Bill Rogers podaje kilka przyczyn tworzenia się klas trudnych. Jedna z nich zamieściłam w poprzednim wpisie, inne omówię poniżej.
- Polityka dzielenia klas na zdolne i niezdolne.
- Dzielenie klasy na grupy i nagradzanie pod koniec roku grupy do której należy najlepszy uczeń. To się nazywa w Australii houses. Jak zrozumiałam, grupy nie mające w swoim gronie wybitnego ucznia rezygnują z dobrej pracy, bo się nie opłaca. Nie znam takiej praktyki w Polsce, ale może istnieje.
- Przydzielanie nauczycielowi nowemu (poczatkującemu w szkole) znanej trudnej klasy. Pierwszy raz przeczytałam o tej praktyce, głęboko jest zamiatana pod dywan. Ale często ma miejsce też w Polsce. Nauczyciele mają dość klasy, nie radzą sobie, więc oddają ją nowemu. A powinien ją dostać najlepszy nauczyciel i najbardziej doświadczony.
- Uczniowie nie widzą sensu uczenia się danego przedmiotu. „Niektórzy uczniowie bardziej przeszkadzają podczas lekcji tych przedmiotów, które nie uważają za przydatne” (Trudna klasa, B.Rogers). Myślę, że wtedy uczniowie zachowują się różnie na różnych lekcjach i łatwo rozpoznać przyczynę. Często to nie za bardzo zależy od nauczyciela, bo ma temat mało praktyczny i nieciekawy dla uczniów. Moim zdaniem, może tu pomoc tworzenie pytań kluczowych i informowanie uczniów o celach lekcji (ocenianie kształtujące).
- Krytyczny stosunek nauczyciela do klasy. Obrażanie uczniów, etykietowanie, wyrabianie sobie złej opinii o klasie. „Bada łobuzów”, „Nigdy nie słuchają”. To robi się samospełniająca się przepowiednia. Znam klasy ze złą opinią, które pod opieką nauczyciela wierzącego w uczniów, zmieniają się nie do poznania. Coś z półki – Jesteśmy łobuzami, ale dla naszej kochanej Pani jesteśmy inni.
- Nauczyciel wymagający zawsze najlepszego zachowania i niedopuszczający żadnej wpadki. Młody człowiek nie może popełnić błędu, a nauczyciel z racji samego zawodu ma być dla niego bezwzględnym autorytetem. Taki nauczyciel często mówi: „ za moich czasów….” lub „to co się wyprawia, w głowie się nie mieści”. Łączy się to również z brakiem docenienia ucznia, bo przecież uczy się on dla siebie i wypełnia tylko swoje obowiązki. Myślę, że mogłoby tu pomóc świętowanie wspólne z uczniami ich nawet małych sukcesów.
- Brak wsparcia nauczycielami między sobą. Każdy walczy z klasą samotnie. Moim zdaniem, jedyna możliwość to ustalenie wspólnego frontu. Inaczej, jeśli jeden nauczyciel sobie poradzi, to uczniowie zrekompensują sobie „stratę” na lekcjach innego nauczyciela. Może się też zdarzyć, że wymyślone przez nas sposoby radzenia sobie z trudna klasą, już się nie udały innemu nauczycielowi, więc podejmując je, klęskę mamy murowaną.
- Zamknięte drzwi klas. Powoduje to, że „walka” nauczyciela i uczniów nie jest widoczna. Uczniowie pozwalają sobie na więcej, bo są samiz nauczycielem. W razie ujawnienia konfliktu mogą oskarżać nauczyciela i zdejmować z siebie winę. Taka pewnie sytuacja była przed laty w klasie nauczyciela z koszem na głowie.
- Grupa silnych prowodyrów w klasie. Mają oni silny wpływ na klasę, albo ciche przyzwolenie na nękanie nauczyciela. Wtedy zdarza się, że uczniowie upatrują sobie nauczyciela słabego i się nad nim znęcają. Ta „słabość” może występować z różnych powodów np. brak konsekwencji, nerwowość, brak cierpliwości, ale może wynikać z tego, że nauczyciel nie chcę sprawować rządów autokratycznych. Uczniowie mogą go wybrać do nękania, bo nigdzie indziej nie mogą odreagować wybujałej dyscypliny innych nauczycieli. Myślę, że potrzebne są dwa czynniki: współpraca nauczycieli i otwarte drzwi klasy.
- Trudna sytuacja materialna lub domowa uczniów lub grupy uczniów. Zdarza się, że tacy uczniowie bronią się złym zachowaniem, są źle traktowani poza szkołą i nie potrafią uwierzyć, że można inaczej. W szkole mogą być różne mody i uczniowie , którzy nie mogą im sprostać, np. nie mają odpowiedniego ubrania, czy komórki, mogą sięgnąć po terror.
- Nie ma w szkole jasnych zasad. Regulamin, czy zakres obowiązków jest martwym dokumentem tworzonym przez poprzednie pokolenie. Uczniowie go nie znają i nie uznają za swój. Nauczyciele przyjmują znajomość reguł przez domniemanie, nie omawiają ich z uczniami, nie uzyskują ich zgody. Znam szkoły w których w salach lekcyjnych wiszą zasady. Jest ich kilka i nauczyciel się do nich odwołuje i jest gotowy na ich weryfikowanie.
Może Wam jeszcze coś przechodzi do głowy, a może z czymś się nie zgadzacie?
Rekomendowałabym w przypadku trudnej klasy, sprawdzenie tych 11 punktów wspólnie w gronie pedagogicznym.
