Czas na zmianę w podejściu do oceniania

Przeczytałam artykuł Roberta Ahdoot (opublikowany 22 listopada 2017 r. na portalu Smart Brief) na temat podejścia do oceniania. Zachwycił mnie.  Jasno przedstawia, to o czym od dłuższego czasu myślę.
Jeśli rozmawiam o ocenianiu w szkole, to moi rozmówcy rozumieją je jako wystawianie ocen, testowanie wiedzy i umiejętności i uważają, że szkoła bez takiego oceniania nie jest możliwa. Uważają, że bez stopni uczniowie nie będą się uczyć i argumentują, że stopnie potrzebne są do selekcjonowania uczniów – kto się nadaje do dalszego kształcenia, a kto nie.

Taki smutny obraz maluje się. Nauka to obowiązek ponad siły i nie ma nic wspólnego z przyjemnością i warto edukację serwować tylko tym, którzy osiągają wysokie wyniki w testach wymyślonych przez „ekspertów”.
Swój artykuł Ahdoot rozpoczyna od przypowieści.
Dziecko obserwowało przygotowującą posiłek mamę i zauważyło, że mama przed włożeniem pieczeń do piekarnika obcina jej dwa końce, zapytało dlaczego. Mama odpowiedziała, że nie wie, ale tak zawsze robiła jej mama. Dziecko zapytało więc babcię, ona też odpowiedziała, że zna ten sposób od swojej mamy. Wtedy dziecko poszło do prababci, która na to samo pytanie odpowiedziała: „Ach robiłam tak, bo miałam za mały piekarnik i pieczeń nie mieściła się w nim”.
Myśląc o ocenianiu autor zauważa, że uparcie i niepotrzebnie wyrzucamy pieczeń sądząc  że  nasz piekarnik jest mały., a nie zauważamy, że jest on znacznie większy. Te obcięte kawałki pieczeni  to w tym przypadku szansa na merytoryczne wykorzystanie oceniania do uczenia się.
Poglądy na temat oceniania Pana Ahdoota, a także moje, są kontrowersyjne dla wielu edukatorów. Ale np. w nauczaniu domowym są popularne. Zwolennicy naszych poglądów zauważają, że testy i sprawdziany nie są trafną miarą wiedzy uczniów, nie dają informacji o tym, co uczeń naprawdę wie. Dają tylko odpowiedź, jak poradził sobie z zaprezentowaniem wiedzy w konkretnej sytuacji testu, w określonym i ograniczonym czasie, gdy stawką jest ocena, która może mieć dla niego poważne konsekwencje. Nie jesteśmy przeciwko mierzeniu poziomu wiedzy w ogóle, takie mierzenie potrzebne jest uczniowi, aby wiedział, czy osiąga założone efekty. Jednak takie ocenianie i testowanie, nie odzwierciedla ani nie wspiera uczenia się ucznia. Nie daje mu informacji, która pomogłaby mu lepiej się uczyć i poprawić pracę.  Dla mnie to jest sedno oceniania kształtującego.
