Zeszyt ucznia?

Po co uczeń prowadzi zeszyt? Bardzo interesujące pytanie, warto, aby każdy nauczyciel zadał je sobie, a może też uczniom. Takie właśnie pytanie zadał profesor Jan Potworowski dyrektorom – studentom Studiów Liderów Oświaty (SPLO – studia w Colegium Civitas, prowadzone przez CEO, PAFW i OSKKO). Zanim jednak napiszę, co wynikło z przyjrzenia zeszytów, zastanowię się sama ze sobą – po co moim uczniom zeszyty?
Zeszyt towarzyszył zawsze mojemu nauczaniu matematyki i moim uczniom, czy to w formie zeszytu papierowego, skoroszytu, portfolio uczniowskiego, czy folderu w komputerze. Jednak najczęściej był to zwykły zeszyt, w którym uczeń zapisywał rozwiązania zadań i teorię.
Może najpierw zadam pytanie – czyj jest zeszyt, do kogo należy i kto ma prawo/obowiązek do niego zaglądać? Czy zeszyt jest sprawą prywatną ucznia? A może w ogóle jest mu niepotrzebny i nikomu nic do tego, czy uczeń go używa? A może zeszyt służy do korespondencji pomiędzy uczniem i nauczycielem, może to jest miejsce do zamieszczania informacji dla ucznia o jego procesie uczenia się?
Wiem, że nauczyciele mają różne zdania na ten temat.
Analiza zeszytów podczas spotkania SPLO wykazała, że uwagi nauczyciela w zeszytach są bardzo rzadkie i skąpe. Również refleksje uczniów są znikome. Zawartość zeszytów dowodziła, że ich podstawowa funkcja to – brulion. Nie ma w nich zapisanych żadnych refleksji, czasami pojawiają się notatki dyktowane przez nauczyciela, prawie nie ma do nich odniesień nauczycielskich. Równie dobrze można byłoby robić notatki na luźnych kartkach i wyrzucić je od razu po wypełnieniu. Uczeń nie jest w stanie na ich podstawie zrobić powtórzenia i przygotować się do sprawdzianu. Na przykład czasami w zeszytach z matematyki nie ma poleceń do zadań, są jedynie numery zadań, więc trzeba sięgnąć do podręcznika, aby sprawdzić, do czego uczeń dążył. Często pojawią się błędy bez korekty, czyli uczeń popełnia i utrwala błąd kilka razy, gdyż nikt nie poinformował go, że go robi. Nie można też zorientować się, co jest ważne, co należy zapamiętać, wszystko jest napisane „jednym ciągiem”.
Potem uczeń staje się studentem i nie ma pojęcia jak ma robić użyteczne notatki, a wszystkie jego refleksje ulatniają się po opuszczeniu sali wykładowej.
Można powiedzieć, że po co notować, jeśli wszystko jest w podręczniku, ale równie dobrze można powiedzieć – po co uczęszczać na wykłady, jeśli wszystko można sobie przeczytać w domu?
Najnowsze badania w edukacji dowodzą, że pisanie, a właściwie zapisywanie swoich własnych refleksji i wniosków jest bardzo ważne, bez tego trudno się uczyć.
A tego nie ma w zeszytach naszych uczniów.
Kiedyś z uczniami w gimnazjum prowadziłam portfolia uczniowskie. Bardzo dobry pomysł. Mieliśmy wspólnie ustalone tematy rozdziałów, w których uczniowie zamieszczali np. definicje i twierdzenia, w innych rozwiązania zadań w trakcie uczenia się, a jeszcze w innym klasówki. Te ostatnie były opatrzone moją informacją zwrotną i poprawą uczniowską. Sprawdzałam te uczniowskie teczki cyklicznie. Mieliśmy wspólnie wynegocjowany system i sposób oceny. Ogromna praca z mojej strony, ale bardzo się opłacała.
Uczeń mógł śledzić swoje postępy, mógł powtórzyć materiał przed klasówką i egzaminem, mógł zachować swoje przemyślenia dla siebie na przyszłość, mógł inspirować się informacją od nauczyciela i na jej podstawie doskonalić swoje uczenie się.
Czy zastanawialiście się, po co polecacie swoim uczniom prowadzić zeszyty?
Przy okazji warto w nie popatrzeć i zobaczyć, czy nasze polecenia wydawane uczniom na pewno są związane z celami lekcji i czy są one z wyższych poziomów taksonomii Blooma.
 
