla dorosłych na liceum.
W przeciwstawieniu „uczeń dorosły” widzę też głęboką infantylizację szkoły. Póki ktoś nie dostanie matury, to traktujmy go jak przedszkolne dziecko!
Xawer
4 lutego 2016 at 20:01Jak widzę po sąsiednim wątku, OK-zeszyt to narzędzie uznawane przez nauczycieli wczesnoszkolnych i późnopodstawówkowych.
Widzę tam jednego nauczyciela z I klasy gimnazjum i ani jednego przykładu licealnego.
Mamy więc chyba kolejną metodę z serii „to co fajnie wychodzi w przedszkolu, uznajemy za uniwersalną metodę dydaktyczną aż po maturę”.
Nie mam nic przeciwko OK-zeszytom – tam, gdzie jest ich miejsce: w edukacji małych dzieci. Nie sądzę jednak, by wypełnianie tabelek wklejonych do zeszytu było specjalnie rozwijające dla piętnastolatków.
Swoją drogą, to nie mogę też pojąć, jaka jest wyższość tabelek wklejanych do zeszytu nad wydrukowanym „zeszytem ćwiczeń” pełnym gotowych tabelek do wypełnienia?
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 09:04Dla mnie cały sens tej praktyki polega na przyzwyczajeniu ucznia do samodzielnej pracy, notowania, spędzenia kilku minut nad zagadnieniem w domu. Tak wyrobione nawyki mogą przynieść efekty w późniejszych latach – obecnie taka umiejętność analizy tego, czym zajmują się uczniowie na lekcji jest w całkowitej atrofii. Już kiedyś pisałem, że jakiś czas temu miałem grube nieprzyjemności, ponieważ rodzice skarżyli się, że na moich zajęciach, uczniowie są zobowiązani sami prowadzić notatki i w zasadzie w te wpisy nie ingeruję, choć na każdej lekcji robię coś w rodzaju podsumowania rzeczy, które w zapisie mogłyby się znaleźć. Gdybym chciał uczyć ich prowadzić zeszyt sensownie, to przez rok mógłbym nie wygrzebać się z powtórzenia podstawówki, a na to nie mogę sobie pozwolić. Zastanawiam się, czy umiejętność zwięzłej wypowiedzi podsumowującej nie powinna być mocniej akcentowana na lekcjach polskiego, ale trudno jest mi się o tym wypowiadać wiążąco.
Jeśli chodzi o OK zeszyt, mam tylko jedną obawę, czy sama forma nie przesłoni treści, które w tym zeszycie mają się zjawić. Śledzę wpisy Danki i, jak dotąd, nie widziałem w nich nic, co mówiłoby jak prowadzenie tego zeszytu przekłada się np. na rozumienie matematyki u dzieci. Podkreślana jest funkcja socjalizacyjna i ewaluacyjna.
Jak rozumiem, samo prowadzenie OK zeszytu ma stanowić podstawową formę pracy nad przedmiotem, nie mniej jednak, albo brakuje mi wiedzy lub wyobraźni, by ogarnąć, kiedy miałbym kontrolować takie zeszyty, bo w samokontrolę uczniów, nawet przy przyjęciu wszystkich szczytnych założeń, jakoś nie wierzę. Podobają mi się niektóre pomysły, sam próbuję nakłaniać uczniów do pracy z zeszytem, ale na zorganizowanie całego życia ucznia wokół niego nie stać mnie ze względu na ograniczenie czasowe. Obawiam się także, że sam uczeń mógłby bardziej koncentrować się na powinnościach formalnych (co, gdzie, kiedy, jakim kolorem i po której stronie), niż na sednie sprawy. Ale pewnie brakuje mi doświadczenia…
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:37Robercie, jesteśmy na etapie wprowadzania zeszytu, jestem przekona, ze zaraz nauczyciele zaczną go wykorzystywać do uczenia się uczniów. Zobaczymy, jak to zrobią.