Jak można byłoby wykorzystać sprawdziany do poprawy uczenia się ucznia? Załóżmy, że nauczyciel spotyka się z uczniem, aby omówić wykonaną przez niego pracę, klasówkę, czy sprawdzian. W trakcie omawiania nauczyciel razem z uczniem zastanawia się dlaczego uczeń popełnił błąd. Wtedy uczeń sam odkrywa, dlaczego go zrobił i często zauważa, że teraz wszystko jest już jasne i proste i wie, jak należałoby wykonać pracę dobrze.
Taka asysta w analizowaniu pracy ze strony nauczyciela jest bardzo ważna i nawet drobne wskazówki uruchamiają samodzielne myślenia ucznia. Najlepiej, gdy omawiamy z uczniem sprawdzian nieoceniony wcześniej stopniem, gdyż wystawienie stopnia koncentruje uwagę ucznia na adekwatności oceny do jego pracy, a nie na meritum odpowiedzi czy rozwiązań.
Samo omówienie to za mało, teraz trzeba zaproponować uczniowi szansę poprawy. Jeśli uczeń nie ma możliwości poprawy, to zostaje ze swoją słabą oceną, której nie może poprawić, chociaż po omówieniu pracy już wie i umie dużo więcej. Szkoła często ogłasza ostateczne terminy do nauczenia się czegoś i jeśli uczeń nie zdoła tego zrobić w terminie, to później nie ma już szansy wykazać się, że to umie. A przecież zarówno uczniowi, jak i nauczycielowi zależy, aby uczeń osiągnął efekt, a nie żeby złapać na tym, że czegoś nie umie i zostawić z niską oceną.
Jeśli uczeń nie ma szans na poprawę, to się zniechęca do dalszego uczenia się. Uczeń nie stawia sobie wtedy osobistych celów rozwoju, zniechęca się i ogranicza się do celów formalnie stawianych przez nauczyciela, których często nie udaje mu się osiągnąć. Pytanie o przyczynę braku motywacji uczniów do uczenia, jest tu bardzo na miejscu.
Zamiast propozycji walki i sprawdzania, czy uczeń wykonał swój obowiązek, proponujemy zmianę filozofii edukacyjnej i za Carol Dweck postawienie na wytrwałość i wysiłek w uczeniu się (możliwość rozwijania inteligencji Carol Dweck przedstawiła w przełomowej dla edukacji książce Mindset: The New Psychology of Success). Warunkiem jest wiara ucznia, że może rozwinąć swoją inteligencje poprzez podejmowanie wyzwań. Ale muszą one być w zakresie jego możliwości. To jest tak, jak stąpanie po linie, ale nie za bardzo wysoko, tak aby w sytuacji potknięcia się upadek nie był tragiczny i aby można było zacząć spacerowanie powtórnie i żeby uczeń chciał je podjąć.
Potrzebujemy aktywnych uczniów, a nie pasywnie wykonujących narzucone obowiązki.
Nauczyciele stale doskonalą swoje metody nauczania, a teraz wygląda na to, że powinni włączyć w to doskonalenie swoich uczniów.
Trzeba otwarcie powiedzieć, że piekarnik jest już wystraczająco duży.
Artykuł Roberta Ahdoot można znaleźć pod linkiem: http://www.SmartBrief.com/Original/2017/11/IT%E2%80%99s-Time-Let-it-go-Part-II?utm_source=Brief
Polskie tłumaczenie książki Carol Dweck: Nowa psychologia sukcesu Wydawnictwo MUZA 2013.
 
