• Home
  • Bez kategorii
  • Buźka dla reformatorów, czyli ocenianie w pierwszych klasach szkoły podstawowej

Buźka dla reformatorów, czyli ocenianie w pierwszych klasach szkoły podstawowej

Żyłam do tej pory w przeświadczeniu, że w nauczaniu w klasach I – III stopnie znikły. Uczestniczyłam nawet w dyskusjach, czy tak zwane „buźki” są ocenami, czy nie. W podtekście chodziło o to, aby nie stawiać uczniom buziek, gdyż stanowią one substytut stopni , nie dają żadnej informacji, a tylko przyuczają do stopniomanii.
Myliłam się! Rozporządzenie (zacytowane poniżej ) reguluje tę sprawę w następujący sposób: Ocena śródroczna i roczna w klasach I-III ma być opisowa, a ocenianie bieżące odbywać się ma według zapisów w statucie szkolnym. Nie mogę uwierzyć! Jeśli statut szkoły określi, że podczas procesu nauczania wystawiane są stopnie, a na koniec opisówka, to jak najbardziej jest to możliwe. Logika wskazuje na rozwiązanie odwrotne – w czasie procesu nauczania informacja zwrotna, a na koniec ew., jeśli już musi być, stopień. Ale właściwie dlaczego ma być?! Co to za informacja i dla kogo? Komuś się kiedyś coś pomyliło i ta bzdura trwa.

Prof. Zbigniew Marciniak w komentarzach do podstawy programowej (MEN 2009) napisał: „Każdy uczeń jest oceniany na co dzień, w trakcie całego roku szkolnego przez swoich nauczycieli. Właściwie stosowana bieżąca ocena uzyskiwanych postępów pomaga uczniowi się uczyć, gdyż jest formą informacji zwrotnej przekazywanej mu przez nauczyciela. Powinna ona informować ucznia o tym, co zrobił dobrze, co i w jaki sposób powinien jeszcze poprawić oraz jak ma dalej pracować. Taka informacja zwrotna daje uczniom możliwość racjonalnego kształtowania własnej strategii uczenia się, a zatem także poczucie odpowiedzialności za swoje osiągnięcia. Ocenianie bieżące powinno być poprzedzone przekazaniem uczniowi kryteriów oceniania, czyli informacji, co będzie podlegało ocenie i w jaki sposób ocenianie będzie prowadzone”.
Jesteśmy w czasie przygotowań do zmian rozporządzenia o ocenianiu. Mam nadzieję, że osoby odpowiedzialne za te zmiany zauważyły już tę wielką nieścisłość. Zawalczmy o brak wystopniowania dzieci i przyzwyczajania ich od małego do uczenia się dla stopnia, a nie dla wiedzy.
 

*             *

Rozporządzenie w sprawie warunków i sposobów oceniania, klasyfikowania i uczniów i słuchaczy oraz przeprowadzania sprawdzianów i egzaminów w szkołach publicznych.
§ 13. 1. Oceny bieżące i śródroczne oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych ustala się według skali określonej w statucie szkoły.
2. Roczne (semestralne) oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych, począwszy od klasy IV szkoły podstawowej, ustala się w stopniach według następującej skali:
1)   stopień celujący – 6;
2)   stopień bardzo dobry – 5;
3)   stopień dobry – 4;
4)   stopień dostateczny – 3;
5)   stopień dopuszczający – 2;
6)   stopień niedostateczny – 1.
3. W klasach I-III szkoły podstawowej śródroczne i roczne oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych są ocenami opisowymi.
3a. Roczna opisowa ocena klasyfikacyjna z zajęć edukacyjnych, o której mowa w ust. 3, uwzględnia poziom opanowania przez ucznia wiadomości i umiejętności z zakresu wymagań określonych w podstawie programowej kształcenia ogólnego dla I etapu edukacyjnego oraz wskazuje potrzeby rozwojowe i edukacyjne ucznia związane z przezwyciężaniem trudności w nauce lub rozwijaniem uzdolnień.
4. Oceny bieżące oraz śródroczne i roczne oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych dla uczniów z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym lub znacznym są ocenami opisowymi.
5. Oceny klasyfikacyjne z zajęć edukacyjnych nie mają wpływu na ocenę klasyfikacyjną zachowania.
 

55 komentarzy

  • avatar

    Xawer

    21 grudnia 2012 at 18:16

    Abstrahując od konkretnego rozwiązania, buziek i innych takich, postawmy sobie pytanie aksjologiczne.
    Zdecydujmy się, czy:
    — chcemy szkoły autonomicznej — wtedy to, że „statut szkoły określa coś” jest wyrazem dobrej i chwalebnej autonomii i decentralizacji;
    — chcemy szkoły zbiurokratyzowanej i etatystycznej — wtedy to „coś” powinno być określone rozporządzeniem ministerialnym i ogłoszone w Monitorze Polskim.
    Można tez to pytanie postawić w ten sposób. Czy nauczyciele i dyrektorzy są mądrzy odpowiedzialni i chcą dobrze?
    — są tacy — więc nie ma zagrożenia, że uchwalą idiotyczne regulaminy;
    — nie są — więc traktujmy ich jak niewolnicze trybiki w biurokratycznej maszynie.
    Przyznam, że ja sam nie mam tu zdania (czemu dawałem wyraz w polemice z Wiesławem o szkodliwości nadmiernej autonomii szkoły publicznej. Dla mnie oba rozwiązania są równie złe, choć z różnych przyczyn. Zostawienie swobody decyzji szkole państwowej grozi okopywaniem się nauczycieli-urzędników w najwygodniejszych i najleniwszych grajdołkach synekuralnych. Regulowanie każdej dupereli aktem prawnym w randze rozporządzenia grozi zupełnym odlotem w świat Kafki.
    Mój wniosek, wynikający ze złożenia tych dwóch odpychających sił: idźmy w bok, czyli sprywatyzujmy to wszystko, niech szkoły oceniają jak chcą, ale jeśli rodzicom te szkoły nie będą pasować, to niech bankrutują.

  • avatar

    Danusia

    21 grudnia 2012 at 20:22

    Ksawery
    Podziwiam Twoją wiarę w Rodzica. Wygląda na to, że bardziej w nich wierzysz niż oni sami w siebie. Wielu rodziców ma nadzieję, że szkoła wie jak uczyć i że oni mogą jej w tej sprawie zaufać.
    Problem zaczyna się wtedy, gdy dziecko zaczyna przynosić smutne „buźki”. Szczególnie wtedy, gdy inne dzieci dostają uśmiechnięte.:(
    Danusia

  • avatar

    Xawer

    21 grudnia 2012 at 20:42

    Nie mam wielkiej wiary w Rodzica w bezwzględnej skali tego poważania, ale jeśli można tu użyć relacji porządkującej:
    A. mam większą wiarę w Rodzica niż w Nauczyciela;
    B. mam większą wiarę w Rodzica niż w Ministra;
    C. nie jestem całkiem pewien, czy mam większą wiarę w Nauczyciela niż w Ministra

  • avatar

    Xawer

    21 grudnia 2012 at 23:44

    Nie odniesiemy się (a przynajmniej ja się nie odniosę…)
    Powtórzę swoje pytanie aksjologiczne, które musi być postawione (i stanowiska stron dyskusji, jeśli nie uzgodnione, to przynajmniej jasno sprecyzowane): czy o takich sprawach ma decydować szkoła swoim statutem, czy minister rozporządzeniem? Czy dobre jest, że szkoła ma swobodę decydowania w takich sprawach, czy złe?
    Bo czytając wiele postów Danusi nie potrafię domyślić się jej stanowiska. Z jednej strony chciałaby „autonomicznej szkoły” i uważa nauczycieli za mądrych, odpowiedzialnych i empatycznych. Ale dziś pisze: „Nie mogę uwierzyć! Jeśli statut szkoły określi, że podczas procesu nauczania wystawiane są stopnie, a na koniec opisówka, to jak najbardziej jest to możliwe.” — co wyraźnie wskazuje na głęboką wątpliwość wobec zdolności szkoły autonomicznej do określenia sobie sensownego regulaminu. Swoim komentarzem chciałem przycisnąć Danusię do rozwikłania tak dialektycznego podejścia, ale udało się jej wywinąć od odpowiedzi, sprowadzając rzecz na temat poboczny, czyli mój stosunek do sensowności tego, że to rodzice wiedzą najlepiej, co dla ich dzieci jest dobre.
    A samą sprawę oceny — uważam za trzeciorzędną. Będącą elementem składowym, trybikiem, tej chorej machiny. Której ani nie uzdrowi ani nie dobije przełożenie tego trybika na lewą stronę. Problemem jest nie to, że dziecko przynosi uśmiechnięte albo smutne buźki, tylko to, że przynosi je ze szkoły.

