Przeczytałam artykuł Jacqueline Flioretino na portalu Edutipia na temat zaniechania zadawania uczniom obowiązkowych prac domowych: https://www.edutopia.org/article/freeing-students-and-teachers-homework
Autorka przestała zadawać prace domowe uczniom w II klasie. Zaskoczyło ją, że uczniowie zaczęli wtedy sami więcej pracować w domu.
Uczniowie wykorzystywali wolny czas w domu na tematy, które ich interesują. Omawiali swoje zainteresowania w szkole i inspirowali się wzajemnie.
Autorka przywołuje kilka przykładów dobrowolnych prac uczniów w domu. Oto dwa z nich.
Uczeń 1. Po lekcji o zmianach pogodowych uczennica zechciała sama dowiedzieć się więcej o Huraganie Sandy, który wiał w jej okolicy. Stworzyła model kartonowy przebiegu huraganu w New Jersay.
Uczeń 2. Po lekcji na temat wojny domowej uczeń wykonał model przestrzenny jednej z bitew.
Autorka proponuje pozbywać się pracy domowej w pięciu krokach:
- Wytłumacz zamiar rodzicom.
Wysyłani listu nie jest dobrym pomysłem, gdyż rodzice mają wiele wiadomości przesyłanych tą drogą. Zamiast tego, można zrobić prezentację z wynikami badań na ten temat i przedstawić ją osobiście rodzicom na zebraniu. Większość rodziców prawdopodobnie zgodzi się z nauczycielem gdyż odrabianie pracy domowej jest dla dzieci mocno stresujące. Ewentualne wątpliwości lepiej wyjaśnić podczas spotkania i nie zostawiać tego tematu do korespondencji mailowej.
- Zachęcaj uczniów do czytania w domu. Możesz stworzyć listę proponowanych lektur, ale nie wyznaczaj terminu ich przeczytania. Uczniowie nie powinni czuć obowiązku czytania codziennie w domu. Czytanie powinno być ich wyborem, a nie pracą. Jeśli czytanie jest obowiązkiem, to dzieci pozbawione są radości i przyjemności z tego doświadczenia.
- Określaj z uczniami cel nauki na tydzień, podawaj im ważne terminy, które powinni znać. Możesz wyposażyć ucznia w spis pojęć, którymi będziecie się zajmować, ale bez obowiązku opanowywania ich poza lekcjami.
- Zaproponuj wykonanie nieobowiązkowego wspólnego rodzinnego projektu. Taki projekt ma na celu inspirowanie dialogu i współpracy poprzez wspólną zabawę ucznia i jego rodziny. Pozostaw miesiąc na wykonanie projektu, a potem poproś uczniów o jego zaprezentowanie. Często uczniowie dopiero po obejrzeniu prezentacji innych uczniów zachęcają się do zrobienia własnej. Prezentacje nie mogą być oceniane.
- Zaproponuj uczniom poszerzenie tematu.
Niektóre dzieci bardzo lubią pracę domową, niektóre wręcz się jej domagają. Takim uczniom warto zaproponować dodatkową poszerzającą temat pracę, aby mogły skorzystać ze źródeł pozalekcyjnych. Trzeba zadbać, aby uczniowie, którzy wykonali dodatkową pracę mogli ją zaprezentować pozostałym uczniom.
Ważne jest, aby sensownie zapełniać czas uczniom, aby mogli się uczyć z własnej woli. Małym dzieciom potrzebny jest czas na zajęcia sportowe, zabawy grupowe i nie powinniśmy im go zabierać na zajęcia obowiązkowe w postaci pracy domowej.
33 komentarze
Robert Raczyński
29 września 2017 at 09:48Bardzo mi się pomysł (nienowy zresztą) podoba. Serio. Zaznaczam, żeby znów nie być posądzonym o ironię, czy nawet sarkazm.
Mam jednak kilka pytań (chyba) retorycznych:
Czy pani Flioretino jest zobowiązana do realizacji jakiejś szczegółowej podstawy programowej?