 
 

14 komentarzy

  • avatar

    Robert Raczyński

    4 grudnia 2017 at 15:02

    A teraz zastanówmy się, dlaczego jest, jak jest, a nie, jak powinno być…
    Na ogół, kiedy już mamy dosyć psioczenia na rzeczywistość, to szukamy winnego. W szkole winnego łatwo jest znaleźć – jest nim zawsze nauczyciel. Nigdy nie byłem generalnie wysokiego mniemania o przedstawicielach tej profesji, ale spróbuję być adwokatem diabła, czyli samego siebie, i zrobić krótką listę warunków wstępnych, które powinny być spełnione, by kwestia „dobrej praktyki nauczycielskiej” przestała być jedynie relacją wykształcenia (doszkolenia?) i sumienia nauczyciela.
    1) O ewentualnym „docinaniu pieczeni” opowiadamy bajki w liceach i na studiach, a nie na dokształtach.
    2) Potrzebę „docinania” weryfikujemy na setkach godzin praktyk.
    3) Staramy się, by teoria „docinania lub nie” była weryfikowalna i oparta o naukę, a nie domniemana.
    4) Różnicujemy skuteczność i aplikowalność technik, i podejść w zależności od warunków (np. nauczanie domowe vs szkolne, siedmiolatek vs nastolatek), bo inaczej wpadamy w chciejstwo i bełkot.
    5) Jeżeli zakładamy, „że nauczyciel spotyka się z uczniem, aby omówić wykonaną przez niego pracę, klasówkę, czy sprawdzian[…]”, to dajemy mu na to czas i płacimy mu za to. Np. mówimy jasno i otwarcie, że tenże nauczyciel pracuje 15h przy tablicy i 15h bezpośrednio z uczniem i nie udajemy, że te drugie piętnaście godzin to praca społeczna, czy inne „niesienie kaganka”.
    6) Rezygnujemy z „uczenia uporczywego”, tzn. zakładamy, że uczciwie i lege artis pracujemy nad motywacją ucznia, z zastosowaniem wszystkiego najlepszego, otrzymanego w szkole pedagogicznej i ze źródeł nieustannie wertowanych, ale jednocześnie uznajemy jego podmiotowość oraz prawo do wypięcia się na nas i mądrości, które narzuca nam podstawa programowa, bo jedynie wtedy dokonujemy prawdziwej „zmiany filozofii edukacyjnej”.
    Gwarantuję, że po spełnieniu tych niewyszukanych filozoficznie warunków, problem z nauczycielami i szkołami „opierającymi się” aktywizacji pasywnych uczniów, z obowiązującej normy, przekształci się w margines podyktowany rozkładem normalnym. Strach pomyśleć, czym musieliby się wtedy zająć ludzie piszący te wszystkie mądre artykuły i książki, oraz wszyscy kołcze, żyjący z obwoźnego handlu cytatami…

  • avatar

    Robert Raczyński

    4 grudnia 2017 at 15:02

    A teraz zastanówmy się, dlaczego jest, jak jest, a nie, jak powinno być…
    Na ogół, kiedy już mamy dosyć psioczenia na rzeczywistość, to szukamy winnego. W szkole winnego łatwo jest znaleźć – jest nim zawsze nauczyciel. Nigdy nie byłem generalnie wysokiego mniemania o przedstawicielach tej profesji, ale spróbuję być adwokatem diabła, czyli samego siebie, i zrobić krótką listę warunków wstępnych, które powinny być spełnione, by kwestia „dobrej praktyki nauczycielskiej” przestała być jedynie relacją wykształcenia (doszkolenia?) i sumienia nauczyciela.
    1) O ewentualnym „docinaniu pieczeni” opowiadamy bajki w liceach i na studiach, a nie na dokształtach.
    2) Potrzebę „docinania” weryfikujemy na setkach godzin praktyk.
    3) Staramy się, by teoria „docinania lub nie” była weryfikowalna i oparta o naukę, a nie domniemana.
    4) Różnicujemy skuteczność i aplikowalność technik, i podejść w zależności od warunków (np. nauczanie domowe vs szkolne, siedmiolatek vs nastolatek), bo inaczej wpadamy w chciejstwo i bełkot.
    5) Jeżeli zakładamy, „że nauczyciel spotyka się z uczniem, aby omówić wykonaną przez niego pracę, klasówkę, czy sprawdzian[…]”, to dajemy mu na to czas i płacimy mu za to. Np. mówimy jasno i otwarcie, że tenże nauczyciel pracuje 15h przy tablicy i 15h bezpośrednio z uczniem i nie udajemy, że te drugie piętnaście godzin to praca społeczna, czy inne „niesienie kaganka”.
    6) Rezygnujemy z „uczenia uporczywego”, tzn. zakładamy, że uczciwie i lege artis pracujemy nad motywacją ucznia, z zastosowaniem wszystkiego najlepszego, otrzymanego w szkole pedagogicznej i ze źródeł nieustannie wertowanych, ale jednocześnie uznajemy jego podmiotowość oraz prawo do wypięcia się na nas i mądrości, które narzuca nam podstawa programowa, bo jedynie wtedy dokonujemy prawdziwej „zmiany filozofii edukacyjnej”.
    Gwarantuję, że po spełnieniu tych niewyszukanych filozoficznie warunków, problem z nauczycielami i szkołami „opierającymi się” aktywizacji pasywnych uczniów, z obowiązującej normy, przekształci się w margines podyktowany rozkładem normalnym. Strach pomyśleć, czym musieliby się wtedy zająć ludzie piszący te wszystkie mądre artykuły i książki, oraz wszyscy kołcze, żyjący z obwoźnego handlu cytatami…