Ksawery, uważam, że zapisywanie własnych refleksji towarzyszących procesowi uczenia się, jest właściwe na każdym poziomie nauczania, a W szkole ponadgimnazjalnych to już na to ostatni dzwonek. Boleję, że mamy tak mało gimnazjalnych nauczycieli w OK zeszycie, a licealnych w ogóle, chyba że w grupie kibiców.
Xawer
5 lutego 2016 at 14:31No właśnie ja o tym.
A dokładniej o rozumieniu słowa „własne’, bo spisywanie wszelkich refleksji na wszelkie tematy jak najbardziej doceniam.
Zupełnie nie czuję powiązania pomiędzy zapisywaniem WŁASNYCH refleksji, a wypełnianiem gotowych tabelek, wklejonych do zeszytu, w który ktoś inny ma wgląd, a które potem będą „oceniane sumująco” za to, że zostały wypełnione, a ich treść poddana będzie „ocenie koleżeńskiej”. Bardzo niewielka część ludzi ma tak ekshibicjonistyczne podejście, by spisywać własne intymne refleksje wiedząc, że będą one poddanie ocenie innych ludzi. Większość będzie produkować refleksje na pokaz, zgadując (lepiej lub gorzej) jakiego rodzaju „refleksji” oczekuje nauczyciel.
A może w ogóle nie przejmować się formą, ale zająć się treściami, nie czekając na osiągnięcie doskonałości w formalizmie? Ktoś chce spisywać swoje refleksje, to je spisze, ktoś inny nie chce i nie widzi w tym sensu, to dlaczego go do tego zmuszać? Zwłaszcza kosztem czasu, który powinien być przeznaczony na dydaktykę.
Przypomina mi się tu genialny tekst Lockharta (https://osswiata.pl/program/kasprzak/pliki/pdf/LockhartsLament%20PL.pdf) o szkolnym uczeniu matematyki – uznanie formy za konieczną do opanowania przed zajęciem się treściami, to nic innego, jak „paint by numbers” i ćwiczenia w zapisie nutowym.
Jeśli ktoś ma się nauczyć matematyki, to powinien się uczyć (i powinno się go uczyć) matematyki, a nie wypełniania tabelek wklejonych do zeszytu meta-refleksjami o uczeniu się matematyki. A tym bardziej meta-meta-refleksjami o pożytkach z prowadzenia zeszytu, zawierającego refleksje.
Jakoś bliższa jest mi jako cel edukacji wizja uczniów nie prowadzących żadnych notatek i nie wypełniających żadnych tabelek, za to rozumiejących zagadnienia trygonometrii i historii średniowiecznej, niż wizja perfekcyjnych spisywaczy swoich refleksji o procesie uczenia się.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 15:21Szkolnictwo instytucjonalne, nieważne to obudzone, czy śpiące w najlepsze, boryka się z mankamentem nieusuwalnym, wpisanym w jego fundament: Kot nie chce łyknąć lekarstwa, więc trzeba mu je podać podstępem. Niestety, kolejne sposoby tego podawania szybko się dezaktualizują, bo koty to bystre i niezależne stworzenia. Na dodatek dostępne terapie dają efekt porównywalny z placebo. Szkoła chciałaby, żeby kot zrozumiał, że lek jest mu potrzebny, ale jego ewolucja pokierowała nim zupełnie inaczej – gorzkie ciała obce i podejrzanie pachnące płyny każe omijać z daleka. Szkoła chciałaby móc przestać się liczyć z niewygodną rzeczywistością i zamiast spełniać rolę czynnika presji ewolucyjnej, chce zaprzeczyć jej istnieniu. W ten sposób nigdy nie doczeka się kotów bez protestu łykających pigułki, ale za to będzie mogła zachłystywać się swoją „dobrocią”. I o to chodzi, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Xawer
5 lutego 2016 at 17:35Koniecznie dawaj swoim dzieciakom jako lekturę Sir Terrence’a Pratchetta „The Unadulterated Cat”, a w szczególności passus „When The Cat needs a Pill”…
Jak ktoś nie czytał, a tak mu łatwiej, to wyszło i po polsku.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 21:17Oh yeah :). Every procedure for getting a cat to take a pill works fine — once. To nie moje oczywiście lecz w/w autora :).