 

15 komentarzy

  • avatar

    Xawer

    2 lipca 2015 at 16:29

    Z mojej osobistej perspektywy zarówno ucznia sprzed lat kilkudziesięciu, jak i tutora:
    zeszyt jest po nic.
    Nauczyciele matematyki w Gottwaldzie traktowali zeszyty w sposób akademicki: to czy i jak uczeń robi notatki, jest jego prywatną sprawą. Nikt nikomu w zeszyty nie zaglądał. Prace domowe oddawało się na kartkach.
    Sam dziś z dzieciakami mam podobne podejście. W czasie zajęć notują co chcą, kiedy chcą i jak chcą, a często zabierają mi kartki, na których ja coś im pokazuję. Przyznaję, że trochę tępię gadżeciarstwo, czyli notowanie na tabletach. Zwłaszcza wtedy, gdy domagają się przerwy, bo coś z tym systemem im nie zacięło. Stąd najczęstszą formą ich „zeszytu” jest segregator, a dziurkacz podstawowym narzędziem pracy.
    Jeśli daję im jakieś zadania domowe, to też przyjmuję odpowiedzi na luźnych kartkach albo e-mailem.
    A do ich uporządkowanych notatek zaglądam wyłącznie na wyraźne ich żądanie.
    Widzę też ogromną rozpiętość tego ile dzieciaki notują. Jedne mają popaprane atramentem buzie, bo piszą bez przerwy, inne nie notują niemal nic. I to, ile notują, wcale nie koreluje z ich osiągnięciami. Jeśli już, to jest to słaba antykorelacja: ci łatwo chwytający i łatwo rozumiejący, notują mało. Widzę też silną korelację genderową: wśród notujących dużo są niemal same dziewczynki, większość chłopców notuje mało.
    Można powiedzieć, że po co notować, jeśli wszystko jest w podręczniku, ale równie dobrze można powiedzieć – po co uczęszczać na wykłady, jeśli wszystko można sobie przeczytać w domu?
    Ja byłem z tych, którzy chodzili na dużo mniej, niż połowę wykładów. Tylko na te, gdzie profesorowie mówili zdecydowanie więcej, lepiej i ciekawiej, niż było to w podręcznikach.

  • avatar

    Xawer

    2 lipca 2015 at 16:29

    Z mojej osobistej perspektywy zarówno ucznia sprzed lat kilkudziesięciu, jak i tutora:
    zeszyt jest po nic.
    Nauczyciele matematyki w Gottwaldzie traktowali zeszyty w sposób akademicki: to czy i jak uczeń robi notatki, jest jego prywatną sprawą. Nikt nikomu w zeszyty nie zaglądał. Prace domowe oddawało się na kartkach.
    Sam dziś z dzieciakami mam podobne podejście. W czasie zajęć notują co chcą, kiedy chcą i jak chcą, a często zabierają mi kartki, na których ja coś im pokazuję. Przyznaję, że trochę tępię gadżeciarstwo, czyli notowanie na tabletach. Zwłaszcza wtedy, gdy domagają się przerwy, bo coś z tym systemem im nie zacięło. Stąd najczęstszą formą ich „zeszytu” jest segregator, a dziurkacz podstawowym narzędziem pracy.
    Jeśli daję im jakieś zadania domowe, to też przyjmuję odpowiedzi na luźnych kartkach albo e-mailem.
    A do ich uporządkowanych notatek zaglądam wyłącznie na wyraźne ich żądanie.
    Widzę też ogromną rozpiętość tego ile dzieciaki notują. Jedne mają popaprane atramentem buzie, bo piszą bez przerwy, inne nie notują niemal nic. I to, ile notują, wcale nie koreluje z ich osiągnięciami. Jeśli już, to jest to słaba antykorelacja: ci łatwo chwytający i łatwo rozumiejący, notują mało. Widzę też silną korelację genderową: wśród notujących dużo są niemal same dziewczynki, większość chłopców notuje mało.
    Można powiedzieć, że po co notować, jeśli wszystko jest w podręczniku, ale równie dobrze można powiedzieć – po co uczęszczać na wykłady, jeśli wszystko można sobie przeczytać w domu?
    Ja byłem z tych, którzy chodzili na dużo mniej, niż połowę wykładów. Tylko na te, gdzie profesorowie mówili zdecydowanie więcej, lepiej i ciekawiej, niż było to w podręcznikach.