Czy jest ściśle rozliczana z jej realizacji?
Czy jej uczniowie będą zdawać jakiś standaryzowany test końcowy nastawiony na odtwórczość?
Czy spędza ze swoimi uczniami 40 min tygodniowo?
Idąc tokiem jej rozumowania, realizujemy liberalny „program” edukacji. Pozwalamy ludziom podążać za swoimi zainteresowaniami, angażować się w rzeczy na które mają ochotę, itp, itd. Dlaczego nie pójść dalej? Uwolnić ich od chodzenia na zajęcia, które ich nie interesują, pozwolić na dobieranie się w grupy niespętane metryką i siatką godzin?
Nie, nie, nikt na to nie pójdzie, wolność wolnością, ale mogłoby się okazać, że państwo nie realizuje swojej funkcji propagandowo-lojalnościowej.
Oprócz w/w zastrzeżeń, wprowadzenie takich „nowinek” ma jeden, ale kluczowy mankament: niekompatybilność z resztą systemu. Mało realistyczne jest wejście w taki liberalizm na dowolnym etapie procesu edukacyjnego. Znów uprzywilejowani są tu nauczyciele nauczania początkowego – im zdecydowanie łatwiej jest „wychować” sobie grupę.
Nie lubię za bardzo odrywać się od realiów, których nie mogę zmienić, ale fajnie jest sobie wyobrazić, że z każdą grupą mogę pracować przynajmniej cztery godziny w tygodniu i nie zastanawiać się gorączkowo, czy, jeśli poświęcę jeszcze dziesięć minut na jakieś słownictwo, to zdążę 3-ią D (1 godzina lekcyjna w tygodniu) nauczyć uzupełniać okienka przed egzaminem. Myślę, że ten sam problem mają nauczyciele biologii, fizyki i geografii. Jak tu nie liczyć, że może jednak część uczniów doczyta sobie coś w domu, nawet jeśli jest to materiał narzucony? Na samorzutne zainteresowanie przedmiotem mogą chyba liczyć jedynie katecheci, mający rocznie do dyspozycji więcej czasu, niż wymieni przedmiotowcy razem wzięci.
Prace domowe nie są edukacyjnie efektywne, to prawda. Dają jednak jakąś szansę na łopatologiczne zapamiętanie, o czym była lekcja sprzed tygodnia. W szkole zorientowanej na zdawalność i 80-cio procentową skuteczność, przeładowanej bezsensownymi „przedmiotami”, nie ma szans na rezygnację z tej formy dokształtu. Jak zwykle, na drodze ewentualnych reformatorów staje masowość i podporządkowany jej model pracy.
Danusia
30 września 2017 at 22:15„Czy pani Flioretino jest zobowiązana do realizacji jakiejś szczegółowej podstawy programowej?” – myślę że tak. W każdym kraju jakaś jest. Choć w nauczaniu wczesnoszkolnym jest lepiej, bo jest na 3 lata.
Robert Raczyński
2 października 2017 at 07:16Oczywiście, że tak. Podstawy bywają jednak lepsze i gorsze…
Danuta
2 października 2017 at 11:15PP dobra, czy zła mało załatwia. Najważniejszy – rozsądek nauczyciela.
Robert Raczyński
29 września 2017 at 09:48Bardzo mi się pomysł (nienowy zresztą) podoba. Serio. Zaznaczam, żeby znów nie być posądzonym o ironię, czy nawet sarkazm.
Mam jednak kilka pytań (chyba) retorycznych:
Czy pani Flioretino jest zobowiązana do realizacji jakiejś szczegółowej podstawy programowej?
Czy jest ściśle rozliczana z jej realizacji?
Czy jej uczniowie będą zdawać jakiś standaryzowany test końcowy nastawiony na odtwórczość?
Czy spędza ze swoimi uczniami 40 min tygodniowo?
Idąc tokiem jej rozumowania, realizujemy liberalny „program” edukacji. Pozwalamy ludziom podążać za swoimi zainteresowaniami, angażować się w rzeczy na które mają ochotę, itp, itd. Dlaczego nie pójść dalej? Uwolnić ich od chodzenia na zajęcia, które ich nie interesują, pozwolić na dobieranie się w grupy niespętane metryką i siatką godzin?
