Rodzice w szkole

To jest dopiero temat! Nie mam dużo do zaoferowanie w tej materii. Prowadzimy w CEO warsztaty dla rodziców w ramach wygranego budżetu partycypacyjnego dla miasta Warszawy. Widać, jak trudny to jest temat. Na nasze warsztaty przychodzą bardzo  świadomi rodzice, którzy są zainteresowani i widać, jak trudno im nawiązać satysfakcjonujący kontakt ze szkołą. Ale to są wyjątki, które są gotowe na współpracę. Co jednak zrobić z pozostałą większością, która nie widzi powodu na współpracę ze szkołą swojego dziecka?

Oczywiście wiadomo, że współpracujący ze szkołą rodzic jest jednym z ważnych czynników na osiąganie przez dziecko sukcesów w nauce. Ale jak to zrobić. Rzeczywistość z mojej obserwacji zwykle wygląda tak: atakujący roszczeniowy rodzic i obronny nauczyciel. Nie za bardzo tu widać miejsce na współpracę. A czym starsze dziecko, to pojawia się jeszcze opcja: rodzic przepraszający za dziecko i za siebie i atakujący nauczyciel. Kiedyś, gdy miałam zostać dyrektorem szkoły, jeden z bardzo dobrych dyrektorów udzielił mi rady: „Rodziców trzymaj daleko”. Widać problem jest stary i ma się dobrze w polskiej szkole.
Przeczytałam artykuł (Pomóc rodzicom w zadawaniu dobrych pytań) na portalu amerykańskiej instytucji dbającej o doskonalenie nauczycieli ASCD (http://www2.smartbrief.com/redirect.action?link=http%3A%2F%2Fwww.ascd.org%2Fascd-express%2Fvol13%2F1302-santana.aspx&encoded=juzbCzeAegpNbPpwfDtDegfCzXLN).
Jak zawsze przestawię wam tylko esencję z niego, tę która mnie zainteresowała.  Otóż specjalny instytut The Right Question Institute opracował metodą aktywowania zadawania pytań szkole przez rodziców. Naukowcy wychodzą z założenia, że rodzice często nie wiedzą o co pytać i współpraca nie jest nawiązywana. Instytut proponuje postępować według pewnych etapów:

  1. Etap I – Produkowanie pytań

Zaczynamy od przedstawienia rodzicom krótkiej kwestii. Np.: Szkoła proponuje  stosować indywidulany program dla twojego dziecka lub Zmieniają się metody nauczania, aby poprawić nauczanie wszystkich uczniów.
Następnie prosimy rodziców o zadanie jak największej liczby pytań dotyczących tej propozycji, nie oceniamy tych pytań, ani nie próbujemy na nie odpowiedzieć, zapisujemy pytania w formie w jakiej zostały zadane, a proponowane zdania w formie stwierdzeń zamieniamy na pytania.
Często ta część spotyka się z oporem rodziców, gdyż oczekują oni natychmiastowej odpowiedzi, których im nie udzielamy.

  1. Etap II – Rozwijanie pytań

Tłumaczymy rodzicom różnice pomiędzy pytaniami zamkniętymi i otwartymi. Zastanawiamy się wspólnie nad korzyściami i wadami obu rodzajów pytań. Próbujemy zamienić pytania zamknięte na otwarte i na odwrót. Warto zwrócić uwagę na to, że forma pytania narzuca już odpowiedź na nie.

  1. Etap III- Wybór ważnych pytań

Ze zbioru powstałych pytań wybieramy trzy najważniejsze lub te które warto zadać na początku lub te, którymi warto się zająć dłużej.

  1. Etap IV – Dyskusja nad następnymi krokami

Wokół wybranych pytań budujemy strategię, co można zrobić w zakresie tego tematu. Tworzymy wspólny plan działań.

  1. Etap V – Podsumowanie

Podsumowanie polega na refleksji w jaki sposób można użyć pracy nad pytaniami w innych dziedzinach.
Ta praktyka nazwana jest w artykule QFT i jest stosowana jak napisała autorka na wszystkich kontynentach.
Lepiej ją zrozumiałam, gdy autorka przedstawiła przykład:
Nauczyciel w rozmowie z mamą ucznia mówi: „Pani syn będzie miał trudności z pracą domową”.
Teraz nauczyciel prosi matkę, aby zadała jak najwięcej pytań, które jej się nasuwają np.:

  1. Czy on się źle zachowuje?
  2. Czy ma Pan z nim problemy?
  3. Czy nie odrabia prac domowych?
  4. Co to znaczy kłopoty?
  5. Skąd wiadomo, że będzie miał kłopoty?
  6. Kiedy zaczęły się kłopoty?
  7. Czy wcześniej odrabiał pracę domową?
  8. Czy był karany za brak pracy domowej?
  9. Co się z nim stanie?
  10. Dlaczego Pan sądzi, że ma kłopoty?
  11. Co ja mogę w tej sprawie zrobić?
  12. Co się stanie, gdy nie odrobi pracy?
  13. Czy on zostanie zostawiony na następny rok w tej samej klasie?