Danusia
3 lutego 2016 at 07:30Przeniesiony wpis Pani Izabeli:
Witam, od kilku lat stosuję OK, niestety w okrojonej wersji ze względu na brak akceptacji dyrekcji, ale wciąż walczę ze zmorą „…trzeba to przepisywać?”. Motywowanie skutkuje na chwilę, może kilka lekcji. Uczniowie nie dbają o estetykę własnych notatek, niechętnie używają kolorów, o systematycznym zapisywaniu refleksji po lekcji mogę zapomnieć. Lubią natomiast dokonywać oceny koleżeńskiej; najwięcej satysfakcji mają wówczas, gdy sprawdzają wzajemnie swoje klasówki. Nasze ferie dopiero się rozpoczęły, więc mam jeszcze czas na przemyślenia i przygotowanie do działania. Pomysł OKzeszytu bardzo mi się podoba, ciekawe co powiedzą moi, wiecznie znudzeni, uczniowie, rodzice i koleżanki z pokoju nauczycielskiego? Widzę sens, więc działam. Wszystkim zapaleńcom życzę cierpliwości i sukcesów.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 09:31Naprawdę cieszy panią ten pęd do szukania błędów u kogoś innego? I dziwi niechęć do mechanicznego kopiowania?
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:39Robercie sprawdzanie kształtujące (ocena koleżeńska) nie polega na wytykaniu błędu, ale również na docenieniu i wskazówkach. Myślę, ze o tym mówi Pani Izabela.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 13:26A ja nie jestem przekonany, czy dzieci odróżniają jedno od drugiego, bo nawet dorośli rzadko są do tego zdolni. Bardzo mi to pachnie ideologicznym chciejstwem opartym na łatwo indukowalnej schadenfreude. Ale to pewnie kwestia doświadczeń, ja o kwestii publicznej samooceny/samokrytyki i oceny „koleżeńskiej” nie potrafię powiedzieć nic dobrego.
Wiesława Mitulska
5 lutego 2016 at 17:32Dzieci to odróżniają. Uważam, że mylące jest samo określenie – ocena koleżeńska, bo kojarzy się z oceną wyrażoną stopniem. Ja ją rozumiem jako informację zwrotną udzieloną koledze/koleżance w związku ze znanymi dzieciom kryteriami sukcesu. W mojej klasie dzieci nie poprawiają sobie wzajemnie błędów w zeszytach i nie wystawiają stopni, ale bardzo czekają na moment, co kolega powie o jego pracy/czytaniu/opowiadaniu itp. Znają zasady, wiedzą, że najpierw trzeba docenić, potem wskazać miejsca do poprawy i odnoszą się do kryteriów sukcesu, które wspólnie ustalamy. Wyjaśnię na przykładzie.
Moi trzecioklasiści uczyli się w tym tygodniu o kontynentach. Sporo już wiedzieli i dla uporządkowania wiedzy robiliśmy notatki w formie mapki pojęciowej. Na jej podstawie mieli samodzielnie przygotować wypowiedź o wybranym kontynencie.
Ustaliliśmy wspólnie kryteria sukcesu (była krótka dyskusja na temat ilości zdań i długości wypowiedzi):
* Powiem przynajmniej 4 zdania o wybranym kontynencie.
* Będę mówił/mówiła o położeniu, roślinach, zwierzętach i ludziach żyjących na wybranym kontynencie.
* Będę mówił/mówiła wyraźnie.