    • avatar

      Xawer

      22 grudnia 2012 at 19:53

      Nie, moje o likwidacji (czy raczej zastąpieniu) było wyłącznie uboczną dygresją. Wyrzućmy je z tej dyskusji! Była to uwaga niepotrzebna, bo odwróciła Twoją uwagę od mojego głównego pytania:
      Szkoła (państwowa) autonomiczna, czy szkoła centralnie sterowana w każdym detalu. To, że mi się nie widzi ani jedna, ani druga, nie znaczy, że jest to nieistotne pytanie. Zwłaszcza do Ciebie, stawiającej na szkołę państwową.
      Więc przyjmując już, że ma być państwowa, czy to jest dobrze, czy źle, że Ministerstwo pozwala szkołom swoim własnymi statutami regulować detale ich pracy – takie, jak forma „ocen bieżących”?
      Czy chciałabyś, żeby nauczyciele i dyrektorzy mogli o tym decydować lokalnie, w swojej szkole, czy też takie sprawy powinny być centralnie sterowane i regulowane aktem prawnym w randze rozporządzenia?
      Doprawdy nie wiem (a bardzo jestem ciekaw) jakie jest Twoje stanowisko w tej mierze. Pogubiłem się. Bo wiele razy słyszałem Twoje głosy pochwalające autonomię. A tym razem — brzdęk! — odebrałem Twój wpis, jako przeciwny jej.
      A może „autonomia — tak” (bo to piękna idea), ale „każdy konkretny przejaw autonomii — nie” (bo grozi, tym, że ktoś autonomiczny zrobi coś źle)?

  • avatar

    Danusia

    28 grudnia 2012 at 17:36

    Ksawery
    Chyba faktycznie zbliżamy się do sedna dyskusji o autonomii szkoły.
    Autonomia absolutna jest nie możliwa, a to z kilku powodów:
    1. Potrzebne są pewne wspólne regulacje, aby określić co czeka ucznia w danej szkole.
    2. Szkoła działa jednak według pewnych zasad. Jeśli nie są to zasady odgórne, to ktoś inny je wprowadza. Już sama istnienie pojęcia szkoła, niesie w sobie pewną zasadę.Kto maiłby wprowadzać te zasady: dyrektor (swoim myśleniem), rodzice w drodze głosowania, nauczyciele – debatując nad każdą decyzja?
    Nie jestem zwolenniczką centralnych regulacji, ale rozumiem, że pewne są konieczne. Weźmy np wiek ucznia, jeśli przyjmiemy, że do szkoły może iść dziecko w każdym wieku, to na pewno znajdą się ambitni rodzice, którzy puszczą tam dwulatka.
    Jakby to było, gdybym założyła szkołę i zdecydowała, że czytanie nie jest konieczne, czy rodzice po pewnym czasie nie byliby niezadowoleni. Powiesz, że mogą do mojej szkoły dzieci nie posyłać, ale jeśli nie ma ustaleń – czego uczymy, to właściwie mogę roić co chcę.
    Pewnie nie wyrażam się jasno, ale chodzi mi po to, że nie da się bez pewnych ustaleń tworzyć szkoły.
    I dochodzimy do momentu decyzji, co ma być ustalone, a co może być dowolne i kto ma podjąć tę decyzję.
    Wydawałoby się, ze decyzję powinni podjąć ludzie, którzy znają się na edukacji.
    Wracając do stopni w młodszych klasach. Różne zaawansowane pedagogiki na świecie uważają, że stopnie nie są niezbędne, a bywają szkodliwe. Sens ich stosowania jest uzasadniony tylko poprzez potrzebę porównywania uczniów między sobą.
    Może uwzględniając to moglibyśmy opóźnić krzywdę o 3 lata?
    Danusia

  • avatar

    Xawer

    28 grudnia 2012 at 18:54

    Widzę, że nawet nie tylko wracamy do sedna dyskusji, ale nawet udaje nam się zbliżyć stanowiska!
    Utopijność „autonomii absolutnej” dyskutowaliśmy już na blogu Wiesława. Tu nie masz co mnie przekonywać, że to chora idea. W moim liberalnym myśleniu ja to widzę bardzo ostro: szkoła państwowa musi mieć bardzo wąski zakres autonomii, inaczej wyrodzi się w syenekury i żerowanie jej pracowników na publicznych funduszach. Postawa ZNP i Karta Nauczyciela, określająca niemal wyłącznie gwarancje i przywileje nauczycielskie sa tego najlepszym dowodem.
    W pełni też się z Tobą zgadzam (i to mnie różni od Pawła) co do konieczności ustalenia pewnych wspólnych nie tylko reguł, ale nawet i programów (w twardym sensie), zasad oceniania i certyfikowania.
    Nie widzę tez dobrego mechanizmu autonomii szkoły państwowej. Słusznie wytykasz nieżyciowość podejścia „głosowanie rodziców” czy „republika nauczycieli”. Nie proponujesz jednak żadnego innego w zamian, choć obstajesz przy państwowej własności szkół. Różni nas to, że ja — też nie widząc możliwości sensownej autonomii w ramach własności i struktury państwowej — jako jedyne rozwiązanie tego problemu widzę alternatywę szkoły niepublicznej, gdzie to właściciel wybiera najlepsze (jego zdaniem) rozwiązania, a rodzice/uczniowie albo mu płacą (najlepiej: bonami) za naukę, jeśli im się te metody podobają, albo pokazują mu srodkowy palec i idą gdzie indziej, a komornik wespół z syndykiem likwidują szkołę, do której nikt nie chciał chodzić.
    Z drugiej strony uregulowanie każdego drobiazgu sztywnymi regulaminami spycha tę szkołę państwową w stronę kafkowskiego absurdu, taśmy produkcyjnej, gdzie dziecko jest wyłącznie przedmiotem działań, a odpowiednia norma i regulamin regulują dokładnie wszystko. Nie ma miejsca ani na podmiotowość dziecka — ono staje się Józefem K., ani na podmiotowość nauczyciela — on staje się Chaplinem z kluczem do przykręcania śrubek.
    Moje pytanie dotyczyło tego, co Ty rozumiesz jako „rozsądny kompromis” pomiędzy anarchią absolutnej autonomii, a fabryką.
    Powtórzę: ja miejsca na ten kompromis na tej linii nie widzę, dlatego za jedyne sensowne rozwiązanie widzę jak najszersze rozpowszechnienie szkolnictwa niepublicznego.
    Dwulatki do szkoły — sprowadzasz dyskusję na margines absurdu. Tacy rodzice, zapewne, istnieją i i tak znajdują odpowiednie sposoby, by zrealizować swoje ambicje. Nie sądzę, żeby było więcej rodziców gotowych do posyłania dwuletnich dzieci do szkoły, niz takich, którzy posyłają trzylatki na prywatne lekcje gry na skrzypcach, bo wyśniło im się, że ich synek będzie Wieniawskim. Jeśli już, to widzisz masowy opór rodziców, którzy skuteznie zablokowali obniżenie wieku szkolnego z 7 do 6 lat.
    „Jakby to było, gdybym założyła szkołę i zdecydowała, że czytanie nie jest konieczne, czy rodzice po pewnym czasie nie byliby niezadowoleni.”
    Primo — pewne minimum szkoła powinna gwarantować. Znów, w odróżnieniu od Pawła, ja uznaję zasadność przymusu szkolnego w zakresie pierwotnej alfabetyzacji. Tak, uważam, że szkoła MUSI nauczyć czytać i pisać.
    Secundo: to jednak jest zagadnienie (tu zgadzam sie z Pawłem) dotyczące jedynie marginesu społeczeństwa: dzieci z Brzeskiej, Pawła wiochy, Marcina Bałut, czy mojej wiochy, a do tego jeszcze Cyganów (sorry: Romów) z reszty Polski. Nie można jednak konstruować systemu powszechnego i obowiązkowego dla wszystkich, nastawionego na cele właściwe w przypadku kilku procent populacji!
    Normalni rodzice (np. kasjerka z Biedronki i kierowca autobusu MPK) mają na tyle rozsądku, żeby nie popsłać swojego dziecka do szkoły, w programie której nie ma nauki czytania. Nie posłali by tam swojego dziecka, a nie przekonaliby się, ze to jest złe dopiero „po pewnym czasie”.
    Ci sami rodzice nie kupują dziecku piły mechanicznej jako zabawki, żeby dopiero po pewnym czasie przekonać się, że ucięło sobie rączki. Normalni ludzie (kasjerka z Biedronki) doskonale wiedzą, czy dla ich dziecka jest dobre, by umiało czytać, czy też jest mu to zbędne.
    Stopnie w młodszych klasach. — czy to przekonanie „zaawansowanej pedagogiki” ma jakieś uzasadnienie empiryczne? Nigdy nie widziałem żadnej publikacji, pokazującej, że 9-latkowie po trzech latach szkoły bez stopni czytają lepiej, niż ci po 3 latach szkoły ze stopniami. PIRLS, badający umiejętności czytelnicze dzieci w tym wieku nie wykazuje żadnej takiej korelacji, ani w jedną, ani w drugą stronę.
    „Może uwzględniając to moglibyśmy opóźnić krzywdę o 3 lata?”
    A może? A może likwidując przymus szkolny moglibyśmy nie tylko opóźnić, ale w ogóle zlikwidować tę krzywdę?
    Krzywda nie wynika z poddaniu się ocenie stopniami! Ta krzywda wynika z obowiązku poddania się szkole, niezależnie, czy stosuje stopnie, czy nie. Oczywiście, możemy rozmiękczać szkołę i zamiast likwidować przymus szkolny, prowadzić szkołę przez 12 lat tego przymusu nie wymagająca niczego, ani ie oceniająca za nic.
    Pomyśl tylko: czy lepiej wypuścić więźnia (który tam siedzi za grzech pierworodny, bo on sam nie zawinił niczym) z więzienia, czy łagodzić mu regulamin więzienny, by nie był zbyt bolesny?