Nie, nie, nikt na to nie pójdzie, wolność wolnością, ale mogłoby się okazać, że państwo nie realizuje swojej funkcji propagandowo-lojalnościowej.
Oprócz w/w zastrzeżeń, wprowadzenie takich „nowinek” ma jeden, ale kluczowy mankament: niekompatybilność z resztą systemu. Mało realistyczne jest wejście w taki liberalizm na dowolnym etapie procesu edukacyjnego. Znów uprzywilejowani są tu nauczyciele nauczania początkowego – im zdecydowanie łatwiej jest „wychować” sobie grupę.
Nie lubię za bardzo odrywać się od realiów, których nie mogę zmienić, ale fajnie jest sobie wyobrazić, że z każdą grupą mogę pracować przynajmniej cztery godziny w tygodniu i nie zastanawiać się gorączkowo, czy, jeśli poświęcę jeszcze dziesięć minut na jakieś słownictwo, to zdążę 3-ią D (1 godzina lekcyjna w tygodniu) nauczyć uzupełniać okienka przed egzaminem. Myślę, że ten sam problem mają nauczyciele biologii, fizyki i geografii. Jak tu nie liczyć, że może jednak część uczniów doczyta sobie coś w domu, nawet jeśli jest to materiał narzucony? Na samorzutne zainteresowanie przedmiotem mogą chyba liczyć jedynie katecheci, mający rocznie do dyspozycji więcej czasu, niż wymieni przedmiotowcy razem wzięci.
Prace domowe nie są edukacyjnie efektywne, to prawda. Dają jednak jakąś szansę na łopatologiczne zapamiętanie, o czym była lekcja sprzed tygodnia. W szkole zorientowanej na zdawalność i 80-cio procentową skuteczność, przeładowanej bezsensownymi „przedmiotami”, nie ma szans na rezygnację z tej formy dokształtu. Jak zwykle, na drodze ewentualnych reformatorów staje masowość i podporządkowany jej model pracy.
Danusia
30 września 2017 at 22:15„Czy pani Flioretino jest zobowiązana do realizacji jakiejś szczegółowej podstawy programowej?” – myślę że tak. W każdym kraju jakaś jest. Choć w nauczaniu wczesnoszkolnym jest lepiej, bo jest na 3 lata.
Robert Raczyński
2 października 2017 at 07:16Oczywiście, że tak. Podstawy bywają jednak lepsze i gorsze…
Danuta
2 października 2017 at 11:15PP dobra, czy zła mało załatwia. Najważniejszy – rozsądek nauczyciela.
Robert Raczyński
29 września 2017 at 09:48Bardzo mi się pomysł (nienowy zresztą) podoba. Serio. Zaznaczam, żeby znów nie być posądzonym o ironię, czy nawet sarkazm.
Mam jednak kilka pytań (chyba) retorycznych:
Czy pani Flioretino jest zobowiązana do realizacji jakiejś szczegółowej podstawy programowej?
Czy jest ściśle rozliczana z jej realizacji?
Czy jej uczniowie będą zdawać jakiś standaryzowany test końcowy nastawiony na odtwórczość?
Czy spędza ze swoimi uczniami 40 min tygodniowo?
Idąc tokiem jej rozumowania, realizujemy liberalny „program” edukacji. Pozwalamy ludziom podążać za swoimi zainteresowaniami, angażować się w rzeczy na które mają ochotę, itp, itd. Dlaczego nie pójść dalej? Uwolnić ich od chodzenia na zajęcia, które ich nie interesują, pozwolić na dobieranie się w grupy niespętane metryką i siatką godzin?
Nie, nie, nikt na to nie pójdzie, wolność wolnością, ale mogłoby się okazać, że państwo nie realizuje swojej funkcji propagandowo-lojalnościowej.