  • avatar

    Xawer

    4 grudnia 2017 at 17:47

    Zastanówmy się też, czym jest ocena? Kijem/marchewką? Certyfikatem posiadanej wiedzy? Przepustką do dalszej nauki? Narzędziem selekcji?
    Jest różnica pomiędzy edukacją domową a systemem szkolnym. Ocenianie nie jest potrzebne po to, by „dzieci się uczyły” (kij/marchewka), ale by rozsegregować je na lepiej umiejące i gorzej lub wcale. W szkole, zwłaszcza podstawowej, drugoroczność zeszła na margines, jednak na wyższych szczeblach – choćby uniwersyteckim – promocja na następny rok nie jest marchewką (brak kijem) tylko mechanizmem filtrującym ludzi niezdolnych do nauki na wyższym poziomie. O ile w szkole podstawowej „zaległości” są mitem (inne, niż nieumiejętność czytania), o tyle ktoś, kto nie opanował w choćby słabym stopniu rachunku różniczkowego nie ma żadnych szans na studiowanie elektrodynamiki.
    Ale nawet w szkole podstawowej oceny końcowe mają głęboki sens, dopuszczając dzieciaka do tego, by szedł do liceum, albo odmawiając mu tam wstępu i odsyłając do zawodówki.
    W edukacji domowej żadna separacja, podział na grupy, etc. nie jest potrzebna – mamy tylko jednego ucznia. W grupie natomiast trzeba mieć pewną spójność – w przeciwnym razie albo skazujesz niedouczonych na wegetację na marginesie, albo tych lepiej nauczonych zmuszasz do zanudzenia się na śmierć i marnowania czasu czekając na „słabszych”, zamiast uczyć się tego, czego mogliby, nie mając ich jako balastu trzymającego ich w miejscu.
    Swoją drogą, to paralela o obcinaniu końców pieczeni bardzo dobrze pasuje do szkoły.
    „Dlaczego uczysz tabliczki mnożenia?”
    „Nie wiem, ale mój ojciec nauczyciel też jej uczył.”
    Pytamy dziadka: „Dlaczego uczyłeś tabliczki mnożenia?”
    „Nie wiem, ale mój ojciec też tak uczył”
    ….
    Wywołujemy z zaświatów ducha Zum Altensteina i pytamy go „Dlaczego uczyłeś dzieci tabliczki mnożenia?”
    „Prusy potrzebowały księgowości nawet w wiejskich sklepikach. Nie mieliśmy wtedy kalkulatorów, kas fiskalnych ani komputerów.”
    „Szkoła często ogłasza ostateczne terminy do nauczenia się czegoś i jeśli uczeń nie zdoła tego zrobić w terminie, to później nie ma już szansy wykazać się, że to umie. A przecież zarówno uczniowi, jak i nauczycielowi zależy, aby uczeń osiągnął efekt, a nie żeby złapać na tym, że czegoś nie umie i zostawić z niską oceną.”
    Drugoroczność i powtarzanie klas rozwiązuje ten problem.
    By było jasne: nie jestem zwolennikiem drugoroczności, zwłaszcza w szkołach masowych.
    Ale każdy w następnym roku może dostać lepszą końcową ocenę jeśli tylko osiągnął próg promocji do następnej klasy. Co mu szkodzi, że w 3. klasie miał trójkę? To nie jest stygmat zostający na całe życie. A jeśli traktujesz go jako stygmat, to znaczy, że to Ty nadajesz tej ocenie znaczenie symboliczne, znacznie większe od realnego.