Z tych pytań jako najważniejsze matka wybrała: 10, 11 i 13.
Na postawie tych pytań nauczyciel z mamą opracowali plan działań:
Mama będzie sprawdzać każdego wieczora, czy syn ma odrobioną pracę domową, a w przypadku, gdy syn nie będzie umiał jej odrobić, nauczyciel mu w tym pomoże.
Na koniec artykułu autorka Luz Santana pokazuje w jaki sposób przejść od nieefektywnych pytań do wykorzystania pytań w sposób efektywny.

  • Zamiast mówienia rodzicom tego, co powinni się dowiedzieć; prowadzić rodziców poprzez proces: czego oni chcą się dowiedzieć.
  • Zamiast pytania rodziców „ Czy mają Państwo jakieś pytania” ; dać im możliwość przejścia kroków opisanych powyżej: wymyślanie pytań, rozwijania pytań, budowania strategii.
  • Zamiast mówienia rodzicom, co mają zrobić; określanie wraz z nimi, co oni chcieliby zrobić.

90 komentarzy

  • avatar

    Robert Raczyński

    13 października 2017 at 10:03

    Wraz z postępującą demokratyzacją oświaty, a raczej jej galopującym umasowieniem, pojawia się problem komunikacji „wiedzących” z „aspirującymi”. Konflikt na styku obu światów narasta wraz z pogłębiającą się (wbrew marzeniom pięknoduchów) przepaścią kulturową dzielącą dezintegrujące się społeczeństwa. Idee demokratyczne rozmijają się z rzeczywistością społeczno-ekonomiczną. Okazuje się, że raz, nie wszyscy „aspirujący” rzeczywiście aspirują, a dwa, że spora ich część przestaje aspirować, bo ma poważniejsze problemy.
    W tej sytuacji pojawia się potrzeba, by szkoła zeszła z katedry i oprócz funkcji przechowalni (o nauce zapomnijmy), zaczęła także pełnić rolę świetlicy środowiskowej. Ma już nie tylko dbać o to, by Jaś nie zrobił krzywdy sobie i innym, ale także sprawić, żeby rodzice (a może i dziadkowie Jasia) dowiedzieli się wreszcie, jak obsługiwać codzienność.
    QFT, o której piszesz, powstała jako odpowiedź na problemy socjalne i mentalne grup zaniedbanych i zaniedbujących własne dzieci, rozmaitych gett i środowisk imigranckich. Okazuje się jednak, że jest potrzebna w sytuacjach mniej dramatycznych, w reakcji na pogłębiające się zidiocenie społeczeństwa, któremu najpierw wmówiono, że jest solą tej ziemi i że wszystko należy mu się jedynie z racji istnienia. Ten trend będzie ciężko odkręcić, jeżeli to w ogóle możliwe, dotyczy bowiem u nas nie tylko środowisk, które wymieniłem wyżej, ale także rosnącej klasy posiadającej (nie mylić z klasą średnią, której nadal nie mamy). Tej klasie rzeczywiście trzeba pilnie tłumaczyć, co robić, gdy noszony na rękach Konstanty Brian Junior i hodowana na modelkę Victoria Olivia Patrycja nie chcą odrabiać prac domowych. Ich rodzice tego nie wiedzą, bo sami ich nie odrabiali i doskonale wiedzą, że frajerzy, którzy to robili, odrabiają teraz lekcje za ich latorośle.
    Działania, które tu podpowiadasz są absolutnie potrzebne i pilne. Pytanie tylko, czy każda szkoła w kraju ma być świetlicą środowiskową i czy każdy nauczyciel ma być przede wszystkim pracownikiem socjalnym. Czy istnieje szansa na szkoły i nauczycieli dla ludzi mających kiedyś posuwać świat naprzód i posiadających prawdziwe aspiracje? A może mamy się pogodzić z sytuacją, w której konieczne będą kursy wielopokoleniowe uczące sylabizować slogany reklamowe i nauczyciele nieskutecznie szukający lekarstwa na chorobę, która sami wywołali?