14 komentarzy
Paweł Kasprzak
2 października 2012 at 02:26@ Houses – można o tym poczytać np. w Harrym Potterze 🙂 Sportretowana tam szkoła czarodziei była – zauważ, Danusiu – chyba niezłą szkołą, choć ogromna większość nauczycieli była w niej raczej zła lub bardzo zła, a niektórzy byli źli w demonicznym sensie. To była zatem znana nam wszystkim z własnych wspomnień szkoła, którą każdy przejść musi i potem mamy już w sumie sympatyczne wspomnienia. Jeden jedyny nauczyciel był w Hogwarcie mistrzem, którego wspomina się długo i ciepło i który robił za całą szkołę. Reszta to przykry, ale konieczny dodatek. Ta akurat szkoła znana jest bardziej Anglikom niż nam, choć podobieństw jest i tak wiele. Houses to nieznana u nas cecha anglosaskich szkół z internatem. Domy rywalizują ze sobą i podział na domy (odpowiadający zakwaterowaniu w internacie) idzie w poprzek szkolnych klas. W Potterze domy mają swoje zalety – w rzeczywistości nie z bajki to jest na ogół fatalny wstęp do kastowego społeczeństwa.
Co najmniej 8 z wymienionych tu 11 przyczyn tworzenia się trudnych klas nie ma jakiegoś obiektywnego charakteru i jest wobec tego równocześnie wskazówkami, jak sobie radzić z problemem. Na przykład można otworzyć drzwi (pkt 8). Chcę powiedzieć coś o tych wskazówkach. I o tym, skąd się mogą brać trudne dzieci.
Nie jestem nauczycielem, natomiast zdarza mi się prowadzić zajęcia z trudną wiejską młodzieżą gimnazjalną. Piszę o trudnej młodzieży, nie używając cudzysłowu, ponieważ to są po prostu rzeczywiście koszmarnie trudne przypadki. Większość moich zajęć odbywa się kosztem szkoły – dzieciaki spotykają się ze mną zamiast chodzić do szkoły i ja to ze szkołą załatwiam, choć nie mam do tego żadnego tytułu. Wybieram uczniów najgorszych pod każdym możliwym względem i nauczyciele chętnie się ich po prostu pozbywają i decydują się honorować np. moje usprawiedliwienia ich nieobecności, choć ja nie mam prawa ich im wystawiać. Moje dzieciaki pochodzą w ogromnej większości z patologicznych rodzin. Część jest więc o tyle trudna, że jako dzieciaki z FAS bywają nieznośnie nadpobudliwe. Spora część z nich czyta z najwyższym trudem. Spora część demonstruje zachowania najzwyczajniej bandyckie, choć na moje szczęście to jest jednak wieś i dość rzadko dzieci pozwalają sobie na takie zachowania wobec starszych. Trudne klasy, które sam pamiętam lub widywałem w szkołach moich licznych dzieci, moim zdaniem pochodzą z selekcji, która się odbywa niekoniecznie świadomie, ale którą widać nawet wśród dzieci – one również często wolą przebywać wśród równych sobie, cokolwiek to znaczy. Ja dostaję same trudne klasy. Dostaję – że się tak paskudnie wyrażę – odpady ze szkół, które same są odpadami.
Po pierwsze wszystkie moje dzieciaki same siebie mają za niezdolne. Prawda jest taka, że one są skandalicznie zapuszczone. Nie umieją poprawnie wypowiedzieć zdania. Nigdy niczego nie przeczytały. Niczego nie wiedzą. Niczym się nie interesują. W ich świecie wszystko jest oczywiste i wszystko jest nudne. Nie ma rzeczy ważnych w takim sensie, do jakiego przywykł „cywilizowany człowiek”. Piekielnie trudno jest z nimi znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia do jakiejkolwiek rozmowy. Ponieważ pochodzą z fatalnych środowisk, mogę sądzić, że to nie szkoła lub nie tylko szkoła za ten stan rzeczy odpowiada. Uczę ich – właściwiej byłoby powiedzieć: uczę się z nimi, bo na ogół taką metodę stosuję – różnych rzeczy, ale głównie ścisłych przedmiotów. „Zrealizowanie” szkolnego programu i bardzo znaczne przekroczenie jego zakresu na ogół zajmuje mi nie więcej niż trzy-cztery miesiące spotkań w cyklach o bardzo różnej częstotliwości i „wymiarze godzin” (to jakoś najwyraźniej nie ma wielkiego znaczenia). Z czego większość czasu „marnuję” na próby i błędy, zmierzające do nawiązania z nimi jakiegokolwiek kontaktu. Biorąc pod uwagę tak fatalny punkt wyjścia oraz zakładając, że szkolny program jest cokolwiek wart i w związku z tym jest w jakimkolwiek stopniu trudny do opanowania, musiałbym uznać, że moje dzieci są geniuszami, skoro potrafią w takim tempie nadrobić zaległości i jeszcze znacznie przegonić szkołę. Wszystkie swoje dydaktyczne sukcesy zawdzięczam jednej w sumie perswazyjnej figurze. Przy pomocy kilku sztuczek narracyjnych nauczyłem się pokazywać tym dzieciakom w bardzo krótkim czasie (to jest niezbędny warunek), że one są w stanie zrozumieć rzeczy, które im samym oraz ich nauczycielom i całemu ich otoczeniu wydają się całkowicie poza ich zasięgiem. Że w rzeczywistości nie są niezdolne. Potem już wszystko idzie właściwie samo. Za każdym razem rzeczywistą nagrodą i rzeczywistą motywacją tych dzieciaków jest zwyczajnie przełamywanie przez nie tej ich własnej nędznej kondycji. To zaś ma ogromną siłę.