  • avatar

    Xawer

    2 lipca 2015 at 16:29

    Z mojej osobistej perspektywy zarówno ucznia sprzed lat kilkudziesięciu, jak i tutora:
    zeszyt jest po nic.
    Nauczyciele matematyki w Gottwaldzie traktowali zeszyty w sposób akademicki: to czy i jak uczeń robi notatki, jest jego prywatną sprawą. Nikt nikomu w zeszyty nie zaglądał. Prace domowe oddawało się na kartkach.
    Sam dziś z dzieciakami mam podobne podejście. W czasie zajęć notują co chcą, kiedy chcą i jak chcą, a często zabierają mi kartki, na których ja coś im pokazuję. Przyznaję, że trochę tępię gadżeciarstwo, czyli notowanie na tabletach. Zwłaszcza wtedy, gdy domagają się przerwy, bo coś z tym systemem im nie zacięło. Stąd najczęstszą formą ich „zeszytu” jest segregator, a dziurkacz podstawowym narzędziem pracy.
    Jeśli daję im jakieś zadania domowe, to też przyjmuję odpowiedzi na luźnych kartkach albo e-mailem.
    A do ich uporządkowanych notatek zaglądam wyłącznie na wyraźne ich żądanie.
    Widzę też ogromną rozpiętość tego ile dzieciaki notują. Jedne mają popaprane atramentem buzie, bo piszą bez przerwy, inne nie notują niemal nic. I to, ile notują, wcale nie koreluje z ich osiągnięciami. Jeśli już, to jest to słaba antykorelacja: ci łatwo chwytający i łatwo rozumiejący, notują mało. Widzę też silną korelację genderową: wśród notujących dużo są niemal same dziewczynki, większość chłopców notuje mało.
    Można powiedzieć, że po co notować, jeśli wszystko jest w podręczniku, ale równie dobrze można powiedzieć – po co uczęszczać na wykłady, jeśli wszystko można sobie przeczytać w domu?
    Ja byłem z tych, którzy chodzili na dużo mniej, niż połowę wykładów. Tylko na te, gdzie profesorowie mówili zdecydowanie więcej, lepiej i ciekawiej, niż było to w podręcznikach.

  • avatar

    Waldemar Zabielski

    3 lipca 2015 at 01:44

    Chodzi o to, że jest różnica między czynnością słuchania i czynnością zapisywania, zwłaszcza zapisywania czegokolwiek własnymi słowami. Z moich obserwacji wynika też, że już nawet siedzenie z pustą kartką i ołówkiem przygotowanym do pisania jest lepsze od samego siedzenia i słuchania.
    U uczniów i uczennic robiących własne notatki, jeśli im się dobrze przypatrzeć, w trakcie robienia tych notatek zapalają im się bez przerwy i migocą w różych częściach mózgu różnokolorowe światełka. Natomiast u tych, którzy tylko siedzą i słuchają jedno słabe światełko zapala się raz na pięć sekund. Dlatego zachęcam zawsze wszystkich do robienia notatek, przy czym nie chodzi mi o te notatki, tylko o te światełka.

  • avatar

    Waldemar Zabielski

    3 lipca 2015 at 01:44

    Chodzi o to, że jest różnica między czynnością słuchania i czynnością zapisywania, zwłaszcza zapisywania czegokolwiek własnymi słowami. Z moich obserwacji wynika też, że już nawet siedzenie z pustą kartką i ołówkiem przygotowanym do pisania jest lepsze od samego siedzenia i słuchania.
    U uczniów i uczennic robiących własne notatki, jeśli im się dobrze przypatrzeć, w trakcie robienia tych notatek zapalają im się bez przerwy i migocą w różych częściach mózgu różnokolorowe światełka. Natomiast u tych, którzy tylko siedzą i słuchają jedno słabe światełko zapala się raz na pięć sekund. Dlatego zachęcam zawsze wszystkich do robienia notatek, przy czym nie chodzi mi o te notatki, tylko o te światełka.