    • avatar

      Robert Raczyński

      4 grudnia 2017 at 21:04

      „Drugoroczność i powtarzanie klas rozwiązuje ten problem.” – Rozwiązuje, jeżeli wszyscy trzymają się zasad, tzn., z jednej strony, rzeczywiście ludzie, którzy nie spełniają pewnych wymagań zostają na kolejny rok, a z drugiej, mają oni zapewnioną możliwość realnego uzupełnienia wiedzy. W praktyce nie rozwiązuje niczego, ponieważ z obu stron nie przestrzega się żadnych zasad. Jeśli trzymać się standardów, według których wypracowania nie docenia się za artyzm stawianych w nim kropek, niepromowanych powinno być ok. 15-20% każdego rocznika – nikt tego nigdy nie przyzna. Z kolei, nawet ci, którym udaje się nie zdać, nie odnoszą z tego żadnej korzyści, bo są traktowani jako niewyuczalni i sami tak zaczynają o sobie myśleć, nawet jeśli dotąd nie byli o tym przekonani. Spadochroniarzy traktuje się na ogół jako jednostki na pograniczu normy umysłowej, choć ich problemy w większości przypadków wynikają jedynie z konfliktu braku motywacji i wymogów instytucjonalnych.
      „Szkoła często ogłasza ostateczne terminy do nauczenia się czegoś i jeśli uczeń nie zdoła tego zrobić w terminie, to później nie ma już szansy wykazać się, że to umie. A przecież zarówno uczniowi, jak i nauczycielowi zależy, aby uczeń osiągnął efekt, a nie żeby złapać na tym, że czegoś nie umie i zostawić z niską oceną.” – Danka pisała już kiedyś, że fajnie jest po prostu „nie iść dalej”. I ja się zgadzam, bo niby po co? Jest tylko jedno „ale”: szkoła ma swój rozkład materiału, swój kalendarz i musi do pewnego (koniecznego i wymuszonego) stopnia liczyć się z tym, że np. 20 osób nie może bez końca czekać aż 5 będzie gotowych, by przewrócić stronę w podręczniku. Rzeczy możliwe w nauczaniu indywidualnym, nigdy nie będą wykonalne w edukacji masowej – wysiłki skierowane na usunięcie tego mankamentu przypominają próby przekonania kolejnego Kima do uroków demokracji, przynajmniej dopóki o spełnieniu „moich” skromnych sześciu „postulatów” nikt nawet nie pomyśli, zanim zabierze się za rozwiązywanie globalnych problemów edukacji.