Informacje zwrotne, których dzieci sobie udzielały świadczyły o tym, że słuchały siebie wzajemnie. Przykładowa wypowiedź, jaką zapamiętałam: „Wojtek, mówiłeś tak ciekawie, że chciało mi się Ciebie słuchać. Powiedziałeś dużo więcej niż 4 zdania. Ja nie wiedziałem, że w Australii jest Góra Kościuszki. Nie powiedziałeś nic o roślinności. Czy mógłbyś jeszcze coś dodać?”. Po takiej ocenie koleżeńskiej ja nie miałam już nic do dodania.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 20:44To bardzo fajny przykład, powiedziałbym nawet, że to bardzo dojrzała wypowiedź. Robi pani wspaniałą robotę dla nauczycieli, którzy przejmą pani uczniów. Sadząc po moich zespołach, tak myślące i wypowiadające się dzieci mogą przykro się rozczarować. Nie mówię już o nawykach i OK, ale o okresie „burzy i naporu”, który kształtuje postawy dzieci w latach następnych. 9-10 lat to wiek, w którym dzieci wydają nam się mądrzejsze i dojrzalsze od siebie samych za lat 2-3. Jeśli przyzwyczajenia ukształtowane w tym wieku przetrwają próbę czasu i nieuniknionych zmian środowiska, z pewnością zaowocują w latach następnych. Moje obserwacje wskazują jednak na rosnącą rolę „emancypacji” za wszelką cenę, potrzebę choćby najgłupszego „przewodnika stada” i pęd do tworzenia „koterii”. To rzecz nieunikniona, która zdecydowanie przeszkadza w kontynuacji zajęć w tym modelu – dzieci po prostu coraz bardziej chcą się różnić i zaznaczać swoje terytorium. Proste przenoszenie doświadczeń z pracy z młodszymi dziećmi na starsze grupy wiekowe nie przynosi efektów, a jest praktyką powszechną.
Danusia
3 lutego 2016 at 07:30Przeniesiony wpis Pani Izabeli:
Witam, od kilku lat stosuję OK, niestety w okrojonej wersji ze względu na brak akceptacji dyrekcji, ale wciąż walczę ze zmorą „…trzeba to przepisywać?”. Motywowanie skutkuje na chwilę, może kilka lekcji. Uczniowie nie dbają o estetykę własnych notatek, niechętnie używają kolorów, o systematycznym zapisywaniu refleksji po lekcji mogę zapomnieć. Lubią natomiast dokonywać oceny koleżeńskiej; najwięcej satysfakcji mają wówczas, gdy sprawdzają wzajemnie swoje klasówki. Nasze ferie dopiero się rozpoczęły, więc mam jeszcze czas na przemyślenia i przygotowanie do działania. Pomysł OKzeszytu bardzo mi się podoba, ciekawe co powiedzą moi, wiecznie znudzeni, uczniowie, rodzice i koleżanki z pokoju nauczycielskiego? Widzę sens, więc działam. Wszystkim zapaleńcom życzę cierpliwości i sukcesów.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 09:31Naprawdę cieszy panią ten pęd do szukania błędów u kogoś innego? I dziwi niechęć do mechanicznego kopiowania?
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:39Robercie sprawdzanie kształtujące (ocena koleżeńska) nie polega na wytykaniu błędu, ale również na docenieniu i wskazówkach. Myślę, ze o tym mówi Pani Izabela.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 13:26A ja nie jestem przekonany, czy dzieci odróżniają jedno od drugiego, bo nawet dorośli rzadko są do tego zdolni. Bardzo mi to pachnie ideologicznym chciejstwem opartym na łatwo indukowalnej schadenfreude. Ale to pewnie kwestia doświadczeń, ja o kwestii publicznej samooceny/samokrytyki i oceny „koleżeńskiej” nie potrafię powiedzieć nic dobrego.
Wiesława Mitulska
5 lutego 2016 at 17:32Dzieci to odróżniają. Uważam, że mylące jest samo określenie – ocena koleżeńska, bo kojarzy się z oceną wyrażoną stopniem. Ja ją rozumiem jako informację zwrotną udzieloną koledze/koleżance w związku ze znanymi dzieciom kryteriami sukcesu. W mojej klasie dzieci nie poprawiają sobie wzajemnie błędów w zeszytach i nie wystawiają stopni, ale bardzo czekają na moment, co kolega powie o jego pracy/czytaniu/opowiadaniu itp. Znają zasady, wiedzą, że najpierw trzeba docenić, potem wskazać miejsca do poprawy i odnoszą się do kryteriów sukcesu, które wspólnie ustalamy. Wyjaśnię na przykładzie.