Chcę powiedzieć, że wszystko, co je definiuje jako dzieci niezdolne, to ich własna samoocena. Ona jest w naturalny sposób podtrzymywana przez szkołę, która niczego innego z nimi nie robi, tylko je właśnie stygmatyzuje w ten sposób. I trzeba powiedzieć – stygmatyzuje nie bez podstaw przecież.
To nie jest uniwersalna metoda. Na miejskie dzieci z blokowisk lub na „rozwydrzone dzieciaki z dobrych domów” ona nie działa. Tu pomagają inne sztuczki, a wśród nich np. taka, by spróbować dzieci zaczarować i zaciekawić, przełamując stereotyp szkolnej nudy i głupoty. Dzieci bardziej z jakichś powodów pewne siebie nie biorą do siebie szkolnych werdyktów w tak wielkim stopniu, ale zamiast tego odrzucają szkołę jako stek głupot – również przecież nie bez racji. Problem samooceny i stygmatyzacji ma więc tu mniejsze znaczenie niż innego rodzaju siatka wrytych w mózgi przeświadczeń. O tym np., że szkoła uczy głupot, a dobry uczeń to koniecznie lizus o autystycznych skłonnościach. Być może – jeśli jest w tym wszystkim w ogóle jakakolwiek, choćby słaba prawidłowość – to taka, że w obu przypadkach chodzi właśnie o przeświadczenia.
Po drugie interesujące jest dla mnie również, co definiuje moje trudne dzieci, jako trudne charakterologicznie. A – Bóg świadkiem – one naprawdę łatwe nie są. Miałem kiedyś grupę szczególnie trudną. Nie najtrudniejszą, bo z tamtą poległem, ale drugą w kolejności i rzeczywiście trudną. Moje zajęcia regularnie nawiedzała policja, ponieważ właśnie na dyskotece w miejscowym ośrodku kultury grupa nastolatków pobiła ze skutkiem śmiertelnym chłopaka z sąsiedniej wsi i moje dzieciaki były na tę okoliczność intensywnie przesłuchiwane. W tej sprawie w końcu aresztowano i skazano młodzieńców spoza mojej grupy, ale nie mam złudzeń, że ci moi nie mieli z wydarzeniem niczego wspólnego. Kolejne spotkania mijały bezproduktywnie, bez efektu, w coraz gorszej atmosferze i coraz wyraźniej widziałem, że dobrze się to wszystko nie skończy. Edukacja, edukacją, społeczne pasje są fajne, ale kiedy się ma do czynienia z bandytami i wie się, że to nie jest bezpieczne, to cała zabawa przestaje być miła. W desperacji przyszło mi do głowy powtórzyć z dzieciakami behawiorystyczny eksperyment, z kategorii słynnych testów Zimbardo, Milgrama i innych. Chciałem przy jego pomocy pokazać moim „młodocianym bandytom”, że to, co powoduje ich rozmaite zachowania, to niekoniecznie ich (złe) charaktery, a jeszcze rzadziej są to ich świadome wybory, nie wspominając o ich słuszności, racjonalności, czy w ogóle jakimkolwiek sensie. Behawiorystyczna metoda doskonale się do tego, jak wiadomo, nadaje. Zrezygnowałem oczywiście z drastycznych skandali z więzieniem Zimbardo, czy elektrycznym krzesłem Milgrama. Wykorzystałem łagodny z pozoru (w rzeczywistości wcale nie tak łagodny) test polegający rzekomo na rozpoznawaniu długości. Na tablicy mieliśmy narysowane pięć odcinków, z których jeden był wyraźnie najdłuższy, a inny wyraźnie najkrótszy. Dzieciaki wiedziały, że mają wskazać ten, który wydaje im się najkrótszy. Odpowiedź była oczywista – wystarczyło spojrzeć. W rzeczywistości obserwowany „obiekt” wskazywał wybrany przez siebie odcinek jako ostatni w sporej grupie obecnych na sali „podstawionych aktorów”, którzy bez wahania z pełnym przekonaniem absurdalnie wskazywali odcinek ewidentnie najdłuższy, zamiast najkrótszego. W oryginalnym eksperymencie ogromna większość badanych ulegała presji grupy i wskazywała błędnie. Tej sytuacji towarzyszyło zawsze spore napięcie z kompletem objawów typu nadmierne pocenie się i inne oznaki stresu, a czasem nawet paniki i charakterystyczne, pokrętne wyjaśnienie, kiedy badanego proszono o wyjaśnienie. Moja kilkunastoosobowa grupa była zbyt mała dla przeprowadzenia tego testu, więc wykorzystałem dwie szkolne klasy dzieci, które udało mi się „wypożyczyć” ze szkoły. Procedurę z konieczności zmodyfikowałem. „Badany” wchodził do sali, widział mnie kończącego rysować ostatni z odcinków i ja wtedy zadawałem pytanie. „Badany” odpowiadał jako ostatni, po czym wtajemniczałem go w treść doświadczenia i prosiłem, by teraz brał udział w „zabawie” w charakterze „podstawionego aktora”. Tak się złożyło, że dzieciaki z mojej „bandyckiej grupy” wchodziły na salę pomiędzy dwiema klasami, które „wypożyczyłem” – jedna z nich się spóźniła i postanowiłem zacząć bez niej.