Oprócz w/w zastrzeżeń, wprowadzenie takich „nowinek” ma jeden, ale kluczowy mankament: niekompatybilność z resztą systemu. Mało realistyczne jest wejście w taki liberalizm na dowolnym etapie procesu edukacyjnego. Znów uprzywilejowani są tu nauczyciele nauczania początkowego – im zdecydowanie łatwiej jest „wychować” sobie grupę.
Nie lubię za bardzo odrywać się od realiów, których nie mogę zmienić, ale fajnie jest sobie wyobrazić, że z każdą grupą mogę pracować przynajmniej cztery godziny w tygodniu i nie zastanawiać się gorączkowo, czy, jeśli poświęcę jeszcze dziesięć minut na jakieś słownictwo, to zdążę 3-ią D (1 godzina lekcyjna w tygodniu) nauczyć uzupełniać okienka przed egzaminem. Myślę, że ten sam problem mają nauczyciele biologii, fizyki i geografii. Jak tu nie liczyć, że może jednak część uczniów doczyta sobie coś w domu, nawet jeśli jest to materiał narzucony? Na samorzutne zainteresowanie przedmiotem mogą chyba liczyć jedynie katecheci, mający rocznie do dyspozycji więcej czasu, niż wymieni przedmiotowcy razem wzięci.
Prace domowe nie są edukacyjnie efektywne, to prawda. Dają jednak jakąś szansę na łopatologiczne zapamiętanie, o czym była lekcja sprzed tygodnia. W szkole zorientowanej na zdawalność i 80-cio procentową skuteczność, przeładowanej bezsensownymi „przedmiotami”, nie ma szans na rezygnację z tej formy dokształtu. Jak zwykle, na drodze ewentualnych reformatorów staje masowość i podporządkowany jej model pracy.
Danusia
30 września 2017 at 22:15„Czy pani Flioretino jest zobowiązana do realizacji jakiejś szczegółowej podstawy programowej?” – myślę że tak. W każdym kraju jakaś jest. Choć w nauczaniu wczesnoszkolnym jest lepiej, bo jest na 3 lata.
Robert Raczyński
2 października 2017 at 07:16Oczywiście, że tak. Podstawy bywają jednak lepsze i gorsze…
Danuta
2 października 2017 at 11:15PP dobra, czy zła mało załatwia. Najważniejszy – rozsądek nauczyciela.
Xawer
29 września 2017 at 17:25Artykuł – całkiem niezły, skądinąd – jest siedzeniem pod gilotyną Hume’a – miesza zagadnienia poznawcze z aksjologicznymi i etycznymi. Część poznawcza nie budzi zastrzeżeń, choć została wykorzystana do podparcia postulatu etycznego – szkoła (nauczyciele) uzurpuje sobie prawo do wszechwładzy nad dzieckiem nawet poza czasem, który musi spędzać w szkole, a autorka postuluje z tej władzy zrezygnować.
Znów zgodzę się z Robertem — postulat bardzo celny i słuszny, dotyczący jednak nie taktyki działań nauczyciela w szkolnictwie państwowym, ale strategii państwowej organizacji szkolnictwa i aksjologii z tym związanej.
Tymczasem artykuł Jacqueline Fioretino odbieram na zupełnie innym poziomie — etycznej dyskusji o uprawnieniach szkoły państwowej. Kilkadziesiąt lat temu znaleźli się autorzy piszący, że ciągnięcie dzieci za uszy i wyzywanie od debili jest niedopuszczalne. J.Fiorentino idzie o krok dalej — za niedopuszczalne uznaje zmuszanie dzieci do pracy w domu. Jej argumenty o skuteczności/nieskuteczności są tu jedynie ubocznym ukłonem wobec tych, dla których cel uświęca środki — zdecydowanej większości nauczycieli. Jest w rodzaju argumentacji Lincolna, że uwolnienie Murzynów od niewolniczej pracy nie spowoduje załamania gospodarki.