Moi trzecioklasiści uczyli się w tym tygodniu o kontynentach. Sporo już wiedzieli i dla uporządkowania wiedzy robiliśmy notatki w formie mapki pojęciowej. Na jej podstawie mieli samodzielnie przygotować wypowiedź o wybranym kontynencie.
Ustaliliśmy wspólnie kryteria sukcesu (była krótka dyskusja na temat ilości zdań i długości wypowiedzi):
* Powiem przynajmniej 4 zdania o wybranym kontynencie.
* Będę mówił/mówiła o położeniu, roślinach, zwierzętach i ludziach żyjących na wybranym kontynencie.
* Będę mówił/mówiła wyraźnie.
Informacje zwrotne, których dzieci sobie udzielały świadczyły o tym, że słuchały siebie wzajemnie. Przykładowa wypowiedź, jaką zapamiętałam: „Wojtek, mówiłeś tak ciekawie, że chciało mi się Ciebie słuchać. Powiedziałeś dużo więcej niż 4 zdania. Ja nie wiedziałem, że w Australii jest Góra Kościuszki. Nie powiedziałeś nic o roślinności. Czy mógłbyś jeszcze coś dodać?”. Po takiej ocenie koleżeńskiej ja nie miałam już nic do dodania.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 20:44To bardzo fajny przykład, powiedziałbym nawet, że to bardzo dojrzała wypowiedź. Robi pani wspaniałą robotę dla nauczycieli, którzy przejmą pani uczniów. Sadząc po moich zespołach, tak myślące i wypowiadające się dzieci mogą przykro się rozczarować. Nie mówię już o nawykach i OK, ale o okresie „burzy i naporu”, który kształtuje postawy dzieci w latach następnych. 9-10 lat to wiek, w którym dzieci wydają nam się mądrzejsze i dojrzalsze od siebie samych za lat 2-3. Jeśli przyzwyczajenia ukształtowane w tym wieku przetrwają próbę czasu i nieuniknionych zmian środowiska, z pewnością zaowocują w latach następnych. Moje obserwacje wskazują jednak na rosnącą rolę „emancypacji” za wszelką cenę, potrzebę choćby najgłupszego „przewodnika stada” i pęd do tworzenia „koterii”. To rzecz nieunikniona, która zdecydowanie przeszkadza w kontynuacji zajęć w tym modelu – dzieci po prostu coraz bardziej chcą się różnić i zaznaczać swoje terytorium. Proste przenoszenie doświadczeń z pracy z młodszymi dziećmi na starsze grupy wiekowe nie przynosi efektów, a jest praktyką powszechną.
Danusia
3 lutego 2016 at 07:30Przeniesiony wpis Pani Izabeli:
Witam, od kilku lat stosuję OK, niestety w okrojonej wersji ze względu na brak akceptacji dyrekcji, ale wciąż walczę ze zmorą „…trzeba to przepisywać?”. Motywowanie skutkuje na chwilę, może kilka lekcji. Uczniowie nie dbają o estetykę własnych notatek, niechętnie używają kolorów, o systematycznym zapisywaniu refleksji po lekcji mogę zapomnieć. Lubią natomiast dokonywać oceny koleżeńskiej; najwięcej satysfakcji mają wówczas, gdy sprawdzają wzajemnie swoje klasówki. Nasze ferie dopiero się rozpoczęły, więc mam jeszcze czas na przemyślenia i przygotowanie do działania. Pomysł OKzeszytu bardzo mi się podoba, ciekawe co powiedzą moi, wiecznie znudzeni, uczniowie, rodzice i koleżanki z pokoju nauczycielskiego? Widzę sens, więc działam. Wszystkim zapaleńcom życzę cierpliwości i sukcesów.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 09:31Naprawdę cieszy panią ten pęd do szukania błędów u kogoś innego? I dziwi niechęć do mechanicznego kopiowania?