  • avatar

    Robert Raczyński

    13 października 2017 at 10:03

    Wraz z postępującą demokratyzacją oświaty, a raczej jej galopującym umasowieniem, pojawia się problem komunikacji „wiedzących” z „aspirującymi”. Konflikt na styku obu światów narasta wraz z pogłębiającą się (wbrew marzeniom pięknoduchów) przepaścią kulturową dzielącą dezintegrujące się społeczeństwa. Idee demokratyczne rozmijają się z rzeczywistością społeczno-ekonomiczną. Okazuje się, że raz, nie wszyscy „aspirujący” rzeczywiście aspirują, a dwa, że spora ich część przestaje aspirować, bo ma poważniejsze problemy.
    W tej sytuacji pojawia się potrzeba, by szkoła zeszła z katedry i oprócz funkcji przechowalni (o nauce zapomnijmy), zaczęła także pełnić rolę świetlicy środowiskowej. Ma już nie tylko dbać o to, by Jaś nie zrobił krzywdy sobie i innym, ale także sprawić, żeby rodzice (a może i dziadkowie Jasia) dowiedzieli się wreszcie, jak obsługiwać codzienność.
    QFT, o której piszesz, powstała jako odpowiedź na problemy socjalne i mentalne grup zaniedbanych i zaniedbujących własne dzieci, rozmaitych gett i środowisk imigranckich. Okazuje się jednak, że jest potrzebna w sytuacjach mniej dramatycznych, w reakcji na pogłębiające się zidiocenie społeczeństwa, któremu najpierw wmówiono, że jest solą tej ziemi i że wszystko należy mu się jedynie z racji istnienia. Ten trend będzie ciężko odkręcić, jeżeli to w ogóle możliwe, dotyczy bowiem u nas nie tylko środowisk, które wymieniłem wyżej, ale także rosnącej klasy posiadającej (nie mylić z klasą średnią, której nadal nie mamy). Tej klasie rzeczywiście trzeba pilnie tłumaczyć, co robić, gdy noszony na rękach Konstanty Brian Junior i hodowana na modelkę Victoria Olivia Patrycja nie chcą odrabiać prac domowych. Ich rodzice tego nie wiedzą, bo sami ich nie odrabiali i doskonale wiedzą, że frajerzy, którzy to robili, odrabiają teraz lekcje za ich latorośle.
    Działania, które tu podpowiadasz są absolutnie potrzebne i pilne. Pytanie tylko, czy każda szkoła w kraju ma być świetlicą środowiskową i czy każdy nauczyciel ma być przede wszystkim pracownikiem socjalnym. Czy istnieje szansa na szkoły i nauczycieli dla ludzi mających kiedyś posuwać świat naprzód i posiadających prawdziwe aspiracje? A może mamy się pogodzić z sytuacją, w której konieczne będą kursy wielopokoleniowe uczące sylabizować slogany reklamowe i nauczyciele nieskutecznie szukający lekarstwa na chorobę, która sami wywołali?