  • avatar

    Xawer

    4 grudnia 2017 at 17:47

    Zastanówmy się też, czym jest ocena? Kijem/marchewką? Certyfikatem posiadanej wiedzy? Przepustką do dalszej nauki? Narzędziem selekcji?
    Jest różnica pomiędzy edukacją domową a systemem szkolnym. Ocenianie nie jest potrzebne po to, by „dzieci się uczyły” (kij/marchewka), ale by rozsegregować je na lepiej umiejące i gorzej lub wcale. W szkole, zwłaszcza podstawowej, drugoroczność zeszła na margines, jednak na wyższych szczeblach – choćby uniwersyteckim – promocja na następny rok nie jest marchewką (brak kijem) tylko mechanizmem filtrującym ludzi niezdolnych do nauki na wyższym poziomie. O ile w szkole podstawowej „zaległości” są mitem (inne, niż nieumiejętność czytania), o tyle ktoś, kto nie opanował w choćby słabym stopniu rachunku różniczkowego nie ma żadnych szans na studiowanie elektrodynamiki.
    Ale nawet w szkole podstawowej oceny końcowe mają głęboki sens, dopuszczając dzieciaka do tego, by szedł do liceum, albo odmawiając mu tam wstępu i odsyłając do zawodówki.
    W edukacji domowej żadna separacja, podział na grupy, etc. nie jest potrzebna – mamy tylko jednego ucznia. W grupie natomiast trzeba mieć pewną spójność – w przeciwnym razie albo skazujesz niedouczonych na wegetację na marginesie, albo tych lepiej nauczonych zmuszasz do zanudzenia się na śmierć i marnowania czasu czekając na „słabszych”, zamiast uczyć się tego, czego mogliby, nie mając ich jako balastu trzymającego ich w miejscu.
    Swoją drogą, to paralela o obcinaniu końców pieczeni bardzo dobrze pasuje do szkoły.
    „Dlaczego uczysz tabliczki mnożenia?”
    „Nie wiem, ale mój ojciec nauczyciel też jej uczył.”
    Pytamy dziadka: „Dlaczego uczyłeś tabliczki mnożenia?”
    „Nie wiem, ale mój ojciec też tak uczył”
    ….
    Wywołujemy z zaświatów ducha Zum Altensteina i pytamy go „Dlaczego uczyłeś dzieci tabliczki mnożenia?”
    „Prusy potrzebowały księgowości nawet w wiejskich sklepikach. Nie mieliśmy wtedy kalkulatorów, kas fiskalnych ani komputerów.”
    „Szkoła często ogłasza ostateczne terminy do nauczenia się czegoś i jeśli uczeń nie zdoła tego zrobić w terminie, to później nie ma już szansy wykazać się, że to umie. A przecież zarówno uczniowi, jak i nauczycielowi zależy, aby uczeń osiągnął efekt, a nie żeby złapać na tym, że czegoś nie umie i zostawić z niską oceną.”
    Drugoroczność i powtarzanie klas rozwiązuje ten problem.
    By było jasne: nie jestem zwolennikiem drugoroczności, zwłaszcza w szkołach masowych.
    Ale każdy w następnym roku może dostać lepszą końcową ocenę jeśli tylko osiągnął próg promocji do następnej klasy. Co mu szkodzi, że w 3. klasie miał trójkę? To nie jest stygmat zostający na całe życie. A jeśli traktujesz go jako stygmat, to znaczy, że to Ty nadajesz tej ocenie znaczenie symboliczne, znacznie większe od realnego.

    • avatar

      Robert Raczyński

      4 grudnia 2017 at 21:04

      „Drugoroczność i powtarzanie klas rozwiązuje ten problem.” – Rozwiązuje, jeżeli wszyscy trzymają się zasad, tzn., z jednej strony, rzeczywiście ludzie, którzy nie spełniają pewnych wymagań zostają na kolejny rok, a z drugiej, mają oni zapewnioną możliwość realnego uzupełnienia wiedzy. W praktyce nie rozwiązuje niczego, ponieważ z obu stron nie przestrzega się żadnych zasad. Jeśli trzymać się standardów, według których wypracowania nie docenia się za artyzm stawianych w nim kropek, niepromowanych powinno być ok. 15-20% każdego rocznika – nikt tego nigdy nie przyzna. Z kolei, nawet ci, którym udaje się nie zdać, nie odnoszą z tego żadnej korzyści, bo są traktowani jako niewyuczalni i sami tak zaczynają o sobie myśleć, nawet jeśli dotąd nie byli o tym przekonani. Spadochroniarzy traktuje się na ogół jako jednostki na pograniczu normy umysłowej, choć ich problemy w większości przypadków wynikają jedynie z konfliktu braku motywacji i wymogów instytucjonalnych.
      „Szkoła często ogłasza ostateczne terminy do nauczenia się czegoś i jeśli uczeń nie zdoła tego zrobić w terminie, to później nie ma już szansy wykazać się, że to umie. A przecież zarówno uczniowi, jak i nauczycielowi zależy, aby uczeń osiągnął efekt, a nie żeby złapać na tym, że czegoś nie umie i zostawić z niską oceną.” – Danka pisała już kiedyś, że fajnie jest po prostu „nie iść dalej”. I ja się zgadzam, bo niby po co? Jest tylko jedno „ale”: szkoła ma swój rozkład materiału, swój kalendarz i musi do pewnego (koniecznego i wymuszonego) stopnia liczyć się z tym, że np. 20 osób nie może bez końca czekać aż 5 będzie gotowych, by przewrócić stronę w podręczniku. Rzeczy możliwe w nauczaniu indywidualnym, nigdy nie będą wykonalne w edukacji masowej – wysiłki skierowane na usunięcie tego mankamentu przypominają próby przekonania kolejnego Kima do uroków demokracji, przynajmniej dopóki o spełnieniu „moich” skromnych sześciu „postulatów” nikt nawet nie pomyśli, zanim zabierze się za rozwiązywanie globalnych problemów edukacji.