W kwestii poznawczej i co do skuteczności edukacji:
Sugata Mitra już dawno zauważył, że dzieci najlepiej i najskuteczniej uczą się, jeśli mogą robić co chcą nie tylko w domu, ale i w godzinach lekcji, a te lekcje sprowadzają się do tego, żeby miały dostęp do internetu, zapewnioną opiekę i minimum spokoju w takiej klasie. Nawet bardzo słaba znajomość angielskiego nie przeszkadza im w czytaniu ciekawych dla nich tekstów.
Oczywiście – prace domowe, zwłaszcza małpi trening w rozwiązywaniu zadań, nie tylko przeciążają dzieciaki, ale przede wszystkim zniechęcają je do uczenia się.
Chciałbym tylko zwrócić uwagę na naciąganie argumentacji w cytowanym artykule — może zresztą odredakcyjne, a nie Autorki. J.Fiorentino z jednej strony pisze o ośmiolatkach, z drugiej przytacza przykłady z wojny secesyjnej i układów meteorologicznych, towarzyszących huraganom. To są tematy, z jakimi sam bałbym się ruszyć je z nawet wyjątkowo rozgarniętym 10-latkiem — a już z pewnością nie zostawić mu ich do czysto samodzielnego opracowania. A inna „ośmiolatka” zajmuje się „social studies”…
Ale, powtarzam to od lat: w przypadku inteligentnych dzieci mających pewne wsparcie rodzinne, edukacyjnie skuteczniejsza byłaby rezygnacja nie tylko z prac domowych, ale i z pracy w klasie. I edukacja w modelu „voluntary” jest stokroć skuteczniejsza od przymusowej masówki.
Danusia
30 września 2017 at 22:18Ksawery, mnie się wydaje , że ważne jest magiczne słówko WYBÓR
Xawer
1 października 2017 at 09:07Oczywiście, że o słowo „wybór” chodzi.
Należy tylko uściślić, czyj wybór?
Nauczyciela? Czy też ucznia? Albo może jego rodzica?
A może ministra oświaty albo posłów na Sejm?
Xawer
29 września 2017 at 17:25Artykuł – całkiem niezły, skądinąd – jest siedzeniem pod gilotyną Hume’a – miesza zagadnienia poznawcze z aksjologicznymi i etycznymi. Część poznawcza nie budzi zastrzeżeń, choć została wykorzystana do podparcia postulatu etycznego – szkoła (nauczyciele) uzurpuje sobie prawo do wszechwładzy nad dzieckiem nawet poza czasem, który musi spędzać w szkole, a autorka postuluje z tej władzy zrezygnować.
Znów zgodzę się z Robertem — postulat bardzo celny i słuszny, dotyczący jednak nie taktyki działań nauczyciela w szkolnictwie państwowym, ale strategii państwowej organizacji szkolnictwa i aksjologii z tym związanej.
Tymczasem artykuł Jacqueline Fioretino odbieram na zupełnie innym poziomie — etycznej dyskusji o uprawnieniach szkoły państwowej. Kilkadziesiąt lat temu znaleźli się autorzy piszący, że ciągnięcie dzieci za uszy i wyzywanie od debili jest niedopuszczalne. J.Fiorentino idzie o krok dalej — za niedopuszczalne uznaje zmuszanie dzieci do pracy w domu. Jej argumenty o skuteczności/nieskuteczności są tu jedynie ubocznym ukłonem wobec tych, dla których cel uświęca środki — zdecydowanej większości nauczycieli. Jest w rodzaju argumentacji Lincolna, że uwolnienie Murzynów od niewolniczej pracy nie spowoduje załamania gospodarki.
W kwestii poznawczej i co do skuteczności edukacji:
Sugata Mitra już dawno zauważył, że dzieci najlepiej i najskuteczniej uczą się, jeśli mogą robić co chcą nie tylko w domu, ale i w godzinach lekcji, a te lekcje sprowadzają się do tego, żeby miały dostęp do internetu, zapewnioną opiekę i minimum spokoju w takiej klasie. Nawet bardzo słaba znajomość angielskiego nie przeszkadza im w czytaniu ciekawych dla nich tekstów.