    • avatar

      Al

      31 grudnia 2012 at 10:01

      „Nigdy nie widziałem żadnej publikacji, pokazującej, że 9-latkowie po trzech latach szkoły bez stopni czytają lepiej, niż ci po 3 latach szkoły ze stopniami. PIRLS, badający umiejętności czytelnicze dzieci w tym wieku nie wykazuje żadnej takiej korelacji, ani w jedną, ani w drugą stronę. ”
      Wydaje mi się, że w ogóle umiejętności czytelnicze nie biorą się ze szkoły, a z domu. Przynajmniej u mnie zawsze dzieci (ze mną włącznie) szły do szkoły już nie tylko z umiejętnościami czytelniczymi, ale nawykami czytania. O wiele większa korelacja jest między postawa domu a umiejętnościami czytelniczymi dzieci niż między szkoła a tymi samymi umiejętnościami. W ogóle pomijanie środowiska domowego w tych „badaniach” psuje wszelkie korelacje i statystyki 🙂 Jak należy bowiem oczekiwać, dom ma bodaj największy wpływ na poziom edukacji dziecka.

      • avatar

        Danusia

        31 grudnia 2012 at 10:32

        Tak właśnie jest. I my badamy jakiś margines, a główny czynnik zostawiamy na boku. Tak to jest z tymi BADANIAMI.
        W przypadku stopni, to wystarczy (zresztą, jak zwykle) – ZDROWY ROZSĄDEK.
        Czego oświacie z całego serca życzę.
        D

    • avatar

      Xawer

      31 grudnia 2012 at 10:34

      Raport PIRLS (swoją drogą bardzo polecam: http://timssandpirls.bc.edu/pirls2011/downloads/P11_IR_FullBook.pdf) nie pomija środowiska domowego, wprost przeciwnie, bardzo wyraźnie pokazuje to, o czym piszesz. W przeciwieństwie do PISA, która skupia się na szkole, TIMSS/PIRLS stara się analizować najróżniejsze czynniki wpływające na umiejętności dzieci. Zwłaszcza w zakresie umiejętności czytania korelacja ze środowiskiem rodzinnym, dostępnością książek dla dzieci, etc. jest dużo większa, niż z jakimikolwiek czynnikami wewnątrzszkolnymi.
      I oczywiście, to że fińskie dzieci wypadają bardzo dobrze w umiejętności czytania po trzeciej klasie nie ma żadnego związku z tym, że w fińskiej szkole nie stosuje się stopni, ani z powszechnie wychwalaną jakością fińskiej szkoły, tylko z tego, że większość z nich umiała czytać przed pójściem do szkoły, a dorośli Finowie są najbardziej czytającym narodem świata.

  • avatar

    Danusia

    28 grudnia 2012 at 19:18

    Ksawery
    Nie wyobrażam sobie, aby mogło być wykonalne przestawienie przez szkołę programu nauczania, a następnie wybór przez rodziców szkoły na podstawie propozycji tego programu. „Normalni” ludzie nie są w stanie zdecydować i nie chcą tego robić, chcą zaufać komuś. Dlatego tak im zależy na rankingach, bo maja nadzieję, że to jest właśnie ta potrzebna im informacja.
    Wydaje mi się, że MEN jest po to, aby kierować nauczaniem i uwalniać rodziców od tych trudnych decyzji.
    Jeśli chodzi o kompromis, to myślę naiwnie, że może trzeba poddać pod dyskusję ten stołek o 3 nogach: czego szkoła ma uczyć, jak ma uczyć i jak to oceniać. Może to nie powinny być narzucone zasady?
    Ale też jestem sceptyczna – czy to może się udać????
    Danusia

  • avatar

    Xawer

    28 grudnia 2012 at 19:56

    A ja sobie doskonale wyobrażam! Dziś dzieje się to na skalę 3-5% uczniów — tyle korzysta ze szkół prywatnych i „niestandardowych” publicznych (typu Staszic czy Batory) i nauczania domowego. Marzy mi się, by dzięki działaniom deregulacyjnym poszerzyć tę niszę z tych 3-5% do 20-50% jak w Szwecji9, cy 70-80% jak we Flandrii.
    Zalążek tego istnieje nawet w szkolnictwie państwowym (np. te kilkanaście liceów w systemie IB). Czy to dobrze, że można w Batorym zrobić IB zamiast polskiej matury, czy źle? Zamknąć Batorego, czy stworzyć jeszcze 200 takich liceów?
    Skandalem (na który ponownie tu zwracam uwagę, bo jakoś nikt tego nie zauważa) jest tylko to, że za IB w Batorym i innych publicznych szkołach trzeba płacić dodatkowo, i to całkiem spore pieniądze (około połowy tego, ile wynosi czesne w prywatnym liceum z IB). Więc to „publiczne” szkolnictwo staje się szkolnictwem dla wybranych. I to wybranych według klucza portfela rodziców, a nie zdolności dziecka.
    Normalni Szwedzi i Flamandowie są zdolni do decyzji. A normalnych Polaków nikt o to nie pyta, tylko narzuca im przymusem państwowym obowiązkowe rozwiązanie. Wyłamują się spod tego przymusu wyłącznie wyjątkowo zdeterminowani, których stać na to, by poza płaceniem podatków, jeszcze płacić drugi raz za niestandardową szkołę dla swoich dzieci. Moim marzeniem jest, by było to dostępne również dla rodziców, których nie stać dziś na te kilkanaście tysięcy zł rocznie na każde dziecko.
    Wydaje mi się tez, że państwo jest ostatnim pod względem wiarygodności dostarczycielem informacji i oceny szkół. Tak, jak nie z państwowej oceny korzystasz (i korzysta każdy „Normalny”) wybierając fryzjera, u którego będziesz strzygła siebie i swoje dziecko.
    Kompromis: widzę, ze zbliżasz się do pozycji liberalnej (której tu adwokatuję wraz z Pawłem): „Może to nie powinny być narzucone zasady?”
    Tak, nie powinny być narzucone! A raczej powinny być narzucone w bardzo wąskim i jasnym zakresie pewnych minimów (ma nauczyć czytać) i standardów (ma na koniec wydać świadectwo), tudzież przestrzegania prawa powszechnego (nie bić linijką po łapach). Ale poza tym — niech weryfikatorem, czy zasady przyjęte przez daną szkołę są słuszne, czy nie, nie będzie przepis ustawy czy rozporządzenia, ani decyzja urzędnika kuratoryjnego, tylko wybór klientów: uczniów i rodziców.
    To się może udać i udaje się całkiem nieźle. Absolwenci szkół katolickich we Flandrii (znasz moje uprzedzenie do katolicyzmu…) nie wypadają w PISA gorzej, niż absolwenci szkół państwowych.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    28 grudnia 2012 at 20:38

    Jeżeli dobrze rozumiem, to spór mamy taki: czy i w jakim stopniu szkoła państwowa może być szkołą autonomiczną. Zamiast dyskutować, najprościej byłoby spróbować. Próbowanie jest bardzo łatwe i przyjemne. Bez tego zagadamy się naśmierć. Wyobrażam sobie jak spróbować, ale z tego nic nie wynika. Szkoda czasu na pisanie.
    Przy okazji powstaje paradoks: jeśli szkoła państwowa nie może być autonomiczna, to oznaczałoby to, że szkoły Summerhill, Waldorfskie, Montessori, Korczakowskie, itp. są sprzeczne z interesem państwa, bo przecież każda z tych szkół musi mieć szeroką i silną autonomię. Czy to świadczy o tym, „nienormalne” są te szkoły, czy państwo ?
    Xawery wskazuje na pozytywne szkoły niepubliczne lub publiczne nietypowe. Czy one są rzeczywiście autonomiczne ? W jakim stopniu ? Mam co do tego olbrzymie wątpliwości, ale najlepiej gdyby wypowiedzieli się ich dyrektorzy, nauczyciele i absolwenci.

  • avatar

    Xawer

    28 grudnia 2012 at 20:57

    Paradoks:
    To, że szkoła autonomiczna nie może być państwowa, nie oznacza, że jest sprzeczna z interesem państwa.
    Niezależne szkoły (autonomiczne) fryzjerzy, kwiaciarnie, mleczarnie, etc. są jak najbardziej zgodne z interesem państwa, właśnie dlatego że są niepaństwowe. A MHD, ZPUK, Społem i GS były zgodne wyłącznie z interesem państwa, jakiego powrót chyba nikomu z nas się nie marzy. (Wybaczam Marcinowi, który nie pamięta fryzjera ZPUK)
    Autonomia szkoły (tak samo jak i mleczarni czy fryzjera) jest jak najbardziej pożądana społecznie i pożyteczna z punktu widzenia państwa. Tyle, że to musi być autonomia na własnym rozrachunku, a nie na garnuszku podatnika. Autonomia, której sensowność weryfikowana jest nie jakąkolwiek urzędniczą decyzją, ani opinią trojga profesorów, tylko prostą decyzją kasjerki z Biedronki: czy chcę posłać swoje dziecko do tej szkoły, czy do innej? Czy chcę, żeby moje dziecko jadło jogurty Danone, Bakoma, czy śmierdziucha z zielonym kapslem ZSM? (Z zielonym był kefir, a jogurt??? był tak ohydny, że już nie pamiętam)
    Masz rację zwracając uwagę na zakres autonomii szkół prywatnych. Jest ona bardzo ograniczona (choć niewątpliwie dużo większa, niż państwowych).
    Poszerzenie zakresu ich autonomii (czyli zdjęcie z nich drobiazgowego nadzoru kuratoryjnego) i odtestocenrowanie ich (czyli likwidację centralnych matur) uważam za swój drugi, po poszerzeniu dostępności szkół niepublicznych, postulat.