Wynik mnie zdziwił i bardzo bym chciał ten test powtórzyć przy zachowaniu porządnej procedury i z większą ilością badanych. Otóż „normalne” dzieci z pierwszej z klas zachowywały się zgodnie z moimi przewidywaniami. Kiedy w sali było ich jeszcze mało, efekt był słaby. Dopiero ostatnie dzieci z tej grupy – kiedy w sali siedział tłumek ze dwudziestu osób – zaczęły ulegać efektowi i kilka osób pod rząd wskazało tę oczywiście błędną odpowiedź, demonstrując przy tym piękny komplet objawów pełnej napięcia wewnętrznej walki. Potem zaczęli wchodzić moi „bandyci” i częstotliwość błędnych odpowiedzi wyraźnie spadła. Zwłaszcza ci, których prawdopodobnie słusznie miałem za prowodyrów o szczególnie trudnych charakterach, odpowiadali dobrze, nie ulegając grupie. Po czym zaczęły wchodzić „normalne” dzieci z kolejnej pożyczonej klasy i efekt wrócił do normy. O ile pamiętam, tylko jedno z nich wskazało właściwy odcinek. Jaki z tego wniosek, nie ośmielam się myśleć. Narzuca się kilka spostrzeżeń. Np. takie, że średnia szkolnych ocen pozytywnie koreluje z podatnością na tego rodzaju wpływ grupy. Albo taki, że trudne charaktery to indywidualiści. Nie chcę tego rozstrzygać, choć jeśli ktoś z Was ma tu możliwość wykonania takiego testu profesjonalnie, sprawdzenia korelacji wyników ze szkolnymi ocenami oraz jakkolwiek mierzonym społecznym przystosowaniem – polecam.
Miałem potem z moimi dzieciakami niezwykle interesującą rozmowę o naszej „zabawie”. Zjawisko je zaintrygowało – to jasne. Próbowali je zrozumieć – co z kolei było dla mnie bezcenne. Sporo wysiłku włożyłem w to, żeby dzieci nie próbowały wartościować tych z nich, które odpowiedziały źle, ani tych, które odpowiedziały dobrze – bo po krótkiej rozmowie stało się jasne, że da się ich uważać za socjopatów, a niekoniecznie za ludzi odważnych i niezależnych. Do moich dzieciaków dotarło, że powodują nimi i ich bliźnimi rzeczy inne niż się im na ogół wydaje i że interesujące bywa się nad tym zastanowić. Opowiedziałem im w końcu o innych eksperymentach tego rodzaju, wyjaśniając przy okazji np. hipotezę Milgrama o tym, że sprawcy zbrodni niekoniecznie muszą być zwyrodnialcami itd. Pamiętam również, że pod koniec gadaliśmy chwilę o tym, czy i na ile taki test rzeczywiście dowodzi jakichś rzeczywistych zjawisk, czy jest może tylko przypadkowym efektem i że zdołałem od tego szybko i płynnie przejść do rachunku prawdopodobieństwa, który w efekcie moi „bandyci” przerobili nadzwyczaj szybko i ze sporym zainteresowaniem, choć dla mnie samego w rachunku prawdopodobieństwa nie ma niczego ciekawego. Oczywiście przekroczyliśmy szybko szkolny poziom i kiedy o tym poinformowałem dzieciaki, były podwójnie zaskoczone – i już „moje”. A równocześnie cały ich bandytyzm wyparował niemal bez śladu. Nie na zawsze – aż takich złudzeń nie mam. Ale na czas moich zajęć zniknął. Fajne, prawda?
Ja jestem przekonany, że dzieci ani nie rodzą się zdolne lub nie, co im potem ma zostać na resztę życia – ani się nie rodzą złe lub dobre. Nawet jeśli się niezdolnymi stają, albo się stają złymi, to również nie jest to nic z rzeczy danych na całe życie. Spora część z nas sądzi, że jest inaczej – są badania nauczycieli na ten temat i one zasmucają. Nawet jeśli wiemy, że zdolności da się obudzić, prawie nigdy tego nie próbujemy – zwłaszcza w rzeczywiście trudnych przypadkach, gdzie to jest najbardziej potrzebne. Wszystkie okoliczności podane przez Rogersa i wynikające z nich wskazówki są – według tego, co wiem – słuszne. Część z jego instrumentarium porad i większość rad innych autorów, które dotyczą trudnych dzieci, do żywego przypomina porady „Super Niani” o właściwym postępowaniu z dziećmi z ADHD – pozytywne wzmocnienia itd. To są cenne rady i one działają, co miałem okazję również wypróbowywać. Ale żadna z nich nie będzie nic warta, jeśli sami nie przestaniemy ulegać zbyt łatwym przeświadczeniom, które nam się lęgną w głowach. I jeśli pozwolimy, by miały je dzieci. Te przeświadczenia są ludzką naturalną skłonnością. Jesteśmy stadnymi istotami i w rzeczywistości uwielbiamy dzielić ludzi na kategorie i samych siebie na rozmaite „domy”. Dzieci fantastycznie odnajdują się w podziale na „czarodziei i mugoli”, jak w Harrym Potterze. Niestety dorośli również chętnie wchodzą w tego rodzaju modele świata – są proste i czujemy się w nich bezpiecznie, widząc stabilne punkty odniesienia.
Hough 🙂
dsterna
2 października 2012 at 17:33Bardzo dziękuję za opowieść. Można by ją zatytułować: Przede wszystkim uwierz w ucznia.
To jest jak magiczna różdżka.
Czytając przypomniałam sobie moje zajęcia z dziećmi na Brzeskiej. Miałam kilka sukcesów, ale też wiele porażek. Wiem o czym piszesz.
Będę kontynuować wpisy na temat trudnej klasy, bo Rogers bardzo mi odpowiada.