Oczywiście – prace domowe, zwłaszcza małpi trening w rozwiązywaniu zadań, nie tylko przeciążają dzieciaki, ale przede wszystkim zniechęcają je do uczenia się.
Chciałbym tylko zwrócić uwagę na naciąganie argumentacji w cytowanym artykule — może zresztą odredakcyjne, a nie Autorki. J.Fiorentino z jednej strony pisze o ośmiolatkach, z drugiej przytacza przykłady z wojny secesyjnej i układów meteorologicznych, towarzyszących huraganom. To są tematy, z jakimi sam bałbym się ruszyć je z nawet wyjątkowo rozgarniętym 10-latkiem — a już z pewnością nie zostawić mu ich do czysto samodzielnego opracowania. A inna „ośmiolatka” zajmuje się „social studies”…
Ale, powtarzam to od lat: w przypadku inteligentnych dzieci mających pewne wsparcie rodzinne, edukacyjnie skuteczniejsza byłaby rezygnacja nie tylko z prac domowych, ale i z pracy w klasie. I edukacja w modelu „voluntary” jest stokroć skuteczniejsza od przymusowej masówki.
Danusia
30 września 2017 at 22:18Ksawery, mnie się wydaje , że ważne jest magiczne słówko WYBÓR
Xawer
1 października 2017 at 09:07Oczywiście, że o słowo „wybór” chodzi.
Należy tylko uściślić, czyj wybór?
Nauczyciela? Czy też ucznia? Albo może jego rodzica?
A może ministra oświaty albo posłów na Sejm?
Xawer
29 września 2017 at 17:25Artykuł – całkiem niezły, skądinąd – jest siedzeniem pod gilotyną Hume’a – miesza zagadnienia poznawcze z aksjologicznymi i etycznymi. Część poznawcza nie budzi zastrzeżeń, choć została wykorzystana do podparcia postulatu etycznego – szkoła (nauczyciele) uzurpuje sobie prawo do wszechwładzy nad dzieckiem nawet poza czasem, który musi spędzać w szkole, a autorka postuluje z tej władzy zrezygnować.
Znów zgodzę się z Robertem — postulat bardzo celny i słuszny, dotyczący jednak nie taktyki działań nauczyciela w szkolnictwie państwowym, ale strategii państwowej organizacji szkolnictwa i aksjologii z tym związanej.
Tymczasem artykuł Jacqueline Fioretino odbieram na zupełnie innym poziomie — etycznej dyskusji o uprawnieniach szkoły państwowej. Kilkadziesiąt lat temu znaleźli się autorzy piszący, że ciągnięcie dzieci za uszy i wyzywanie od debili jest niedopuszczalne. J.Fiorentino idzie o krok dalej — za niedopuszczalne uznaje zmuszanie dzieci do pracy w domu. Jej argumenty o skuteczności/nieskuteczności są tu jedynie ubocznym ukłonem wobec tych, dla których cel uświęca środki — zdecydowanej większości nauczycieli. Jest w rodzaju argumentacji Lincolna, że uwolnienie Murzynów od niewolniczej pracy nie spowoduje załamania gospodarki.
W kwestii poznawczej i co do skuteczności edukacji:
Sugata Mitra już dawno zauważył, że dzieci najlepiej i najskuteczniej uczą się, jeśli mogą robić co chcą nie tylko w domu, ale i w godzinach lekcji, a te lekcje sprowadzają się do tego, żeby miały dostęp do internetu, zapewnioną opiekę i minimum spokoju w takiej klasie. Nawet bardzo słaba znajomość angielskiego nie przeszkadza im w czytaniu ciekawych dla nich tekstów.
Oczywiście – prace domowe, zwłaszcza małpi trening w rozwiązywaniu zadań, nie tylko przeciążają dzieciaki, ale przede wszystkim zniechęcają je do uczenia się.