Danuta Sterna
5 lutego 2016 at 12:39Robercie sprawdzanie kształtujące (ocena koleżeńska) nie polega na wytykaniu błędu, ale również na docenieniu i wskazówkach. Myślę, ze o tym mówi Pani Izabela.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 13:26A ja nie jestem przekonany, czy dzieci odróżniają jedno od drugiego, bo nawet dorośli rzadko są do tego zdolni. Bardzo mi to pachnie ideologicznym chciejstwem opartym na łatwo indukowalnej schadenfreude. Ale to pewnie kwestia doświadczeń, ja o kwestii publicznej samooceny/samokrytyki i oceny „koleżeńskiej” nie potrafię powiedzieć nic dobrego.
Wiesława Mitulska
5 lutego 2016 at 17:32Dzieci to odróżniają. Uważam, że mylące jest samo określenie – ocena koleżeńska, bo kojarzy się z oceną wyrażoną stopniem. Ja ją rozumiem jako informację zwrotną udzieloną koledze/koleżance w związku ze znanymi dzieciom kryteriami sukcesu. W mojej klasie dzieci nie poprawiają sobie wzajemnie błędów w zeszytach i nie wystawiają stopni, ale bardzo czekają na moment, co kolega powie o jego pracy/czytaniu/opowiadaniu itp. Znają zasady, wiedzą, że najpierw trzeba docenić, potem wskazać miejsca do poprawy i odnoszą się do kryteriów sukcesu, które wspólnie ustalamy. Wyjaśnię na przykładzie.
Moi trzecioklasiści uczyli się w tym tygodniu o kontynentach. Sporo już wiedzieli i dla uporządkowania wiedzy robiliśmy notatki w formie mapki pojęciowej. Na jej podstawie mieli samodzielnie przygotować wypowiedź o wybranym kontynencie.
Ustaliliśmy wspólnie kryteria sukcesu (była krótka dyskusja na temat ilości zdań i długości wypowiedzi):
* Powiem przynajmniej 4 zdania o wybranym kontynencie.
* Będę mówił/mówiła o położeniu, roślinach, zwierzętach i ludziach żyjących na wybranym kontynencie.
* Będę mówił/mówiła wyraźnie.
Informacje zwrotne, których dzieci sobie udzielały świadczyły o tym, że słuchały siebie wzajemnie. Przykładowa wypowiedź, jaką zapamiętałam: „Wojtek, mówiłeś tak ciekawie, że chciało mi się Ciebie słuchać. Powiedziałeś dużo więcej niż 4 zdania. Ja nie wiedziałem, że w Australii jest Góra Kościuszki. Nie powiedziałeś nic o roślinności. Czy mógłbyś jeszcze coś dodać?”. Po takiej ocenie koleżeńskiej ja nie miałam już nic do dodania.
Robert Raczyński
5 lutego 2016 at 20:44To bardzo fajny przykład, powiedziałbym nawet, że to bardzo dojrzała wypowiedź. Robi pani wspaniałą robotę dla nauczycieli, którzy przejmą pani uczniów. Sadząc po moich zespołach, tak myślące i wypowiadające się dzieci mogą przykro się rozczarować. Nie mówię już o nawykach i OK, ale o okresie „burzy i naporu”, który kształtuje postawy dzieci w latach następnych. 9-10 lat to wiek, w którym dzieci wydają nam się mądrzejsze i dojrzalsze od siebie samych za lat 2-3. Jeśli przyzwyczajenia ukształtowane w tym wieku przetrwają próbę czasu i nieuniknionych zmian środowiska, z pewnością zaowocują w latach następnych. Moje obserwacje wskazują jednak na rosnącą rolę „emancypacji” za wszelką cenę, potrzebę choćby najgłupszego „przewodnika stada” i pęd do tworzenia „koterii”. To rzecz nieunikniona, która zdecydowanie przeszkadza w kontynuacji zajęć w tym modelu – dzieci po prostu coraz bardziej chcą się różnić i zaznaczać swoje terytorium. Proste przenoszenie doświadczeń z pracy z młodszymi dziećmi na starsze grupy wiekowe nie przynosi efektów, a jest praktyką powszechną.