  • avatar

    Xawer

    5 grudnia 2017 at 13:21

    Toż już zastrzegałem się, że nie jestem zwolennikiem drugoroczności, zwłaszcza w przymusowej masowej szkole, którą każdy musi skończyć.
    Zwróciłem tylko uwagę, że bez powtarzania roku musi istnieć limit liczby prób poprawienia oceny i czasu na to przeznaczonego. Jeśli nie zdążyłeś poprawić jakiejś oceny do czerwca, to przepadło, albo powtarzasz klasę. To już trzeba wybrać: albo drugoroczność albo poprawianie ocen. Albo, oczywiście, dobre oceny każdemu i bez żadnych wymagań. Jak w tym eksperymencie wspomnianym w wywiadzie – każdy dostanie piątkę na koniec roku.
    Chyba, że wyobrażasz sobie, że uczeń w liceum będzie wciąż poprawiał jakąś ocenę z trzeciej klasy podstawówki. Ciekawe zresztą po co miałby to robić, skoro i tak dostał promocję, a stopnie z poprzednich lat nikogo nie interesują.
    Swoją drogą, to dyskusję należałoby raczej nazwać „Czas na zmianę w podejściu do wymagań”. Oczywiście, można wymagania zupełnie zlikwidować, wyrzucić nawet tę parodię, jaka jest w szkole. Nie jestem nawet bardzo przeciwko temu – „świetlica” nie musi stawiać żadnych ani udawać, że czegokolwiek wymaga. Ale póki są jakieś wymagania, to muszą być i certyfikaty ich spełnienia – oceny. I coś (promocja dalej?) musi być uzależnione od ich spełnienia.

  • avatar

    Xawer

    5 grudnia 2017 at 13:21

    Toż już zastrzegałem się, że nie jestem zwolennikiem drugoroczności, zwłaszcza w przymusowej masowej szkole, którą każdy musi skończyć.
    Zwróciłem tylko uwagę, że bez powtarzania roku musi istnieć limit liczby prób poprawienia oceny i czasu na to przeznaczonego. Jeśli nie zdążyłeś poprawić jakiejś oceny do czerwca, to przepadło, albo powtarzasz klasę. To już trzeba wybrać: albo drugoroczność albo poprawianie ocen. Albo, oczywiście, dobre oceny każdemu i bez żadnych wymagań. Jak w tym eksperymencie wspomnianym w wywiadzie – każdy dostanie piątkę na koniec roku.
    Chyba, że wyobrażasz sobie, że uczeń w liceum będzie wciąż poprawiał jakąś ocenę z trzeciej klasy podstawówki. Ciekawe zresztą po co miałby to robić, skoro i tak dostał promocję, a stopnie z poprzednich lat nikogo nie interesują.
    Swoją drogą, to dyskusję należałoby raczej nazwać „Czas na zmianę w podejściu do wymagań”. Oczywiście, można wymagania zupełnie zlikwidować, wyrzucić nawet tę parodię, jaka jest w szkole. Nie jestem nawet bardzo przeciwko temu – „świetlica” nie musi stawiać żadnych ani udawać, że czegokolwiek wymaga. Ale póki są jakieś wymagania, to muszą być i certyfikaty ich spełnienia – oceny. I coś (promocja dalej?) musi być uzależnione od ich spełnienia.