Danusia
Joanna Brosiło
3 października 2012 at 20:23Danusiu,
Jestem absolutnie za Twoimi wpisami na temat trudnej klasy. Świadomość, iż bywa i tak może być porażająca. Warto się z tym zmierzyć.
Nauczycielu uwierz w siebie a uczeń i reszta świata uwierzy w Ciebie, i to co masz do zaoferowania. Co Ty na to Danusiu?
Mnie fascynuje wykładanie prawd zawiłych i skomplikowanych w najprostszy sposób z akcentem na otaczającą rzeczywistość.
Pozdrawiam
@si@
Danusia
3 października 2012 at 22:08Tu się Joanno zgadzam z Tobą w całości. życzę nauczycielom, aby wierzyli w siebie i wiedzieli jak ogromny wpływ mają na losy uczniów. Czasami wystarczy krótka rozmowa, którą uczeń zapamięta na całe życie.
Mamy szansę być CZŁOWIEKIEM, którego spotka na swojej drodze młody/a.
D
Paweł Kasprzak
4 października 2012 at 00:57Danusiu, wiara w ucznia… Nie żebym chciał dyskutować, ale jeśli nauczycielowi trzeba tłumaczyć (a trzeba), że powinien uwierzyć w ucznia, to… Przepraszam, ale co on właściwie robi w szkole?! Cóż – dobrze wiemy: robi klasówki. Nie tylko źli nauczyciele nie wierzą w uczniów – cały system oświaty jest na tym braku wiary ufundowany przecież.
Jesteś nauczycielem, którego bym pewnie lubił jako uczeń, sądząc po Twoich wpisach. Ja nie jestem nauczycielem, a miewam kontakt prawie wyłącznie z uczniami, którzy są ofiarami szkoły, choć te moje wiejskie dzieci już przychodzą do szkoły „uszkodzone” środowiskiem, niektóre fizycznie. Podobnie jak szkoła z góry zakłada, że dzieciom się nie chce, że je trzeba pilnować, by nie ściągały itd., tak ja zakładam – czyniąc tym samym niesprawiedliwe generalizacje – że na nauczycieli nie ma co liczyć. Chciałem powiedzieć nie do końca to, że należy wierzyć w dzieciaki (ja się tych swoich często najzwyczajniej boję). To była historyjka o ich samoświadomości. Bez związku z tym, jak one są traktowane przez nauczycieli, bo milcząco zakładam, że to traktowanie nie ma na nie albo żadnego wpływu, albo ma zły. I niezależnie od tego, jak niesprawiedliwe są te moje generalizacje, ja bardzo dobrze wiem, że zakładam słusznie. Szkoła tak działa, choć nie każdy nauczyciel dokłada się do tego w ten sam sposób. Ustrój szkoły. Metoda. Program. Testy. Zadania domowe. Nauczyciele bywają lojalni wobec ustroju. Dobrzy uczniowie również. Trudni niekoniecznie.
Ta moja historyjka była o tym, że te przeświadczenia, które te trudne dzieci mają na swój temat, oraz jeszcze kilka innych przeświadczeń – że te przeświadczenia decydują. Często zresztą raz na całe życie. Niektóre z punktów Twojego Rogersa jakoś się do tego odnoszą, kiedy on np. mówi o ocennych opiniach wypowiadanych o dzieciach przez zrzędliwego belfra. W tym sensie te punkty dotyczą profilaktyki – mogą zapobiegać tworzeniu się klas trudnych. Są niewątpliwie warte zastanowienia w codziennej praktyce – dokładnie tak, jak mówisz: warto dokonać przeglądu, jak to wygląda w szkole. Ale moim zdaniem te punkty nie wystarczą. I tak będziesz miała do czynienia z takimi klasami i takimi środowiskami. Ja oczywiście nie mam recepty na unikanie trudnych klas i trudnych dzieci i nie sądzę, żeby ona istniała. Choć też wiem, że tego typu zjawiskom na ogół bardziej nawet winna jest instytucja niż nauczyciele, którzy ją reprezentują.
Co dokładnie znaczy zrzędzenie belfra? On ma według Ciebie np. mówić „banda łobuzów”. Sądzę, że masz po prostu zwyczaj wyrażać się delikatnie, co jest chwalebne – jednak „banda łobuzów” jest w rzeczywistości pieszczotliwym określeniem. Osioł, baran, cymbał, kretyn i inne takie, których chętnie używano za moich czasów, są dzisiaj zakazane, ale da się dziecko obrazić na tysiąc sposobów unikających słów zakazanych. Np. „Kowalski jest inteligentny inaczej”, powie pani lub pan w moim wieku. Piszesz: „jesteśmy łobuzami, ale dla naszej kochanej Pani jesteśmy inni”. Cóż, po pierwsze dzieci nadal wiedzą, że są łobuzami. Po drugie, cokolwiek zrobi „kochana Pani”, szkoła będzie wiedziała swoje i zaznaczy to na świadectwach, do których „łobuzy” przecież jednak zajrzą i wyciągną wnioski. Po trzecie, co zrobi „kochana Pani” jeśli te dzieci jednak nie zechcą być inne?