  • avatar

    Waldemar Zabielski

    3 lipca 2015 at 01:44

    Chodzi o to, że jest różnica między czynnością słuchania i czynnością zapisywania, zwłaszcza zapisywania czegokolwiek własnymi słowami. Z moich obserwacji wynika też, że już nawet siedzenie z pustą kartką i ołówkiem przygotowanym do pisania jest lepsze od samego siedzenia i słuchania.
    U uczniów i uczennic robiących własne notatki, jeśli im się dobrze przypatrzeć, w trakcie robienia tych notatek zapalają im się bez przerwy i migocą w różych częściach mózgu różnokolorowe światełka. Natomiast u tych, którzy tylko siedzą i słuchają jedno słabe światełko zapala się raz na pięć sekund. Dlatego zachęcam zawsze wszystkich do robienia notatek, przy czym nie chodzi mi o te notatki, tylko o te światełka.

  • avatar

    Robert Raczyński

    3 lipca 2015 at 13:54

    „Najnowsze badania w edukacji dowodzą, że pisanie, a właściwie zapisywanie swoich własnych refleksji i wniosków jest bardzo ważne, bez tego trudno się uczyć.” – To znowu takie badania, które każdy świadomy własnych działań przeprowadził wielokrotnie na sobie i/lub zaobserwował u innych. Z tego samego powodu ludzie „zapisywali” życie na ścianach jaskiń i po to wynaleźli pismo. Jest to, cytując klasyka, oczywista oczywistość.
    Oczywistość ta wymaga jednak niewygodnego założenia. Otóż, żeby notować sensownie, trzeba rozumieć, co się notuje. Założenie to jest niewygodne, ponieważ, wbrew doniosłym badaniom i odkryciom, szkoła od dziesięcioleci usiłuje ten i podobne związki przyczynowe zastąpić „czymś bardziej przyjaznym”. Żeby rozumieć i notować, trzeba być zainteresowanym przebiegiem zajęć. Skoro, siłą rzeczy, autentyczne zainteresowanie (niezależnie od wysiłku nauczyciela) będzie dotyczyć mniejszości grupy, nie można się spodziewać sensownych notatek u reszty. Wśród tych zaangażowanych też będą ci, którym notatki są zbędne, lub tacy, którym dobrze myśli się podczas zapełniania kartek mniej lub bardziej abstrakcyjnymi wzorami. Notowanie, jak zresztą całe mnóstwo elementów uczenia się, będzie zawsze kwestią indywidualną.
    Wydaje mi się sensownym postawienie pytania, komu zeszyt jest potrzebny, mnie, czy mojemu uczniowi? Jeśli to drugie, to czemu służą te wszystkie „Pisz staranniej!” i „A gdzie margines?”? Tylko i wyłącznie naszemu lepszemu samopoczuciu, bo jeśli potrzeba i umiejętność robienia notatek nie zostały w dziecku wykształcone na etapie wczesnoszkolnym, nie pojawią się one nagle w gimnazjum lub później, z powodu obrazy uczuć estetycznych polonisty, ani tym bardziej matematyka.