  • avatar

    Danusia

    28 grudnia 2012 at 21:52

    Hej
    Znowu odpadam, chyba jesteście dla mnie za bardzo rewolucyjni lub utopijni.
    Ja bym chciała dobrej szkoły (która nie boli) i państwowej (na którą każdego stać)dla każdego dziecka (obojętnie, jakich ma rodziców i jak jest zdolne).
    I jeszcze gorzej, uważam, że taką szkołę ma obowiązek zapewnić władza, którą wybraliśmy.
    D

  • avatar

    Xawer

    28 grudnia 2012 at 22:31

    Powtarzasz zupełnie nieuprawnione (acz bardzo często powtarzane) przekonanie, że „wyłącznie państwowe jest dostępne dla każdego”. Emeryta wyrzucają z karetki, pluszaki znikają z półki, a lodówka robi się pusta. W GS mógł kupować każdy i wszystko, czego potrzebował, a prywatna (a do tego niepolska) Biedronka dostępna jest tylko dla bogatych.
    We Flandrii ponad 70% uczniów, a w Szwecji ponad 20% chodzi do BEZPŁATNYCH szkół prywatnych. Ty sama chodzisz zapewne ze swoją grypą do PRYWATNEGO lekarza, ale za wizytę płaci NFZ. Etc. Państwowość/prywatność nie ma nic wspólnego z dostępnością. A jeśli już, to raczej na korzyść dostępności u usługodawcy prywatnego. Mniejsza jest kolejka (a i jakość usług lepsza) u prywatnego lekarza, któremu za Twoją wizytę płaci NFZ, niż w państwowej przyszpitalnej przychodni. Parówki możesz kupić w każdym prywatnym sklepie od ręki za grosze. W państwowym, w roku 1983 musiałaś po nie stać dwie godziny w kolejce i mieć jeszcze do tego kartkę na mięso.
    Masz natomiast pełną rację, że państwo obowiązane jest zapewnić szkołę. Ale to nie znaczy, że musi (ani powinno) być jej operatorem i właścicielem. Tak samo, jak z opieką zdrowotną, wywozem śmieci, transportem, zaopatrzeniem w żywność i ogrzewaniem domów w zimie. Ma po prostu zadbać o to, żeby usługa była powszechnie dostępna. A bezpośrednio powinno ją świadczyć wyłącznie w wyjątkowych przypadkach (tak, jak opieka socjalna daje jedzenie wyłącznie tym, którzy są zbyt nieporadni, by nawet samodzielnie wykupywać bony żywnościowe MOPS).
    Ale widzę, że znów odeszliśmy od pierwotnego tematu (to nie ja ściągam dyskusję w stronę prywatyzacji):
    Jaki powinien być kompromis pomiędzy autonomią a centralizmem w szkole publicznej, przy założeniu, że dyskutujemy wyłącznie o szkole publicznej, niezależnie od współistnienia z nią szkół prywatnych.
    Tu wraca moje pierwotne pytanie-zdziwienie — czy uważasz, że takie detale, jak sposób wewnętrznego (bieżącego) oceniania uczniów, powinny być regulowane rozporządzeniem ministra, czy pozostawione gestii statutu szkoły (który i tak podlega kontroli władz szkolnych) ?

  • avatar

    Wiesław Mariański

    29 grudnia 2012 at 18:27

    Myślę, że częściowo nieświadomie wpłynęliśmy do właściwego portu o nazwie „ile państwa w państwie”. Używamy tu określeń: szkoła państwowa, publiczna, prywatna, niepubliczna. Co to znaczy, że jakaś instytucja jest państwowa ? Zapewne możemy przyjąć, że finansowana jest ze środków publicznych. Przykłady: teatr, muzeum, orkiestra, TVP, PR2, szpital. W żadnej z wymienionych instytucji, władze państwowe nie rządzą, nie panoszą się, tak jak w szkole. Dlaczego ? Czy państwowa szkoła nie może być w jakimś stopniu podobna do państwowego teatru ? Czy cały państwowy system edukacji powszechnej nie może działać analogicznie do państwowej służby zdrowia ? Przecież te instytucje są finansowane z pieniędzy państwowych, a jednak są bardzo samorządne w zakresie swojej działalności merytorycznej.
    Ksawery, zgadzam się z Twoim postulatem poszerzenia obszaru oświaty niepublicznej. Sam chętnie wysłałbym dziecko do takiej szkoły. Jednak wydaje mi się, że nie stać nas na „prywatyzację” oświaty. Nie stać nas przede wszystkim mentalnie. Sądzę, że taki proces jest możliwy w krajach o innych tradycjach kulturowych, chyba najprędzej w skandynawskich. Dlatego przychylam się do stanowiska Danusi, która chce myśleć i działać praktycznie w rzeczywistości takiej, jaka jest teraz. Pytania Danusi rozumiem tak:
    – co można zrobić w obecnej państwowej szkole, w obecnym systemie aby usensownić edukację człowieka ?
    – jak wprowadzić do państwowej szkoły więcej autonomii, tak aby nauczyciel i uczeń mieli w niej większe możliwości wyboru i mniej przymusu ?
    Sam nie mam jednoznacznych odpowiedzi. Z jednej strony rozum mówi mi, że można by ulepszyć państwową edukację, bo przecież „lepsze jest wrogiem dobrego”. Mamy tego przykłady, chociażby szkoła Joanny Brosiło, ale też wiele innych. Mamy wielu wspaniałych nauczycieli innowatorów-entuzjastów. A z drugiej strony życie przeczy rozumowi: te przykłady są tylko wyjątkami podkreślającymi regułę szkodliwości edukacji szkolnej i rozwoju systemu w niewłaściwym kierunku. Po ponad dwudziestu latach od transformacji demokratycznej, główne postulaty dotyczące usensownienia szkoły nic nie straciły na swej aktualności. Te postulaty mają różny wiek: kilka, kilkadziesiąt, a nawet kilkaset lat. Ten najstarszy jaki znam, to: umysł nie jest naczyniem do napełniania wiedzą … .
    A może rzeczywiście wyczerpała się już w naszym obszarze cywilizacyjnym formuła edukacji jako splotu dwóch obowiązków:
    – obowiązek państwa: zapewnienie bezpłatnej powszechnej edukacji dla każdego + organizacja procesu edukacji w najdrobniejszych szczegółach
    – obowiązek obywatela: odbycie procesu edukacji dokładnie według programu opracowanego i kontrolowanego przez władze państwowe ?
    Może jesteśmy nieświadomymi świadkami i uczestnikami początku rewolucji oświatowej, wielkiej zmiany „odwiecznego” porządku, który ma przecież tylko około 200(?) lat ?

  • avatar

    Xawer

    29 grudnia 2012 at 20:30

    Jak wybrać: mądrze, zgodnie ze swoimi własnymi przekonaniami i swoim własnym rozsądkiem.
    A jeśli czujesz się niekompetentna do tego stopnia, że nie potrafisz wybrać sama, to zdaj się na autorytet, któremu ufasz. Jeśli z kolei nie umiesz wybrać właściwego autorytetu, to posłuchaj rady Krystyny Szumilas albo Katarzyny Hall — a w efekcie wybierzesz dokładnie to, co szkoła zunifikowana daje Ci dziś. One właśnie to wybrały dla Ciebie.
    Ale jeśli sama potrafisz wybrać mądrzej, albo masz autorytet, któremu ufasz bardziej, niż owym paniom, to zapewne wybierzecie trafniej.

  • avatar

    Xawer

    29 grudnia 2012 at 23:29

    Co wydaje się nierealne???
    To, żebyś Ty, mądra, wykształcona, z doświadczeniem szkolnym i życiowym osoba, wybrała mądrze w sprawie wyboru szkoły dla swoich dzieci czy wnuków?
    Mądrzej i lepiej, niż zrobi to za Ciebie państwowy urzędnik, który w ogóle nie bierze pod uwagę żadnej specyfiki Twojego dziecka, tylko przygotował jednolity program i system dla wszystkich?
    To jest nierealne?
    Albo przesadzasz ze skromnością, albo powinnaś się przenieść na zamek Helsingør… (skądinąd: piękny zamek)

    • avatar

      Danusia

      31 grudnia 2012 at 10:47

      Tak, wydaje mi się nierealny wybór właściwej szkoły dla mojego dziecka. Nie wiem jakie informacje musiałabym mieć, aby wiedzieć, która szkoła będzie na pewno dobra. Zgłaszają się do mnie wiele osób z prośbą, aby poradzić im szkołę dla dziecko. Mają kasę, więc szkoła może być niepaństwowa.
      Czy ty umiałbyś im poradzić? To co jest w reklamie szkoły, to jest takie samo we wszystkich. Każda uczy najlepiej, najlepiej zajmuje się dzieckiem, indywidualizuje proces nauczania, ma świetną kadrę, zajęcia pozalekcyjne do wyboru itd. Szkoda czasu na czytanie.
      Można iść do szkoły i zapytać. Ale o co? Program nauczania, proszę bardzo – kilometry stron; kwalifikacje nauczycieli – po wyższych studiach z doświadczeniem, losy absolwentów – bardzo dobre itd
      Ja radzę jedno rodzicom posyłającym dziecko do I klasy: iść pod szkołę, zapytać rodziców o nauczycielkę oddającą za rok III klasę i posłać do tej, która rozmawia z rodzicami.
      Danusia

      • avatar

        Wiesław Mariański

        1 stycznia 2013 at 11:24

        „Tak, wydaje mi się nierealny wybór właściwej szkoły dla mojego dziecka. Nie wiem jakie informacje musiałabym mieć, aby wiedzieć, która szkoła będzie na pewno dobra. Zgłaszają się do mnie wiele osób z prośbą, aby poradzić im szkołę dla dziecko. Mają kasę, więc szkoła może być niepaństwowa.
        Czy ty umiałbyś im poradzić? To co jest w reklamie szkoły, to jest takie samo we wszystkich. ”
        Danusiu, przenoszę odpowiedź-refleksje do mojego bloga: „Dlaczego nauczyciele mają smutne twarze”.