Chciałbym tylko zwrócić uwagę na naciąganie argumentacji w cytowanym artykule — może zresztą odredakcyjne, a nie Autorki. J.Fiorentino z jednej strony pisze o ośmiolatkach, z drugiej przytacza przykłady z wojny secesyjnej i układów meteorologicznych, towarzyszących huraganom. To są tematy, z jakimi sam bałbym się ruszyć je z nawet wyjątkowo rozgarniętym 10-latkiem — a już z pewnością nie zostawić mu ich do czysto samodzielnego opracowania. A inna „ośmiolatka” zajmuje się „social studies”…
Ale, powtarzam to od lat: w przypadku inteligentnych dzieci mających pewne wsparcie rodzinne, edukacyjnie skuteczniejsza byłaby rezygnacja nie tylko z prac domowych, ale i z pracy w klasie. I edukacja w modelu „voluntary” jest stokroć skuteczniejsza od przymusowej masówki.
Danusia
30 września 2017 at 22:18Ksawery, mnie się wydaje , że ważne jest magiczne słówko WYBÓR
Xawer
1 października 2017 at 09:07Oczywiście, że o słowo „wybór” chodzi.
Należy tylko uściślić, czyj wybór?
Nauczyciela? Czy też ucznia? Albo może jego rodzica?
A może ministra oświaty albo posłów na Sejm?
Xawer
29 września 2017 at 18:52Znów mamy ilustrację, o co naprawdę chodzi dzisiejszej szkolnej metodyce.
Nie o to, by jakiś uczeń cokolwiek rozumiał. Wyłącznie o to, by zapamiętał i umiał potem wyrecytować zapamiętane zdanie. Choćby zapamiętał je po Chińsku – wyłącznie fonetycznie.
A tak zupełnie na marginesie, przy okazji praktyki tutoringu.
Przy czasie spędzanym z uczniem „na żywo” rzadko osiągającym dwie godziny tygodniowo, praca domowa staje się dominująca. Zazwyczaj oczekuję i zacęcam do przygotowania referatu, napisania eseju, poczytania samemu, etc.
Oczywiście – nie oceniam tego na stopień, tylko na zrobienie miny albo poklepanie po ramieniu, i nie narzucam (bardzo rzadko) formy ani dokładnego tematu. A temat albo bezpośrednio pochodzi od ucznia, albo jeśli ode mnie, to jest powiązany z jego własnym zaciekawieniem i pojawia się tylko wtedy, gdy już mi ufa, że nie wymagam od niego głupot, ale rzeczy naprawdę głęboko związanych z jego wewnętrzną ciekawością. I tym powiązaniom poświęcamy sporo dyskusji.
„Projekty rodzinne” też sie pojawiają — moi tutees mają zazwyczaj myślących i wykształconych rodziców, zdolnych i chętnych by im sensownie pomóc. I nie mam nic przeciwko temu, gdy dzieciak sam z własnej woli zaangażuje rodziców w jakiś temat i przebuduje kuchnię na laboratorium albo wciągnie w dyskusje.
Xawer
29 września 2017 at 21:06Przepraszam za zły cut-and-paste – pierwszy akapit dokleił mi się bez sensu z komentarza do innego postu… Jak chcesz, to go wyrzuć…
Xawer
29 września 2017 at 18:52Znów mamy ilustrację, o co naprawdę chodzi dzisiejszej szkolnej metodyce.
Nie o to, by jakiś uczeń cokolwiek rozumiał. Wyłącznie o to, by zapamiętał i umiał potem wyrecytować zapamiętane zdanie. Choćby zapamiętał je po Chińsku – wyłącznie fonetycznie.
A tak zupełnie na marginesie, przy okazji praktyki tutoringu.
Przy czasie spędzanym z uczniem „na żywo” rzadko osiągającym dwie godziny tygodniowo, praca domowa staje się dominująca. Zazwyczaj oczekuję i zacęcam do przygotowania referatu, napisania eseju, poczytania samemu, etc.