    Sztuki notowania należy uczyć i konsekwentnie ją egzekwować, przy czym, jak pisze Waldek, nie sama notatka jest tu najważniejsza. Oprócz funkcji pomocniczej w zdobywaniu wiedzy, pełni ona rolę kształtującą umiejętność wypowiedzi, logicznego formułowania myśli, a w konsekwencji biegłości w odczytywaniu treści, czyli tego wszystkiego nad czym biadolą zwolennicy uczenia „czytania ze zrozumieniem” jakże „przyjaznymi” uzupełniankami, kartami pracy i innymi takimi. Do nabywania takiej sztuki powinni także nawoływać wszyscy przerażeni rzekomą „cyfrową demencją”. To nie jest żadna demencja cyfrowa, a jedynie wtórny analfabetyzm spowodowany przeświadczeniem, ze nauka czegokolwiek może zostać pozbawiona składowej świadomego wysiłku. Gdzieś, w pogoni za urojoną łatwością uczenia się, „ułatwiacze” zgubili fakt, że uczeń nie ma łykać przetrawionej papki, czytać streszczeń ze streszczeń i bryków, ale sam je produkować dla własnej korzyści. Na marginesie, czy może istnieć lepsza informacja zwrotna w kwestii przyswojenia treści lekcji, niż zapoznanie się z notatką sporządzoną przez ucznia? Niestety, przekazywanie wiedzy (nie mylić z dyktowaniem), w sposób umożliwiający notowanie to też sztuka. Przeglądając notatki swoich uczniów można się sporo nauczyć i dowiedzieć więcej o swoim prowadzeniu zajęć niż z lekcji uprzejmie koleżeńskiej, czy innego big brothera. Z drugiej strony, łatwo można zostać posądzonym o „transmisyjność”.
    Przy okazji muszę się wam przyznać, że zostałem niedawno zbesztany, bo śmiałem nie dyktować szesnastolatkom notatek i się biedactwa „gubiły”. Zdarzało mi się także nie zapisać tematu i daty na tablicy. Zbrodnia przeciw ludzkości. Wśród mnóstwa nauczycieli i rodziców wciąż pokutuje przekonanie, że zeszyt służy do zakuwania tłumaczeń z podręcznika na „nasze” – nauczyciel ma przełożyć „trudny” język książeczek z obrazkami na ideogramy i równoważniki zdań oraz podyktować je uczniom, u których wykształciła się już mentalna niezdolność kojarzenia faktów i wyuczona, totalna bezradność w oczekiwaniu na zbawczy algorytm. Szybciej i łatwiej, byle bez angażowania wyższych ośrodków kojarzeniowych, bo to boli. „Nieprzyjazne” pytania „co?”, „po co?”, „dlaczego?”, „w jaki sposób?” mają się w czarodziejski sposób zmaterializować w mózgach studentów, bo wtedy wreszcie u „ułatwiaczy” pojawia się nieśmiałe przyzwolenie na „taaakie” wymagania…