Pozwalam sobie sądzić, że trochę wiem o tym, jak da się spowodować u tych dzieci zmianę. I tu kluczem nie jest to, żeby ktokolwiek dorosły w te dzieci uwierzył. Kluczem jest to, żeby one uwierzyły w siebie. W szkole z dziećmi z „normalnych” środowisk to jest tym trudniejsze, im dłużej dzieci do szkoły chodzą i im są starsze – bo szkoła wiarę w siebie zabija, skoro to pani mówi, a dzieci słuchają, pani pyta, dzieci odpowiadają i to pani mówi, czy dobrze, a zdanie dziecka nie ma znaczenia. W tym samym cyklu szkolnych lat dzieci uczą się również „nie wierzyć w Panią”, bo podział ról jest już ustalony. Nawet jeśli ta, czy tamta Pani jest inna, to szkoła, a nie ona sama, określa jej rolę. Z dziećmi ze środowisk patologicznych to samo zadanie jest trudne już na starcie. Żeby te samoocenne przeświadczenia dzieci zmienić, trzeba umieć tymi dziećmi potrząsnąć. To jest i trudne, i męczące, i ryzykowne. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek tego rzeczywiście próbował w szkole. Bo nauczyciele – jako się rzekło – są wobec szkoły lojalni.
Jasne reguły? No, przestań – za późno! Oczywiście, że powinny być jasne. Otwarte drzwi klasy? Dobre! Zwłaszcza, kiedy to ma być sposób na uniknięcie kubła na głowie. Wiesz, kiedy sam ten film zobaczyłem, byłem oczywiście zszokowany, jak wszyscy. Podobnie, jak większość starców, pomyślałem, że coś takiego za moich czasów byłoby nie do pomyślenia. Ale się natychmiast zastanowiłem, dlaczego właściwie. My przecież wcale nie byliśmy lepsi. Robiliśmy różne rzeczy o wiele bardziej okrutne – tyle, że inaczej dobieraliśmy sobie ofiary, a nasze ekscesy nie przedostawały się do mediów. W istocie tym, co nas szokowało, był nie bandytyzm tych dzieciaków – jeśli mieliśmy wrażenie (a mieliśmy), że świat stanął na głowie, to dlatego, że w nim doszło do odwrócenia tradycyjnych ról. W naszych „starych dobrych czasach” normą był raczej nauczyciel, który się nad uczniami znęcał na mnóstwo różnych sposobów. Nie tak głupich oczywiście, ale czasem równie okrutnie upokarzających – co zresztą i dzisiaj się zdarza. Dzisiejsze dzieci nie dają się tak jak my się dawaliśmy. Tak jak szkoła była oparta na władzy nad dziećmi, tak do dziś pozostaje. Zasady, którymi szkoła się kieruje, a które wg Rogersa powinny być klarowne i spójne (słusznie, jasne), to nakaz posłuszeństwa wobec wszelakich norm – poczynając od tego, że pani mówi, a dzieci słuchają, kończąc na tym, że pani wolno zrzędzić i obrażać dzieci, a dzieciom nie wolno obrazić pani, bo to jest w szkole grzech bodaj najcięższy – znasz jakiś cięższy?
Z powodów kulturowych, od szkoły niezależnych, posłuszeństwo wobec władzy nauczyciela przestaje działać, ale nic go nie zastępuje. Te dzieci z filmu z kubłem właśnie się „wybiły na niezależność”. To zaś samo w sobie jest – jeśli koniecznie oceniać, a ocenialiśmy wszyscy, patrząc ze zgrozą na ten film – raczej pozytywnym niż negatywnym zjawiskiem. Fakt, że bandyckie formy przybrała owa „niezależność” nie powinien dziwić. Niby jakie miała przyjąć? Dzieciaki właśnie urwały się spod przymusu, a nikt im żadnych innych norm (jasnych, klarownych, czy konsekwentnych – jakie to ma znaczenie?) nie ustanowił. Więc się tak zachowują. Nic poza prostą, bezmyślną negacją równie bezmyślnych norm nie przychodzi im do głowy – bo niby skąd? Postulat otwartych drzwi ma w tym kontekście tylko takie znaczenie, że pomaga powstrzymać bunt lub go zwalczyć. Niezależnie od godnych pożałowania form i objawów tego buntu, ja bym mu jednak kibicował, bo widząc kubeł na czyjejkolwiek głowie, jednak wolę, kiedy to jest głowa nauczyciela niż dziecka, że tak powiem z całą świadomością skandalu, jaki wypowiadam.
Z całą sympatią dla punktów Rogersa, ja jednak myślę, że one się ledwie ślizgają po powierzchni problemu i mieszczą się wszystkie w tradycyjnym paradygmacie pruskiej szkoły. To żaden zarzut – inna szkoła, to np. Summerhill, czyli jakiś odlotowy eksperyment, a my tu rozmawiamy poważnie 🙂
„4. Uczniowie nie widzą sensu uczenia się danego przedmiotu”. Ok – to po diabła ich go uczyć? A może tak na przykład spróbować zaciekawić?
Kasia
2 października 2012 at 21:57Nie zaobserwowałam praktyki oddawania trudniejszych klas innym nauczycielom. Cóż… mogłam po prostu nie mieć okazji zauważyć takiego zjawiska w swojej szkole, a – jak wiesz, Danusiu – wcale nie jest idealna. Raczej spotkałam się z sytuacją, gdy „lepszą” klasę na przełomie etapu edukacji dostaje „lepszy” w oczach dyrektora nauczyciel. Zauważam szerzej aspekt trudności w klasie wywołanych problemami domowymi. One znacznie wpływają na funkcjonowanie dzieci w szkole. Ponadto rodzice dzieci z rodzin patologicznych, dysfunkcyjnych itp często, delikatnie mówiąc, miernie współpracują ze szkołą. To oni nierzadko mają dużo do powiedzenia na temat wychowania zwłaszcza. Faktycznie: dzieci źle traktowane w swoich domach równie źle traktują swoich rówieśników i nauczycieli. Za wszelką cenę, uporczywie sprawdzają granice w obrębie których mogą się poruszać, prowokując do agresywnych reakcji tak rówieśników, jak i nauczycieli. Zupełnie jakby nie umiały funkcjonować poza atmosferą znieważania, pogardy, agresji.