Danusia
1 marca 2016 at 20:08Przenoszę tu komentarz Roberta:
Komentarz:
Nie znam się zupełnie na nauczaniu początkowym, ale wydaje mi się, że podejście Montessori jest już tak ugruntowane (przynajmniej na tym etapie kształcenia), że w zasadzie należałoby oczekiwać jego elementów w każdym przedszkolu i szkole. Nie wiem, jak to jest od strony prawnej, czy ktoś udziela licencji na tę metodologię, czy też jest to już „dobro wspólne”?
Danusia
1 marca 2016 at 20:08Przenoszę tu komentarz Roberta:
Komentarz:
Nie znam się zupełnie na nauczaniu początkowym, ale wydaje mi się, że podejście Montessori jest już tak ugruntowane (przynajmniej na tym etapie kształcenia), że w zasadzie należałoby oczekiwać jego elementów w każdym przedszkolu i szkole. Nie wiem, jak to jest od strony prawnej, czy ktoś udziela licencji na tę metodologię, czy też jest to już „dobro wspólne”?
Danusia
1 marca 2016 at 20:08Przenoszę tu komentarz Roberta:
Komentarz:
Nie znam się zupełnie na nauczaniu początkowym, ale wydaje mi się, że podejście Montessori jest już tak ugruntowane (przynajmniej na tym etapie kształcenia), że w zasadzie należałoby oczekiwać jego elementów w każdym przedszkolu i szkole. Nie wiem, jak to jest od strony prawnej, czy ktoś udziela licencji na tę metodologię, czy też jest to już „dobro wspólne”?
Beata
1 marca 2016 at 21:04Ja osobiście nie wyobrażam sobie pracy teraz w innym systemie niż Montessori. Pewne zasady, które respektuje nauczyciel, rodzice i uczniowie są niezastąpione. Dlatego też ciężko mówić o elementach, bo same pomoce w tym systemie to tylko część sukcesu.
By móc pracować trzeba zrobić kurs lub studia podyplomowe. Kursy często są jednokierunkowe, np. na poziom przedszkolny lub nawet 0-3 lata, studia podyplomowe u nas na UMCS w Lublinie dają możliwość na wszystkich poziomach. Ale to nic 🙂 Jest jeszcze właśnie strona prawna-formalna i tu są schody. Przez to, jakie są „odgórne” trudności wielu rezygnuje. Plus trzeba się postarać o patronat/rekomendacje Stowarzyszenia. To tak w skrócie 🙂
Beata
1 marca 2016 at 21:04Ja osobiście nie wyobrażam sobie pracy teraz w innym systemie niż Montessori. Pewne zasady, które respektuje nauczyciel, rodzice i uczniowie są niezastąpione. Dlatego też ciężko mówić o elementach, bo same pomoce w tym systemie to tylko część sukcesu.
By móc pracować trzeba zrobić kurs lub studia podyplomowe. Kursy często są jednokierunkowe, np. na poziom przedszkolny lub nawet 0-3 lata, studia podyplomowe u nas na UMCS w Lublinie dają możliwość na wszystkich poziomach. Ale to nic 🙂 Jest jeszcze właśnie strona prawna-formalna i tu są schody. Przez to, jakie są „odgórne” trudności wielu rezygnuje. Plus trzeba się postarać o patronat/rekomendacje Stowarzyszenia. To tak w skrócie 🙂
Beata
1 marca 2016 at 21:04Ja osobiście nie wyobrażam sobie pracy teraz w innym systemie niż Montessori. Pewne zasady, które respektuje nauczyciel, rodzice i uczniowie są niezastąpione. Dlatego też ciężko mówić o elementach, bo same pomoce w tym systemie to tylko część sukcesu.
By móc pracować trzeba zrobić kurs lub studia podyplomowe. Kursy często są jednokierunkowe, np. na poziom przedszkolny lub nawet 0-3 lata, studia podyplomowe u nas na UMCS w Lublinie dają możliwość na wszystkich poziomach. Ale to nic 🙂 Jest jeszcze właśnie strona prawna-formalna i tu są schody. Przez to, jakie są „odgórne” trudności wielu rezygnuje. Plus trzeba się postarać o patronat/rekomendacje Stowarzyszenia. To tak w skrócie 🙂