  • avatar

    Robert Raczyński

    3 lipca 2015 at 13:54

    „Najnowsze badania w edukacji dowodzą, że pisanie, a właściwie zapisywanie swoich własnych refleksji i wniosków jest bardzo ważne, bez tego trudno się uczyć.” – To znowu takie badania, które każdy świadomy własnych działań przeprowadził wielokrotnie na sobie i/lub zaobserwował u innych. Z tego samego powodu ludzie „zapisywali” życie na ścianach jaskiń i po to wynaleźli pismo. Jest to, cytując klasyka, oczywista oczywistość.
    Oczywistość ta wymaga jednak niewygodnego założenia. Otóż, żeby notować sensownie, trzeba rozumieć, co się notuje. Założenie to jest niewygodne, ponieważ, wbrew doniosłym badaniom i odkryciom, szkoła od dziesięcioleci usiłuje ten i podobne związki przyczynowe zastąpić „czymś bardziej przyjaznym”. Żeby rozumieć i notować, trzeba być zainteresowanym przebiegiem zajęć. Skoro, siłą rzeczy, autentyczne zainteresowanie (niezależnie od wysiłku nauczyciela) będzie dotyczyć mniejszości grupy, nie można się spodziewać sensownych notatek u reszty. Wśród tych zaangażowanych też będą ci, którym notatki są zbędne, lub tacy, którym dobrze myśli się podczas zapełniania kartek mniej lub bardziej abstrakcyjnymi wzorami. Notowanie, jak zresztą całe mnóstwo elementów uczenia się, będzie zawsze kwestią indywidualną.
    Wydaje mi się sensownym postawienie pytania, komu zeszyt jest potrzebny, mnie, czy mojemu uczniowi? Jeśli to drugie, to czemu służą te wszystkie „Pisz staranniej!” i „A gdzie margines?”? Tylko i wyłącznie naszemu lepszemu samopoczuciu, bo jeśli potrzeba i umiejętność robienia notatek nie zostały w dziecku wykształcone na etapie wczesnoszkolnym, nie pojawią się one nagle w gimnazjum lub później, z powodu obrazy uczuć estetycznych polonisty, ani tym bardziej matematyka.
    Sztuki notowania należy uczyć i konsekwentnie ją egzekwować, przy czym, jak pisze Waldek, nie sama notatka jest tu najważniejsza. Oprócz funkcji pomocniczej w zdobywaniu wiedzy, pełni ona rolę kształtującą umiejętność wypowiedzi, logicznego formułowania myśli, a w konsekwencji biegłości w odczytywaniu treści, czyli tego wszystkiego nad czym biadolą zwolennicy uczenia „czytania ze zrozumieniem” jakże „przyjaznymi” uzupełniankami, kartami pracy i innymi takimi. Do nabywania takiej sztuki powinni także nawoływać wszyscy przerażeni rzekomą „cyfrową demencją”. To nie jest żadna demencja cyfrowa, a jedynie wtórny analfabetyzm spowodowany przeświadczeniem, ze nauka czegokolwiek może zostać pozbawiona składowej świadomego wysiłku. Gdzieś, w pogoni za urojoną łatwością uczenia się, „ułatwiacze” zgubili fakt, że uczeń nie ma łykać przetrawionej papki, czytać streszczeń ze streszczeń i bryków, ale sam je produkować dla własnej korzyści. Na marginesie, czy może istnieć lepsza informacja zwrotna w kwestii przyswojenia treści lekcji, niż zapoznanie się z notatką sporządzoną przez ucznia? Niestety, przekazywanie wiedzy (nie mylić z dyktowaniem), w sposób umożliwiający notowanie to też sztuka. Przeglądając notatki swoich uczniów można się sporo nauczyć i dowiedzieć więcej o swoim prowadzeniu zajęć niż z lekcji uprzejmie koleżeńskiej, czy innego big brothera. Z drugiej strony, łatwo można zostać posądzonym o „transmisyjność”.
    Przy okazji muszę się wam przyznać, że zostałem niedawno zbesztany, bo śmiałem nie dyktować szesnastolatkom notatek i się biedactwa „gubiły”. Zdarzało mi się także nie zapisać tematu i daty na tablicy. Zbrodnia przeciw ludzkości. Wśród mnóstwa nauczycieli i rodziców wciąż pokutuje przekonanie, że zeszyt służy do zakuwania tłumaczeń z podręcznika na „nasze” – nauczyciel ma przełożyć „trudny” język książeczek z obrazkami na ideogramy i równoważniki zdań oraz podyktować je uczniom, u których wykształciła się już mentalna niezdolność kojarzenia faktów i wyuczona, totalna bezradność w oczekiwaniu na zbawczy algorytm. Szybciej i łatwiej, byle bez angażowania wyższych ośrodków kojarzeniowych, bo to boli. „Nieprzyjazne” pytania „co?”, „po co?”, „dlaczego?”, „w jaki sposób?” mają się w czarodziejski sposób zmaterializować w mózgach studentów, bo wtedy wreszcie u „ułatwiaczy” pojawia się nieśmiałe przyzwolenie na „taaakie” wymagania…