  • avatar

    Xawer

    5 grudnia 2017 at 14:04

    A swoją drogą – nie jestem wcale przekonany, że poprawianie oceny wiele razy ma sens edukacyjny. To usuwa z egzaminu istotny czynnik, zawarty w nim implicite, ale obecny od dziesiątek (jeśli nie setek) milionów lat: egzamin ze zdania egzaminu za pierwszym razem. Młoda antylopa, jeśli nie zda pierwszego w życiu egzaminu z uciekania przed lwem, to już nie ma drugiej szansy – jest zjedzona. Młody grecki hoplita, który nie zdał pierwszego i jedynego w życiu egzaminu z szermierki, wracał na tarczy. Kierowca, który nie zda pierwszego w życiu egzaminu ze skrętu w lewo na skrzyżowaniu nie tylko nie ma drugiej szansy, ale też odbiera życie innemu. Prawdziwe życie tylko czasami pozwala na wielokrotne próby. W wielu przypadkach pierwsza jest jedyną i ostatnią.
    Nawet nie wpadając w przesadę letalności – wyobraźcie sobie, że interview o pracę można powtarzać u tego samego pracodawcy do skutku, a oblanie go w pierwszym podejściu wiąże się wyłącznie z koniecznością przyjścia jeszcze raz następnego dnia. Prawdziwy to świat?

  • avatar

    Xawer

    5 grudnia 2017 at 14:04

    A swoją drogą – nie jestem wcale przekonany, że poprawianie oceny wiele razy ma sens edukacyjny. To usuwa z egzaminu istotny czynnik, zawarty w nim implicite, ale obecny od dziesiątek (jeśli nie setek) milionów lat: egzamin ze zdania egzaminu za pierwszym razem. Młoda antylopa, jeśli nie zda pierwszego w życiu egzaminu z uciekania przed lwem, to już nie ma drugiej szansy – jest zjedzona. Młody grecki hoplita, który nie zdał pierwszego i jedynego w życiu egzaminu z szermierki, wracał na tarczy. Kierowca, który nie zda pierwszego w życiu egzaminu ze skrętu w lewo na skrzyżowaniu nie tylko nie ma drugiej szansy, ale też odbiera życie innemu. Prawdziwe życie tylko czasami pozwala na wielokrotne próby. W wielu przypadkach pierwsza jest jedyną i ostatnią.
    Nawet nie wpadając w przesadę letalności – wyobraźcie sobie, że interview o pracę można powtarzać u tego samego pracodawcy do skutku, a oblanie go w pierwszym podejściu wiąże się wyłącznie z koniecznością przyjścia jeszcze raz następnego dnia. Prawdziwy to świat?

  • avatar

    Janina Huterska-Górecka

    11 grudnia 2017 at 20:10

    ..”W trakcie omawiania nauczyciel razem z uczniem zastanawia się dlaczego uczeń popełnił błąd”…
    Czy ten uczeń miał taką szansę?
    C:\Users\ja\Desktop\Typowy Polak.htm
    Wiadomo,miał „opisać”, a nie narysować, a gdyby „to” opisał?
    Ciekawe, co usłyszał w obecności rodziców? A także Oni?
    Zakładam, że to „jednostkowy” przypadek reakcji nauczyciela…
    Ciekawe jest też, jak wyglądać ma praca „na 5lub 6”?
    C:\Users\ja\Desktop\Typowy Polak.htm

  • avatar

    Janina Huterska-Górecka

    11 grudnia 2017 at 20:10

    ..”W trakcie omawiania nauczyciel razem z uczniem zastanawia się dlaczego uczeń popełnił błąd”…
    Czy ten uczeń miał taką szansę?
    C:\Users\ja\Desktop\Typowy Polak.htm
    Wiadomo,miał „opisać”, a nie narysować, a gdyby „to” opisał?
    Ciekawe, co usłyszał w obecności rodziców? A także Oni?
    Zakładam, że to „jednostkowy” przypadek reakcji nauczyciela…
    Ciekawe jest też, jak wyglądać ma praca „na 5lub 6”?
    C:\Users\ja\Desktop\Typowy Polak.htm

Dodaj komentarz