    • avatar

      Xawer

      31 grudnia 2012 at 11:42

      „Na pewno dobrej” nie da się wybrać, zwłaszcza, że sama nie masz sprecyzowanego znaczenia pojęcia „dobra”. Ale z pewnością potrafisz wybrać lepszą, niż przeciętna, czy też lepszą od (pod względem metod i programu) od standardu, narzucanego przez państwowy system. Przy czym dla jednego dziecka/rodzica „lepsza” będzie szkoła w stylu Summerhill, a dla innego lepsza szkoła oo.Pijarów.
      Jeśli to, czy są stosowane stopnie, czy dzieci są porównywane i oceniane jest dla Ciebie tak silną przesłanką negatywną, to wśród prywatnych szkół w Warszawie znajdziesz kilkanaście takich, gdzie tego nie ma.
      Z wyborem podstawówki wiele nie pomogę Twoim znajomym rodzicom — nie interesowałem się nimi nigdy. Ale w wyborze liceum — już jak najbardziej tak. Przy czym, oczywiście, nie będzie to rada na zasadzie rankingu: „Staszic — dobry, Kochanowski – do bani”. Dla różnych uczniów różne są priorytety i przesłanki wyboru. Szkoły, jaką poleciłbym jednemu, nie polecałbym innemu.
      To, czego się domagam, to znaczne poszerzenie oferty i różnorodności szkół — wtedy wybór będzie łatwiejszy, niż dziś, kiedy wszystkie niemal szkoły oferują to samo (czyli przygotowanie do ujednoliconej matury oparte o jednolitą podstawę programową), a różnią się niemal wyłącznie w mało istotnych szczegółach.
      Nieprawdą jest, że oceniasz szkoły (wyłącznie) na podstawie ich oficjalnych dokumentów, deklaracji, etc. W mieście, w którym mieszkasz, wiesz o nich z różnych źródeł. Tak samo jak wiesz, do którego lekarza rodzinnego można mieć zaufanie, a do którego na pewno nie należy się zapisać. I ta wiedza nie pochodzi z ich stron internetowych ani dyplomów. Mało która matka 6-latka nie ma w swoim kręgu znajomych kilku matek 10-latków. Bardziej z nimi trzeba rozmawiać, niż z dyrektorem szkoły. Choć i z nim też należy porozmawiać.

  • avatar

    Marzena Żylińska

    30 grudnia 2012 at 17:23

    Często się zastanawiam, skąd bierze się przekonanie wielu osób, że dzieci bez ocen nie chciałyby się uczyć. W wielu krajach nie ma ocen i nic złego się nie dzieje. Psychologowie licznymi eksperymentami udowodnili, że motywacja zewnętrzna zabija wewnętrzną, ale wiedza ta nie może się przebić do szkolnej codzienności. Wierzymy więc, że dzieci z natury są leniwe i do nauki trzeba je zmuszać. Zmuszamy je przez wyznaczanie nagród i kar, w ten kierujemy ich uwagę na stopnie, a nie na omawiane zagadnienia. Takie podejście niszczy motywację wewnętrzną, i staje się samospełniajacą się przepowiednią.

    • avatar

      Danusia

      30 grudnia 2012 at 19:34

      Marzeno
      Ja myślę, że stopnie są potrzebne tylko do porównywania uczniów miedzy sobą i ich własnych wyników w czasie.
      Tylko, że mało kto widzi, jak nierzetelny jest to pomiar. Dużo więcej wie nauczyciel o rozwoju ucznia niż świadczą o nim wyniki w stopniach.
      Miło, że jesteś po tej samej stronie.
      Nasza dyskusja na tym wpisie znowu zboczyła w innym kierunku. Tym razem w kierunku autonomii szkół, a inną intencję maiłam.
      Danusia

      • avatar

        Marzena Żylińska

        3 stycznia 2013 at 09:48

        Myślę, że w naszym myśleniu o edukacji jest wiele mitów, w które bezrefleksyjnie wierzymy. jednym z takich mitów jest wiara w stopnie. Dlaczego tak trudno przyjąć do wiadomości, że w krajach, które zrezygnowały z oceniania, uczniowie nie osiągają gorszych wyników. Czasami się zastanawiam, ile czasu marnujemy na ewaluację! W szkole bez ocen jest dużo więcej czasu na efektywną naukę, dużo mniej stresu i motywacji wewnętrznej. Napisałam o tym również w „Neurodydaktyce”.

  • avatar

    Xawer

    30 grudnia 2012 at 18:12

    Oceny służą (mogą służyć) zupełnie innym celom, niż generowanie motywacji. Przede wszystkim jest to najprostsza i najbardziej skondensowana informacja zwrotna: piątka znaczy, że wszystko jest w porządku, dwója znaczy, że jest źle, coś trzeba z tym zrobić. Piątka jest przekazem: rób tak dalej, dwója jest ostrzeżeniem: coś musisz zmienić.
    Jeśli popatrzymy na wyniki PIRLS (tylko nie zróbcie ze mnie miłośnika testów!!!) umiejętności czytania wśród uczniów 4. klas, to nie widać żadnej korelacji pomiędzy tym, czy w danym kraju stosowane są oceny, czy nie (te dane możemy wziąć z raportu Pearsona albo Eurydice).
    W przeciwieństwie do występującej korelacji, często błędnie interpretowanej jako dowód związku przyczynowego, brak korelacji jest silnym dowodem braku związku przyczynowego. Stosowanie ocen bądź ich niestosowanie nie ma zauważalnego wpływu na skuteczność tej nauki (na elementarnym poziomie uczenia czytania i pisania w nauczaniu początkowym).
    Jeśli więc optujemy za lub przeciw ocenom na tym etapie, to nie skuteczność może być argumentem, a inne płaszczyzny oceny, na przykład etyczno-moralna, sugerowana tu często przez Danusię, że używanie ocen jest krzywdzące i traumatyczne.
    I to jest zupełnie inna (choć równie, a zapewne nawet bardziej uprawniona) płaszczyzna tej dyskusji.
    Tu jednak protestuję przeciwko Danusi absolutyzmowi i uogólnianiu swoich empatii (a zapewne i własnych odczuć) na wszystkich. Dla jednych dzieci oceny są stresujące, dla innych nie są, a stanowią najprostszą w odbiorze informację zwrotną, pozbawioną zawoalowania i ezopowego języka, jakim byłoby (dyskutowane tu kiedyś) zakreślanie na zielono wszystkiego co dobre, zostawiając bez komentarza to, co złe.
    Każde rozwiązanie jednolite dla wszystkich będzie szkodliwe i przeciwskuteczne wobec części. Oceny stresują jednych, brak ocen zostawia w niepewności innych. Zostawmy więc ten wybór rodzicom. Naprawdę, każda matka doskonale wie, czy jej dziecko jest bardzo wrażliwe na sygnały negatywnej oceny: i te matki niech posyłają swoje dzieci do szkół prowadzonych przez Danusię, a inne matki wiedzą, że ich synkowie nie przeczytają kilkulinijkowego opisowego komentarza, tylko trzeba im powiedzieć explicite: dobrze/źle, i te matki niech posyłają swoje dzieci do szkół oo. Pijarów.
    Raz jeszcze: utopią jest poszukiwanie jednolitego systemu, który będzie pasował każdemu. Będzie to w najlepszym razie rozwiązanie mdłe, obrzydliwe, choć w miarę bezpieczne dla każdego. Dajmy ludziom (dzieciom i rodzicom) wybierać. Przynajmniej w tak trzeciorzędnych sprawach jak to, czy bardziej im pasuje szkoła z ocenami, czy bez.