Kończy się to zazwyczaj kiepsko dla każdej ze stron. Dziecko wczesniej czy później trafia pod kuratelę (która często nie przynosi oczekiwanych rezultatów), nauczyciel wcześniej czy później zalicza „wpadkę” (bo czuje się bezradny, wypompowany emocjonalnie itd), no i wcześniej czy później znajdują się inne dzieci, które z różnych przyczyn upatrują wzoru do naśladowania w takim „trudnym” uczniu. I koło się zamyka. Wtedy taka „trudna” klasa przechodzi wyobrażenia.
Obserwuję jeszcze jedno zjawisko mające według mnie wpływ na powstawanie „trudnych” klas… Oto zamyka się szkoły. A może czasem nie zamyka, tylko wygasza, tak jak moją szkołę. Zaradniejsi rodzice przenoszą dzieci do innych szkół, które mogą zapewnić stabilizację, dokończenie etapu edukacji. Mniej zaradni nie potrafią należycie się tym zająć, szczególnie że musieliby prosić o przyjęcie do szkół, które nie są dla ich dzieci rejonowymi. Tak się stało w mojej szkole. Mamy w niej teraz tylko trzy klasy (od 10 do 20 uczniów). Tyle, że wśród nich są dzieci z opiniami, orzeczeniami, czasem na pograniczu upośledzenia, inne – z wyrokami sądowymi na swoim koncie (ale mają ich za mało, aby sąd mógł działać szerzej), a wszystkiemu towarzyszy brak pedagoga na terenie placówki, bo – aby ratować nauczycieli – wywalczono utworzenie szkoły pod tym samym numerem, z tą samą kadrą, ale w innym miejscu, na innym, odległym osiedlu miasta. W nowej szkole uczy się 1200 uczniów. Nierozpoznanych wciąż „przypadków” i problemów. Pedagog jest jeden. Psychologa w podstawówce (przynajmniej w naszej miasto-gminie) nie uświadczysz. No, i problem rodzi się sam. A Ciebie rozliczają z wyników egzaminów zewnętrznych. Ty tymczasem robisz wszystko, aby ta garstka dzieci uczących się w tych trzech klasach codziennie cała i zdrowa wracała do domu. Ciekawe, co by Maslow na to powiedział…
Danusia
2 października 2012 at 23:41Kasiu
1. „Nie zaobserwowałam praktyki oddawania trudniejszych klas innym nauczycielom. Cóż… mogłam po prostu nie mieć okazji zauważyć takiego zjawiska w swojej szkole, a – jak wiesz, Danusiu – wcale nie jest idealna. Raczej spotkałam się z sytuacją, gdy „lepszą” klasę na przełomie etapu edukacji dostaje „lepszy” w oczach dyrektora nauczyciel” – właśnie to miałam na myśli, że trudną klasę dostaje nowy nauczyciel, bo starzy jej nie chcą.
2. „Zauważam szerzej aspekt trudności w klasie wywołanych problemami domowymi”. Faktycznie tak bywa, ale to my SZKOŁA musimy sobie z tym dać radę. Bo rodzina się nie zmieni.
3. „Oto zamyka się szkoły” – to nasza teraz polska specyfika. Masz rację, to jest dzielenie szkół na lepsze i gorsze, tym razem szkół, a nie klas.
Pozdrawiam danusia
Joanna Brosiło
3 października 2012 at 21:18Danusiu,
„tworzenie pytań kluczowych i informowanie uczniów o celach lekcji (ocenianie kształtujące)”
Nieustająco skuteczne 🙂
„Nauczyciel wymagający zawsze najlepszego zachowania i niedopuszczający żadnej wpadki”
Dla mnie powyższe zawiera tzw. ślepy niemożliwy do zaistnienia zaułek.
Mam nieodparte wrażenie, iż „sztywny pal Azji” był w piosence?
Jesteśmy tylko lub aż ludźmi. Szacunek wzajemny zdecydowanie opiera się o docenienie choćby najmniejszych sukcesów czy pomyślnych finalizacji.
Danusiu, pracuję w szkole gdzie jest I i II wychowawca. Wzajemnie się wspieramy. Jak też analizujemy sytuacje poszczególnych uczniów. Szukamy przyczyn u źródeł. Staramy się jak najszybciej reagować na potrzeby uczniów. Człowieczeństwo zobowiązuje do współczucia nie litości. Współczucie powoduje, iż potrafimy zrozumieć wzajemnie siebie jak też uczniów i ich rodziców. Wierzę w tryb przyczynowo-skutkowy.
Nauczyciel nie powinien zamykać się na wsparcie. Chociaż tu trzeba być sprawiedliwym. Różne bywa. Może bywa i tak, iż nauczyciel nie ma w nikim oparcia. Lub też nie potrafi poprosić o pomoc czy radę?
Danusiu, kiedy pojechałam na zieloną szkołę i z koleżanką która wykłada fizykę dyżurowałyśmy w nocy nad tzw. „spokojnym przebiegiem ciszy nocnej” doszłyśmy do wniosku w nocnych szeptach scenicznych, iż nauczyciele to zadaniowcy. Dobrze też aby uczniowie zastanowili się nad tym na czym im w życiu zależy? Na czym nam wspólnie zależy? Na konstrukcji? Czy destrukcji? Zakładając, iż na konstrukcji. To krok po kroku reaizujemy zamierzone wspólne cele. My nie stoimy po obu stronach barykady. Droga edukacyjna przestronna i jasna przed nami.Szacunek dla wiedzy jest możliwy. Czasami też asertywnie wytyczamy granice. Można być biednym ale z zasadami 🙂 Nauczyciele zazwyczaj nie prezentują sobą tzw. górnej półki finansowej, ale czy tylko o to chodzi? Z uczniami wyrzucamy na wspólnym podwórku śmieci, segregując je do różnych pojemników. Jeździmy środkami komunikacji miejskiej lub na rowerach. Po terror sięgają też np. uczennice bardzo bogate, bo spotkały się z odmową a to dyshonor. Nie odmawia się bogatym? A jednak.