  • avatar

    Robert Raczyński

    3 lipca 2015 at 13:54

    „Najnowsze badania w edukacji dowodzą, że pisanie, a właściwie zapisywanie swoich własnych refleksji i wniosków jest bardzo ważne, bez tego trudno się uczyć.” – To znowu takie badania, które każdy świadomy własnych działań przeprowadził wielokrotnie na sobie i/lub zaobserwował u innych. Z tego samego powodu ludzie „zapisywali” życie na ścianach jaskiń i po to wynaleźli pismo. Jest to, cytując klasyka, oczywista oczywistość.
    Oczywistość ta wymaga jednak niewygodnego założenia. Otóż, żeby notować sensownie, trzeba rozumieć, co się notuje. Założenie to jest niewygodne, ponieważ, wbrew doniosłym badaniom i odkryciom, szkoła od dziesięcioleci usiłuje ten i podobne związki przyczynowe zastąpić „czymś bardziej przyjaznym”. Żeby rozumieć i notować, trzeba być zainteresowanym przebiegiem zajęć. Skoro, siłą rzeczy, autentyczne zainteresowanie (niezależnie od wysiłku nauczyciela) będzie dotyczyć mniejszości grupy, nie można się spodziewać sensownych notatek u reszty. Wśród tych zaangażowanych też będą ci, którym notatki są zbędne, lub tacy, którym dobrze myśli się podczas zapełniania kartek mniej lub bardziej abstrakcyjnymi wzorami. Notowanie, jak zresztą całe mnóstwo elementów uczenia się, będzie zawsze kwestią indywidualną.
    Wydaje mi się sensownym postawienie pytania, komu zeszyt jest potrzebny, mnie, czy mojemu uczniowi? Jeśli to drugie, to czemu służą te wszystkie „Pisz staranniej!” i „A gdzie margines?”? Tylko i wyłącznie naszemu lepszemu samopoczuciu, bo jeśli potrzeba i umiejętność robienia notatek nie zostały w dziecku wykształcone na etapie wczesnoszkolnym, nie pojawią się one nagle w gimnazjum lub później, z powodu obrazy uczuć estetycznych polonisty, ani tym bardziej matematyka.
    Sztuki notowania należy uczyć i konsekwentnie ją egzekwować, przy czym, jak pisze Waldek, nie sama notatka jest tu najważniejsza. Oprócz funkcji pomocniczej w zdobywaniu wiedzy, pełni ona rolę kształtującą umiejętność wypowiedzi, logicznego formułowania myśli, a w konsekwencji biegłości w odczytywaniu treści, czyli tego wszystkiego nad czym biadolą zwolennicy uczenia „czytania ze zrozumieniem” jakże „przyjaznymi” uzupełniankami, kartami pracy i innymi takimi. Do nabywania takiej sztuki powinni także nawoływać wszyscy przerażeni rzekomą „cyfrową demencją”. To nie jest żadna demencja cyfrowa, a jedynie wtórny analfabetyzm spowodowany przeświadczeniem, ze nauka czegokolwiek może zostać pozbawiona składowej świadomego wysiłku. Gdzieś, w pogoni za urojoną łatwością uczenia się, „ułatwiacze” zgubili fakt, że uczeń nie ma łykać przetrawionej papki, czytać streszczeń ze streszczeń i bryków, ale sam je produkować dla własnej korzyści. Na marginesie, czy może istnieć lepsza informacja zwrotna w kwestii przyswojenia treści lekcji, niż zapoznanie się z notatką sporządzoną przez ucznia? Niestety, przekazywanie wiedzy (nie mylić z dyktowaniem), w sposób umożliwiający notowanie to też sztuka. Przeglądając notatki swoich uczniów można się sporo nauczyć i dowiedzieć więcej o swoim prowadzeniu zajęć niż z lekcji uprzejmie koleżeńskiej, czy innego big brothera. Z drugiej strony, łatwo można zostać posądzonym o „transmisyjność”.
    Przy okazji muszę się wam przyznać, że zostałem niedawno zbesztany, bo śmiałem nie dyktować szesnastolatkom notatek i się biedactwa „gubiły”. Zdarzało mi się także nie zapisać tematu i daty na tablicy. Zbrodnia przeciw ludzkości. Wśród mnóstwa nauczycieli i rodziców wciąż pokutuje przekonanie, że zeszyt służy do zakuwania tłumaczeń z podręcznika na „nasze” – nauczyciel ma przełożyć „trudny” język książeczek z obrazkami na ideogramy i równoważniki zdań oraz podyktować je uczniom, u których wykształciła się już mentalna niezdolność kojarzenia faktów i wyuczona, totalna bezradność w oczekiwaniu na zbawczy algorytm. Szybciej i łatwiej, byle bez angażowania wyższych ośrodków kojarzeniowych, bo to boli. „Nieprzyjazne” pytania „co?”, „po co?”, „dlaczego?”, „w jaki sposób?” mają się w czarodziejski sposób zmaterializować w mózgach studentów, bo wtedy wreszcie u „ułatwiaczy” pojawia się nieśmiałe przyzwolenie na „taaakie” wymagania…

Dodaj komentarz