    • avatar

      Magda

      2 stycznia 2013 at 12:58

      Nie znam się na rodzajach testów, systemach oceniania na świecie ani koncepcjach psychologicznych odnośnie wpływu ocen bądź ich braku na psychikę dziecka. Jestem mamą. Gdy posyłałam syna do szkoły, długo szukałam. Odwiedziłam wybraną piątkę szkół. Nie miałam do wyboru szkół Danusi ani Pijarów, tylko zwykłe „osiedlowe”. Z kilku powodów. Wymienię dwa – są bezpłatne oraz w miarę blisko domu dzięki czemu nie muszę organizować życia całej rodziny pod kątem dojazdów.
      A teraz krótko o ocenach. Jest mi obojętnie jak się dany system nazywa i jak jest wprowadzany. Abstrahuję również od tego czy jest to traumatyczne dla mojego dziecka czy nie. To faktycznie zależy od dziecka, a sama mam więcej niż jedno.
      Czego potrzebuję od nauczycieli? Informacji o tym jak idzie mojemu dziecku i jak mu pomóc. Oczywiście gdy widzę 5 albo 2 to rozumiem ogólną tendencję. Ale żeby wiedzieć jak pomóc muszę spróbować znaleźć informacje czego teraz się uczą, co powinni wiedzieć i jakie są wymagania nauczycielki. Gdy natomiast dostaję informację, przykładowo: Pani syn pisząc bardzo często zapomina o literze Y na końcu wyrazów, moje zadanie jest dużo prostsze i cały ten czas, który wcześniej poświęciłam na próby ustalenia co i jak kto powinien umieć, mogę poświęcić na ćwiczenie z dzieckiem pisania litery Y na końcu wyrazów.
      I na prawdę wystarczy taka właśnie informacja, nie potrzebuję „zawoalowania i ezopowego języka”.

  • avatar

    Agnieszka D

    2 stycznia 2013 at 23:44

    1. Buźki i stopnie jako informacja zwrotna może spełniają tą funkcję w przypadku prostych zadań typu 2+3. Gdy zadanie wymaga myślenia – nic dziecku (i często rodzicom) nie powiedzą. Może dlatego tak dużo tych buziek, bo w podręcznikach 1-3 zadań na myślenie, z szerszą gamą odpowiedzi, wykorzystujących wyobraźnię jak na lekarstwo.
    2. Buźki i stopnie jako motywator może i jest skuteczny na wczesnym etapie, ale ma też skutek uboczny w postaci wzmacniania postawy rywalizacji. Czy warto?

  • avatar

    Maria Lewandowska

    27 stycznia 2013 at 19:37

    Po odczytaniu dyskusji na powyższy temat chciałabym dodać od siebie kilka zdań w oparciu o własne doświadczenia praktyczne, bowiem jestem nauczycielką i uczę dzieci z klas młodszych. Danusia w swoim tytule porusza watek ,,reformatorów’’. Więc może zacznę swoje stanowisko od tego jak ta reforma została wprowadzona na I etapie nauczania. Otóż wiadomo, że program ten realizowany jest obecnie zarówno przez dzieci 6 (jeśli rodzice wyraża zgodę), jak i 7 – letnie. Jeśli chodzi o zakres treści i umiejętności przewidywanych w wyniku realizacji programu to jest on taki sam zarówno dla dzieci 6 jak i 7 letnich. Jedyną różnicą jest to, że podręczniki zostały dostosowane do grafomotoryki dzieci 6 – letnich poprzez wprowadzenie szerszej liniatury bądź tekstu o większej czcionce. W wyniku wprowadzonej reformy wiadomości matematyczne w klasach I – III zostały bardzo mocno okrojone. I tak dla przykładu: w zerówce dzieci liczą do 10, poznają wygląd cyfr. Po przejściu trzyletniego cyklu z nowej podstawy programowej doszłam do wniosku, że w klasie pierwszej 7 latki się uwsteczniają, bo ponownie liczą do 10 i poznają te cyfry. A różnica w tym zakresie polega na pisaniu cyfr i oczywiście wykonywaniu zadań i działań. Za to w czwartej klasie dzieciaki mają do opanowania wszystkie działania pisemne i rozszerzenie od tysiąca plus inne treści, które były wcześniej w czwartej klasie. Wszystkim wiadomo, że badania trzecioklasistów poszły słabo, że jesteśmy na szarym końcu w Europie. W ubiegłym roku w raporcie po badaniu trzecioklasistów pojawiła się informacja, aby już od pierwszej klasy rozszerzać próg liczbowy i to najlepiej do stu. I jak to się ma do programu, bowiem w klasie I dziecko prawie cały czas zajmuje się liczeniem w pierwszej dziesiątce? Wreszcie pytanie – kto ma decydować o tym co mamy uczyć w klasie np. pierwszej, nauczyciel według uznania, czy według zalecanego programu? Czy jeśli coś nie wyjdzie w reformie to po kolejnych trzech latach znów zalecenia będą wskazywały, że to nauczyciel nie uczył dzieci powyżej zalecanego programu? Nasza szkoła ciągle się reformuje, tylko może warto byłoby zadać sobie pytanie w jakim stopniu reformy te wpływają na efektywność uczenia, a w jakim stopniu na zwiększeniu liczby tzw wykwalifikowanych robotników w związku z ich brakiem na wskutek wcześniej wprowadzonych reform likwidujących zawodówki?
    Osobiście uważam, że w klasach I – III nie powinno być ocen. Każda literka A, czy W, bądź buźka jest formą oceny typu ,,Wspaniale’’, ,,Słabo’’. Jest to tylko zastąpienie stopnia literką. I na tym się wszystko zamyka. Nie ma żadnych informacji jak dziecko ma to poprawić, a rodzic też nie wie w jaki sposób ma pomóc. Stąd coraz częściej w szkołach odchodzi się już od literek i wraca do stopni, bo zmiana polega tylko na nazwie z ,,5’’ na ,,B’’. Jeśli naprawdę reformatorom zależy na tym, by uczniowie uczyli się efektywnie potrzebne jest wycofanie stopni z klas I – III na korzyść pełnej Informacji zwrotnej, w której na bieżąco uczniowie informowani będą co już umieją, co jeszcze nie potrafią wykonać i dostaną konkretne wskazówki w jaki sposób mają się tego nauczyć. W tej chwili pracuję z dziećmi 6 – letnimi. Stosuję ocenianie kształtujące. W związku, że dzieci nie czytają – pisemną IZ przesyłam pocztą elektroniczną do rodziców dzieci, zaś im samym odczytuję. Rodzice są również bardzo zadowoleni z IZ dla dzieci. Potwierdzają, że dzięki OK dzieci są świadome tego co się uczą i są świadome tego co mają umieć. Po IZ otrzymuję mailowe podziękowania od rodziców; wniosek – rodzice potrzebują takiego nauczania. Pracuję ze swoimi dzieciakami dopiero od września, ale po wypowiedziach uczniów uważam, że warto byłoby wziąć pod uwagę w reformowaniu szkoły zarówno glos nauczyciela praktyka, jak i dzieci, bo w szczególności to ich dotyczy czego i w jaki sposób będą się uczyć i czego i w jaki sposób się nauczą. Niedawno rozmawiałam z moimi uczniami na temat co im pomaga się uczyć. Moje sześciolatki zaczęły wymieniać mi , że pomaga im w uczeniu ,,praca wzorcowa, bo możemy się dokładnie przyjrzeć jak to robić’’, ,,jak rozmawiamy ze sobą, bo można się wtedy lepiej nauczyć’’(od siebie); ,,cele, bo wiemy patrząc na tablicę (piktogramowe obrazki) co mamy umieć’’, ,,jak nam pani mówi nacobezu (na co będę zwracała uwagę), jak pokazujemy czerwone albo żółte światło kiedy czegoś nie rozumiemy i pani nam powie jak to ma być’’ – to są tylko niektóre ich wypowiedzi.
    Czasem my – nauczyciele zastanawiamy się czym kierują się reformatorzy naszej oświaty, i czy to na pewno osoby blisko związane z praktyką szkolną? Jeśli ,,Buźka’’ dla reformatorów – to pytanie jaka?

  • avatar

    Danusia

    27 stycznia 2013 at 20:43

    Dziękuję za głos praktyka. Na tym blogowisku nie jest to takie częste. To co mi się bardzo podoba w Twojej wypowiedzi:
    1. „Otóż wiadomo, że program ten realizowany jest obecnie zarówno przez dzieci 6 (jeśli rodzice wyraża zgodę), jak i 7 – letnie” – czyli nie traktuje się inaczej dzieci 6 letnich? Po prostu program I klasy taki sam jak kiedyś była dla 7 – latków.
    2. „Osobiście uważam, że w klasach I – III nie powinno być ocen” – a dalej opisujesz, jak można sobie bez stopni dać radę.
    3. „Niedawno rozmawiałam z moimi uczniami na temat co im pomaga się uczyć” – cudnie, okazuje się, że to właśnie uczniowie są największymi specjalistami od samych siebie. Jeden z największych badaczy edukacyjnych John Hatti uważa: „Najlepsze efekty w nauczaniu osiągniemy wtedy, gdy spojrzymy na uczenie się oczami uczniów”. Ja też skłaniam się do rady – pytać uczniów i brać ich odpowiedzi poważnie
    Pozdrawiam Danusia