Zasady są niesłychanie ważne. Na sytuacje losowe nie mamy wpływu i te sytuacje zasady weryfikują na + lub -.
Pozdrawiam
@si@
Danusia
3 października 2012 at 22:03Obserwuję tendencję zrzucania przez szkołę odpowiedzialności na dom i rodziców. W sumie słusznie, bo środowisko ma największy wpływ na ucznia.
Ale to zrzucanie nic nam nauczycielom nie daje. Chyba, że chwilowe ponarzekanie. Dalej to my musimy sobie z uczniem dać radę.
Danusia
Wiesław Mariański
4 października 2012 at 20:57Danusiu, pytasz o przyczyny tworzenia się trudnych klas. Moja odpowiedź zawsze ta sama: nie deklarowanie i stosowanie w praktyce fundamentalnych i naturalnych zasad:
– szacunku (okazywania szacunku)
– dialogu (słuchanie + mówienie – słuchanie jest ważniejsze)
– konfliktu (brak akceptacji faktu, że konflikt jest motorem życia)
– wyboru (brak możliwości wyboru rodzi frustrację, a ona rodzi … )
– współpracy (szkoła promuje zależność + niezależność, nie widzi najwyższego poziomu rozwoju człowieka: współzależności)
– 3A(akceptacja, aprobata, afirmacja)
– rozwoju (uczeń ma się uczyć a nie rozwijać, nauczyciel ma uczyć a nie rozwijać się)
Danusia
5 października 2012 at 22:45Wiesławie
Tak jest, trochę o tym mowa w pkt 4 i 11. Ale jednak powinniśmy dodać, że brak szacunku do drugiego człowieka w sposób naturalny czyni go trudnym.
Zatem mamy punkt 12. W opisywanym w prasie przypadku z Suwałk uczniowie pozwani przez nauczycielkę właśnie na ten punkt się powołują. Obojętnie czy mówią prawdę, widać, że to może być „grane”.
Danusia
Joanna Brosiło
6 października 2012 at 07:12Danusiu,
Dostrzegam to, iż uczniowie którzy we własnych lokalnych (rodzinnych) środowiskach podlegają sytuacji, w której to im nie jest okazywany należyty szacunek. Inaczej postrzegają rzeczywistość szkolną. Czasami wręcz prowokują sytuacje, które mogą spowodować to, iż poczują się dyskomfortowo, ponieważ niejako przyzwyczaili się do poniżania. Nie twierdzę, iż tak jest w opisywanym przypadku w prasie.
Wiesławie,
Uczniowie znają pytania, nauczyciele (potencjalnie 🙂 ) znają odpowiedzi.
Zastanawiam się jak interpretować jednoznacznie 3A?
Akceptacja, Aprobata ok
Afirmacja?
„Afirmacja – w psychologii zdania wpływające na poziom samoakceptacji.
Afirmować siebie to stymulować rozwój osobisty, poprzez akceptację siebie. Afirmacja polega zazwyczaj na powtarzaniu pozytywnych twierdzeń na temat własnej osoby, co ma prowadzić do identyfikacji z ich treścią. Afirmacja jako psychotechnika wykorzystuje mechanizm autosugestii i medytacji w celu wzmacniania poczucia akceptacji u osoby ją stosującej”.
„Afirmacja, w logice formalnej, jest to jedyna operacja na zdaniach nie zmieniająca ich wartości, stanowiąca powtórzenie argumentu; symbolem dla oznaczenia afirmacji jest czasem odwrócony znak negacji (nie mylić z asercją)”.
Znam skutki afirmacji mentalnej, rozmawiam o tym z uczniami, nie wszyscy są na to gotowi, mam nieodparte wrażenie, iż afirmacja jest też przejawem dojrzałości, gotowości na wzięcie odpowiedzialności za własne czyny.
Zapewniam Cię, iż szkoła dostrzega współzależność/współzależności.
Pozdrawiam
@si@
Danusia
6 października 2012 at 08:41„Dostrzegam to, iż uczniowie którzy we własnych lokalnych (rodzinnych) środowiskach podlegają sytuacji, w której to im nie jest okazywany należyty szacunek. Inaczej postrzegają rzeczywistość szkolną. Czasami wręcz prowokują sytuacje, które mogą spowodować to, iż poczują się dyskomfortowo, ponieważ niejako przyzwyczaili się do poniżania” –
To racja, ale rolą szkoły jest zapewnić im inne miejsce niż to opresyjne.
„Zapewniam Cię, iż szkoła dostrzega współzależność/współzależności” – nie decydowałabym się na takie powszechne zapewnienie.
Danusia
Joanna Brosiło
8 października 2012 at 20:55Danusiu,
Zdecydowanie, niech każdy przemówi we własnym imieniu.
Nikt o zdrowym kanonie wartości nie będzie przejawiał wobec drugiego człowieka postawy opresyjnej.
Z współpracy z rodzicami wiem, iż im więcej kontaktów, rozmów, wzajemnego wsparcia, tym korzystniej dla ucznia/dziecka.
Pozdrawiam
@si@