Oczywiście – nie oceniam tego na stopień, tylko na zrobienie miny albo poklepanie po ramieniu, i nie narzucam (bardzo rzadko) formy ani dokładnego tematu. A temat albo bezpośrednio pochodzi od ucznia, albo jeśli ode mnie, to jest powiązany z jego własnym zaciekawieniem i pojawia się tylko wtedy, gdy już mi ufa, że nie wymagam od niego głupot, ale rzeczy naprawdę głęboko związanych z jego wewnętrzną ciekawością. I tym powiązaniom poświęcamy sporo dyskusji.
„Projekty rodzinne” też sie pojawiają — moi tutees mają zazwyczaj myślących i wykształconych rodziców, zdolnych i chętnych by im sensownie pomóc. I nie mam nic przeciwko temu, gdy dzieciak sam z własnej woli zaangażuje rodziców w jakiś temat i przebuduje kuchnię na laboratorium albo wciągnie w dyskusje.
Xawer
29 września 2017 at 21:06Przepraszam za zły cut-and-paste – pierwszy akapit dokleił mi się bez sensu z komentarza do innego postu… Jak chcesz, to go wyrzuć…
Xawer
29 września 2017 at 18:52Znów mamy ilustrację, o co naprawdę chodzi dzisiejszej szkolnej metodyce.
Nie o to, by jakiś uczeń cokolwiek rozumiał. Wyłącznie o to, by zapamiętał i umiał potem wyrecytować zapamiętane zdanie. Choćby zapamiętał je po Chińsku – wyłącznie fonetycznie.
A tak zupełnie na marginesie, przy okazji praktyki tutoringu.
Przy czasie spędzanym z uczniem „na żywo” rzadko osiągającym dwie godziny tygodniowo, praca domowa staje się dominująca. Zazwyczaj oczekuję i zacęcam do przygotowania referatu, napisania eseju, poczytania samemu, etc.
Oczywiście – nie oceniam tego na stopień, tylko na zrobienie miny albo poklepanie po ramieniu, i nie narzucam (bardzo rzadko) formy ani dokładnego tematu. A temat albo bezpośrednio pochodzi od ucznia, albo jeśli ode mnie, to jest powiązany z jego własnym zaciekawieniem i pojawia się tylko wtedy, gdy już mi ufa, że nie wymagam od niego głupot, ale rzeczy naprawdę głęboko związanych z jego wewnętrzną ciekawością. I tym powiązaniom poświęcamy sporo dyskusji.
„Projekty rodzinne” też sie pojawiają — moi tutees mają zazwyczaj myślących i wykształconych rodziców, zdolnych i chętnych by im sensownie pomóc. I nie mam nic przeciwko temu, gdy dzieciak sam z własnej woli zaangażuje rodziców w jakiś temat i przebuduje kuchnię na laboratorium albo wciągnie w dyskusje.
Xawer
29 września 2017 at 21:06Przepraszam za zły cut-and-paste – pierwszy akapit dokleił mi się bez sensu z komentarza do innego postu… Jak chcesz, to go wyrzuć…
Danusia
30 września 2017 at 22:20Poznałam historię jednego młodego licealisty, który uczy się sam i tylko zdaje egzaminy. Ale nie zakładałabym, że to jest droga dla każdego.
Xawer
1 października 2017 at 09:13Oczywiście, że nie dla każdego, ale też wreszcie przestańmy udawać, że liceum jest dla każdego i każdy mam mieć maturę.
Danusia
30 września 2017 at 22:20Poznałam historię jednego młodego licealisty, który uczy się sam i tylko zdaje egzaminy. Ale nie zakładałabym, że to jest droga dla każdego.
Xawer
1 października 2017 at 09:13Oczywiście, że nie dla każdego, ale też wreszcie przestańmy udawać, że liceum jest dla każdego i każdy mam mieć maturę.
Danusia
30 września 2017 at 22:20Poznałam historię jednego młodego licealisty, który uczy się sam i tylko zdaje egzaminy. Ale nie zakładałabym, że to jest droga dla każdego.
Xawer
1 października 2017 at 09:13Oczywiście, że nie dla każdego, ale też wreszcie przestańmy udawać, że liceum jest dla każdego i każdy mam mieć maturę.