  • avatar

    Paweł Kasprzak

    27 stycznia 2013 at 22:49

    Danusiu,
    Spojrzenie na uczenie się oczami uczniów jest dość oczywistym postulatem, niezależnie od tego, jak rzadko spotykanym, kiedy przychodzi do realizacji. Zresztą w jakimś stopniu testy PISA przyjmują uczniowską perspektywę, mierząc to, co wie lub umie uczeń, a nie to, czego uczy szkoła. Hattiemu, podobnie jak zresztą wielu innym, w tym wielu z nas (siebie nie wyłączam), gorzej idzie, gdy przychodzi do konkretów, które by miały z uczniowskiej perspekty spojrzenia wynikać. Poniżej fragment rozmowy Hattiego z goszczącym w Australii przedstawicielem fińskiego resortu edukacji:
    „Pasi Sahlberg: To główna myśl fińskiego systemu: staramy się zatrzymać uczniów w jednolitych szkołach aż skończą 16 lat i opuszczą obowiązkową oświatę. To jest coś, co wiele krajów, praktycznie wszystkie rozwinięte kraje próbują robić. One wcale nie otwierają swoich krajów na wolny wybór w rynkowym typie – przeciwnie, obowiązkowa szkoła jest jednolita aż do momentu, w którym następuje pomiar PISA.
    John Hattie: Tak, całkiem inaczej, niż my to robimy w Australii.
    Pasi Sahlberg: Zgadza się, a jeśli chcecie na technicznym poziomie osiągać wysokie rankingi w PISA, to powinniście to rozważyć – kontrolować i przede wszystkim odłożyć rodzicielską swobodę wyboru na późniejszy etap edukacji, a wcześniej koncentrować się na wyrównaniu wyników i ich poprawie.”
    Rozmowa (pełny tekst – https://theconversation.edu.au/finnish-education-guru-pasi-sahlberg-in-conversation-full-transcript-9836) odbywała się kontekście australijskich planów osiągnięcia miejsca w pierwszej piątce PISA. Polecam i jestem ciekaw, który z celów edukacji zawartych w tym fragmencie oraz w całej tej konwersacji wynika z czegokolwiek, co może mieć związek z perspektywą ucznia – co w ogóle z tej perspektywy wynika dla Hattiego, Fullana, czy autorów raportu McKinseya. Oczywiście o uczniowskiej perspektywie piszą dzisiaj wszyscy, również teksty MEN są jej pełne – we wstępach i deklaracjach. Dopiero potem następują wszystkie te „uczeń ma”, „uczeń stosuje” itd.
    Brak stopni – tak, on wynika zarówno z uczniowskiej perspektywy, jak ze zwykłego rozsądku. Informacja zwrotna również. Buźki już nie. Obawiam się jednak, że uczenie się odbywające się w dialogu – bo to o to chodzi w informacji zwrotnej itd. – nie może się opierać na dialogu częsciowym, podobnie jak zaufanie może być pełne albo żadne. Ocenianie kształtujące – jestem zupełnie pewien – ma sens, ale traktowane poważnie i konsekwentnie jako dialog właśnie musiałoby rozsadzić zarówno podział na lekcje i klasy, jak w rzeczywistości również podział na przedmioty i samo pojęcie minimalnych wymagań.

    • avatar

      Paweł Kasprzak

      27 stycznia 2013 at 23:24

      Nacobezu – pojęcie, które pozwala odróżnić praktyka od niepraktyka – nie ma z uczniowską perspektywą niczego wspólnego. Chodzi bowiem o to, na co będzie zwracał uwagę nauczyciel – to, na co zwróciłby uwagę uczeń, gdyby w ogóle na cokolwiek zwracał, nikogo nadal nie zajmuje. Określenie celów lekcji – kolejny element oceniania kształtującego również nie z uczniowskiej, a z nauczycielskiej perspektywy wynika. Chodzi o cele postawione przez nauczyciela, a nie przez ucznia.
      Wzorcowe prace – to też jest pojęcie charakteryzujące edukacyjnego praktyka. Nie chcę się czepiać, wzorce czasem pomagają i nie należy tu wpadać w ortodoksję, ale szkolną praktykę w tym względzie znamy nadto dobrze. Podobne zastrzeżenia miałbym do tego „wiemy, co mamy umieć” – to niemal cytat z podstawy programowej.
      Owszem – warto słuchać uczniów. Trzeba jednak wiedzieć, że oni po kilku tygodniach przebywania w szkole bardzo dobrze znają szkolne reguły. Te zaś bywają groźniejsze dla ich rozwoju niż wszelkie możliwe skale ocen i pozostają w zasadzie niezmienne w najgłębszej treści od czasów, kiedy poza pałą można było w szkole dostać również dyscypliną po tyłku.

      • avatar

        Danusia

        28 stycznia 2013 at 09:24

        W sprawie celów i nacobezu. OK promuje ustalanie obu razem z uczniami. Oczywiście jest to wyższa półka, ale na pewno możliwa. Marysia trochę o tym pisze na tym watku. W związku z tym NACOBEZU tłumaczymy – na co będziemy zwracać uwagę.
        Danusia

    • avatar

      Danusia

      28 stycznia 2013 at 06:58

      Pawle
      Jak pewnie wiesz badania (znowu! a myślę, że też zdrowy rozsadek)wykazują, że OK działa tak dobrze tylko wtedy gdy jest stosowany całościowo i minuta po minucie (tak mówi Wiliam Dylan.
      Moje stosowanie OK nie było takie, a i tak odnieśliśmy z uczniami sukces.
      Danusia

    • avatar

      Xawer

      28 stycznia 2013 at 12:16

      To, co budzi mój największy sprzeciw przeciwko zaprezentowanemu tu podejściu to demoralizujące wpajanie sześcioletniemu dziecku, że sens nauki polega na zaspokojeniu oczekiwań Pani Nauczycielki. W tym całym tekście (i całym nacobezu) nie ma niczego, co jakkolwiek odwoływałoby się do ciekawości poznawczej. Jest to wyłącznie budowa motywacji zewnętrznej. Uczymy się, bo ktoś będzie na coś zwracał uwagę. To, że uczenie się nie jest ciekawe i nie uczymy się dla siebie samych jest taką oczywistością, że nawet nie trzeba o tym wspominać.

  • avatar

    Xawer

    27 stycznia 2013 at 22:53

    Głos praktyka jest nie tylko rzadki, ale jakże pouczający!
    Dziś ja będę adwokatował neurodydakcyce i przejmowaniu poprzez neurony lustrzane wzorców zachowań, także językowych. Tak – w ten sposób neurony lustrzane u dzieci duplikują wzorce budowy zdań, konstruowania wypowiedzi, struktur gramatycznych, zachowań, gestów, mimiki, etc.
    Nie jestem całkiem pewien, czy na pewno informacja zwrotna przesyłana pocztą elektroniczną rodzicom, tudzież ocenianie kształtujące odgrywają w tym duża rolę i czy jakiekolwiek znaczenie mają 5, buźki i inne stopnie, ale jestem pewien, że wiele z tych dzieci przejmuje (neuronami lustrzanymi, a więc nieświadome tego, czego się uczą) wzorce kultury językowej od swoich nauczycielek. I te wzorce zostają w nich utrwalone dużo skuteczniej, niż umiejętność liczenia do 10, 100, 1000 czy wręcz $\aleph_0$.
    Ale tu mamy ogromny sukces: sześciolatki opanowały i zgodnie z założeniem nauczyciela operują sensownie słowami i wyrażeniami takimi jak:
    'praca wzorcowa’
    'wiemy co mamy umieć’
    'nacobezu’

      • avatar

        Paweł Kasprzak

        27 stycznia 2013 at 23:44

        Liczyć się da – dodawać, mnożyć, więc także potęgować itd. To proste 🙂 Doliczyć do aleph zero chyba się nie da, ale istnieje koncept transfinitywnej sekwencji, w której liczby kardynalne następują po naturalnych, tak, jakby jednak doliczyć się do nich dało (uporawszy się z trywialną trudnością liczenia do nieskończoności). O ile działania na liczbach kardynalnych są proste, o tyle przy ciągach kolejnych liczb kardynalnych już wysiadam. Ciekaw jestem, czy ktoś kiedyś wynajdzie fizyczne zastosowanie dla wynalazków szalonego Cantora.

          • avatar

            Paweł Kasprzak

            28 stycznia 2013 at 10:16

            Moich nie budzi, głównie dlatego, że ów epsilon – tak się na ogół rozumuje – jest dowolnie mały, ale nie jest mały nieskończenie. I tylko jeśli wiemy, że dla każdego dowolnie (skończenie, ale dowolnie) małego epsilon zawsze znajdziemy np. wielkie (ale skończone) n takie, że wszystko, co po tym n następuje, znajdzie się w zakresie epsilon, pozwalamy sobie wnioskować o tym, jak ciąg, funkcja, czy cokolwiek zachowa się w nieskończoności, do której nam jednak zbliżyć się przecież nie udaje licząc na palcach, czy czymkolwiek – doliczając do nieskończoności. Używamy zatem innego niż palce Bożego daru, czyli wyobraźni. W związku z tym nie musimy ani doliczać się do nieskończenie wielu dziewiątek, ani osiągać nieskończenie małego epsilon, by wiedzieć, że 0.9999…. nie jest nieskończenie bliskie 1 tylko równe 1. Moi gimnazjaliści z pałami w szkole z matematyki potrafią zresztą tego dowieść, nie posługując się pojęciem granicy, a tylko odpowiednio zmieniając sobie podstawę pozycyjnego systemu zapisu z dziesiętnego na trójkowy. W związku z czym jeden z nich stwierdził przy okazji, że „przekątniowa” liczba Cantora może być jednak w rzeczywistości równa którejś z liczb na nieskończonej liście Cantora – na którą to uwagę, pamiętam, nie umiałem sensownie odpowiedzieć, co uznałem za jeden z większych własnych sukcesów edukacyjnych.
            Z liczbami kardynalnymi i ordynalnymi jest pod tym względem trochę inaczej i akurat dla mnie trudniej – moja wyobraźnia zaczyna tu szwankować. Pewnie to jest kwestia treningu, choć – jak wiemy – sam Cantor najwyraźniej przetrenował 🙂 Fakt – liczenie na palcach tego rodzaju przetrenowaniem nie grozi. Da się to spostrzeżenie uogólnić w ten sposób, że unikanie wątpliwości jest dla zdrowia i zdrowego rozsądku bezpieczniejsze niż wchodzenie w nie 🙂

          • avatar

            Xawer

            28 stycznia 2013 at 11:58

            Bardzo zgrabnie Cię zażył ten gimnazjalista. Też bym to uznał za sukces.
            Ta liczba nie pojawi się na liście w zapisie w żadnym systemie pozycyjnym. Konstrukcja Cantora pokazuje, że liczba przekątniowa jest różna od każdej z liczb na liście. Relacja bycia różnym dotyczy jednak liczb per se, a nie ich zapisów czy rozwinięć pozycyjnych. Różne liczby mają różne rozwinięcia pozycyjne w każdej bazie (odwrotne zdanie nie jest prawdziwe, 0.999…=1). Ergo, tej liczby nie może być na liście zapisanej w żadnym systemie pozycyjnym, bo nie ma jej w zbiorze, którego ta lista jest tylko zapisem. QED.

            • avatar

              Paweł Kasprzak

              28 stycznia 2013 at 12:43

              Wiem, ale mnie kompletnie zatkało. Chłopak, na imię ma Wojtek, zażył mnie mówiąc, że skoro na przykład 0,1000… = 0,09999…, to znaczy, że liczby o różnym zapisie wcale nie są koniecznie różne, w związku z czym w rozumowaniu jest dziura. Kiedy się moje warsztaty skończyły, ów Wojtek wrócił do szkoły. Zgadnij, czy mu się stopnie poprawiły. Nie wytrzymał semestru i przestał chodzić.
              Kiedy mnie zażył, pozostałe dzieciaki w grupie przybijały mu piątki, bo „zagiął”… – no właśnie, niezupełnie belfra, bo sam mu też piątkę przybiłem i powiedziałem, że nie mam pojęcia, jak wybrnąć ze znalezionej przez niego trudności itd. Nie tylko Wojtek się wkręcił. Ja też 🙂 I prawie cała grupa, z którą miałem wtedy zajęcia.

              • avatar

                Maria Lewandowska

                28 stycznia 2013 at 19:14

                Danusiu – w odpowiedzi na pytanie dotyczące programu dla 6 i 7 – latków, to zgadza się – jest on taki sam zarówno dla 6 – latków jak i 7 – latków. W związku wypowiedziami innych osób mam ochotę dodać kilka zdań. Jako praktyka cieszy mnie fakt, że w wypowiedziach odczytałam poparcie do informacji zwrotnej, czy braku ocen tzw. stopni. I jednocześnie nie dziwi mnie niechęć do ,,buziek’’, bo ja też osobiście nie chciałabym dostać ,,buźki’’ – w szczególności odwróconej, czarnej. Ja jako dorosła osoba, a dzieci? Może w kontekście tego warto byłoby spojrzeć na małe, sześcioletnie dziecko, które za to, że nie umie, nie wie (a może nie rozumie…) – dostaje taką ,,buźkę’’. Jak jest motywacja tego dziecka do uczenia się, jaki wzrost chęci uczęszczania do szkoły, a wreszcie jaki wpływ tej buźki na skuteczność uczenia się? Wcale też mnie nie dziwi, że reformatorzy nie chcieliby ,,buźki’’. A jednocześnie zastanawiam się dlaczego więc tak chętnie chcemy rozdawać stopnie maluchom? Prawdą jest, że cele w języku ucznia najczęściej formułuje nauczyciel, ale czasem układają je tez również uczniowie. Ale jeśli nawet to są cele nauczycielskie, to przynajmniej uczniowie wiedzą co z tej lekcji mają znać. Prosty przykład: pierwsze dni moich sześciolatków w tym roku szkolnym. Kończąc zajęcia stawiam pytanie czego się nauczyli. Po odpowiedziach dzieci miałam ochotę powiedzieć, – Boże, ja niczego ich nie nauczyłam… A jakie były odpowiedzi? Nauczyłam/łem się ,,wyciąć, siedzieć przy stoliczku, przyklejać’’… Jeśli nawet są to cele nauczycielskie, to mimo wszystko od tego jest nauczyciel w kasie, aby tak pokierować rozwojem dziecka i w taki sposób, aby dziecko świadomie i odpowiedzialnie się uczyło. A z czasem nauczycielskie cele staną się wspólne – przykład: – po powrocie z choroby dzieci domagają się celów. Nacobezu? Jeśli dziecko otrzyma receptę, ma podane poszczególne kroki jak ma na przykład pracować, by nauczyć się cichego czytania ze zrozumieniem to czyż nacobezu jest jedynie tworem ,,na co nauczyciel będzie zwracał uwagę’’? No, a co do rozmów moich z uczniami to oprócz pytania na temat co im pomaga im się uczyć było jeszcze jedno: po czym poznają, że to umieją. Posłużę się tu tylko kilkoma wypowiedziami. Zanim jednak udzielili mi odpowiedzi usłyszałam zdanie: ,,To trochę trudniejsze pytanie i trzeba się nad nim zastanowić’’. Ale potem wyjaśniali. Na przykład: ,,nauczyłam się malować jak słyszę muzykę’’ – uzasadnienie: ,,wiem to, bo przecież namalowałam to na obrazku’’; Nauczyłam się słuchać muzyki’’ (poważnej – to szczególnie zaleca program) – uzasadnienie: ,,bo siedziałam spokojnie i słuchałam uważnie’’. Moim zdaniem nie jest ważne czy cele są nauczycielskie, ważne natomiast dla mnie jest to, by dzieci uczyły się, wiedziały jak się uczyć, zaś nauczyciel umiał i miał możliwości by pomóc im wspinać się na coraz wyższy szczebelek ich własnego rozwoju. I aby tak się stało potrzebne są naprawdę rozważne decyzje, reformatorów również…

  • avatar

    Roman Seta

    22 lutego 2013 at 11:09

    Chciałbym się włączyć do tej ciekawej dyskusji.
    Jeżeli chodzi o ocenianie w obecnej polskiej szkole, to ja zauważam ciekawy kierunek ku zastąpieniu oceny sumującej informacją zwrotną.
    Czasami ta informacja zwrotna jest bardziej niezrozumiana przez rodziców od tradycyjnych ocen. Może wynikać to z przyzwyczajenia się do ciągłego porównywania się (jestem lepszy albo gorszy), tworzenia rankingów oraz brakiem czasu i zainteresowania się szczegółowymi zdolnościami dziecka. Rodzice często chcą się dowiedzieć na ile ich dziecko jest lepsze od innych, albo czego ich dziecku brakuje, do tego aby być lepszym od kolegi z klasy. Dobre oceny oznaczają, że rodzic nie musi wspomagać dziecka, a kiepskie, że musi odnaleźć sposób na poprawę, a to już powinno być zadaniem szkoły. Często rodzice chwalą się dzieckiem (dotyczy też nauczycieli) – Moje dziecko jest najlepsze w klasie.
    Tak się przyzwyczailiśmy do tych ocen sumujących, że nie zauważyliśmy jak stały się one motywacją zewnętrzną. A jak to zwykle bywa z motywacją zewnętrzną, kiedy przestaje działać, ludzie przestają się interesować sprawami, do których ta motywacja była przypisana.
    Człowiek kończy szkołę i przestaje się uczyć (poszerzać wiedzę i umiejętności ze szkolnych przedmiotów), chyba że był jednym z nielicznych osób w klasie, które niesione na piątkach, a dzisiaj szóstkach, wygrały ze wszystkimi. Są też tacy, którzy dopiero po skończeniu szkoły z efektem niezadowalającym swoje środowisko, rozpoczynają naukę (poznawanie świata) w przyjemny dla siebie sposób (bez ocen sumujących).
    Uważam, że należy znaleźć sposób zachęcający do uczenia się, polegający na motywacji wewnętrznej. Jedną z wielu propozycji jest również informacja zwrotna, stosowana w Ocenianiu Kształtującym, która wskazuje na zdolności i umiejętności osoby uczącej się. Zachęca do zrobienia kolejnego kroku.

  • avatar

    Danusia

    23 lutego 2013 at 15:31

    Tak właśnie!
    Z mojego doświadczenia wynika, że stopnie nie są żadnym wyznacznikiem tego, jak sobie absolwent będzie dawał radę w życiu. To, ze ktoś ma piątki nie znaczy, że będzie naukowcem, może równie dobrze skończyć po d mostem. W mojej klasie w LO były dwie bardzo dobre uczennice, jedna niestety popełniła samobójstwo studiując na wydziale fizyki UW, a druga nie skończyła studiów i ….pije. Całkiem średni uczeń jest profesorem, a całkiem słaby ma świetny interes. Z tego wygląda, że powinniśmy się wystawiać dobrych stopni, bo to może się źle skończyć.
    Za to pamiętam, jak Pani profesor pochwaliła mnie w I klasie za wypracowanie i powiedziała dlaczego i to był zwrot w mojej karierze pisarskiej.
    Danusia

Dodaj komentarz