  • avatar

    Robert Raczyński

    13 października 2017 at 10:03

    Wraz z postępującą demokratyzacją oświaty, a raczej jej galopującym umasowieniem, pojawia się problem komunikacji „wiedzących” z „aspirującymi”. Konflikt na styku obu światów narasta wraz z pogłębiającą się (wbrew marzeniom pięknoduchów) przepaścią kulturową dzielącą dezintegrujące się społeczeństwa. Idee demokratyczne rozmijają się z rzeczywistością społeczno-ekonomiczną. Okazuje się, że raz, nie wszyscy „aspirujący” rzeczywiście aspirują, a dwa, że spora ich część przestaje aspirować, bo ma poważniejsze problemy.
    W tej sytuacji pojawia się potrzeba, by szkoła zeszła z katedry i oprócz funkcji przechowalni (o nauce zapomnijmy), zaczęła także pełnić rolę świetlicy środowiskowej. Ma już nie tylko dbać o to, by Jaś nie zrobił krzywdy sobie i innym, ale także sprawić, żeby rodzice (a może i dziadkowie Jasia) dowiedzieli się wreszcie, jak obsługiwać codzienność.
    QFT, o której piszesz, powstała jako odpowiedź na problemy socjalne i mentalne grup zaniedbanych i zaniedbujących własne dzieci, rozmaitych gett i środowisk imigranckich. Okazuje się jednak, że jest potrzebna w sytuacjach mniej dramatycznych, w reakcji na pogłębiające się zidiocenie społeczeństwa, któremu najpierw wmówiono, że jest solą tej ziemi i że wszystko należy mu się jedynie z racji istnienia. Ten trend będzie ciężko odkręcić, jeżeli to w ogóle możliwe, dotyczy bowiem u nas nie tylko środowisk, które wymieniłem wyżej, ale także rosnącej klasy posiadającej (nie mylić z klasą średnią, której nadal nie mamy). Tej klasie rzeczywiście trzeba pilnie tłumaczyć, co robić, gdy noszony na rękach Konstanty Brian Junior i hodowana na modelkę Victoria Olivia Patrycja nie chcą odrabiać prac domowych. Ich rodzice tego nie wiedzą, bo sami ich nie odrabiali i doskonale wiedzą, że frajerzy, którzy to robili, odrabiają teraz lekcje za ich latorośle.
    Działania, które tu podpowiadasz są absolutnie potrzebne i pilne. Pytanie tylko, czy każda szkoła w kraju ma być świetlicą środowiskową i czy każdy nauczyciel ma być przede wszystkim pracownikiem socjalnym. Czy istnieje szansa na szkoły i nauczycieli dla ludzi mających kiedyś posuwać świat naprzód i posiadających prawdziwe aspiracje? A może mamy się pogodzić z sytuacją, w której konieczne będą kursy wielopokoleniowe uczące sylabizować slogany reklamowe i nauczyciele nieskutecznie szukający lekarstwa na chorobę, która sami wywołali?

  • avatar

    Danusia

    13 października 2017 at 10:34

    Robercie zgadzam się, że taka zmiana jest konieczna. Ja mam zawsze przed oczyma dzieci z zaniedbanych środowisk (zarówno Brzeska, jak i osiedle Wilanów). Jak pomoc dziecku, które wychowuje się bez wsparcia i co w tej trudnej sprawie może zrobić szkoła?
    Ten artykuł zaskoczył mnie, widzę w nim luki. Prawdopodobnie autorka chce nas zachęcić do kupienia publikacji i uzupełnienia tych luk. Ale i tak chwał, że chcą się dzielić za darmo ideą.
    W tej metodzie widzę niejasność. Bo jeśli szkoła wygłasza (jak w przykładzie) zdanie, że użyje nowych metod dydaktycznych, ale nie mówi jakich, to jak ma powstać plan zmiany?
    D

    • avatar

      Robert Raczyński

      13 października 2017 at 11:37

      Ja to zrozumiałem jako próbę ewokowania rozwiązań od samych rodziców, skłonienia ich do refleksji i zainteresowania przyczynami ewentualnych niepowodzeń ich dzieci. Ludzie lubią być traktowani jako mądrzejsi, niż są. Kiedy będą mieli wrażenie, że sami znaleźli rozwiązanie, będzie im łatwiej się nim posługiwać. Nie chodzi tu o jakiś wymyślny program metodyczny, ale o wyrobienie prostych nawyków. Problem widzę w pierwszych chwilach procesu, kiedy oczekujący prostych rozwiązań (do czego przyzwyczaja ich szkoła i państwo) wcale ich nie otrzymają. To trudne wyzwanie dla fachowców psychologów, a co dopiero dla nauczyciela, który oprócz dzieci, musi także uczyć ich rodziców. To że techniki działania są podobne, nie oznacza, że będzie je potrafił zastosować wobec osoby dorosłej. Komuś, kto sobie będzie z tym radził należy się spory szacunek.

    • avatar

      Xawer

      13 października 2017 at 15:19

      Po raz kolejny wpadamy na problem aksjologiczny, a jednocześnie pragmatyczny.
      „by szkoła zeszła z katedry i oprócz funkcji przechowalni (o nauce zapomnijmy), zaczęła także pełnić rolę świetlicy środowiskowej”
      Zapominamy, że szkoła jest przymusowa, a najgłębszą istotą świetlic środowiskowych jest pełna dobrowolność korzystania z nich – ich pewna skuteczność polega na tym, że są atrakcyjne i dzieci korzystają z nich z nieprzymuszonego wyboru. Jest sens, by były adresowane wyłącznie do marginesu społecznego, dzieci z gett, etc. Ale nie do wszystkich! O ile działania cywilizujące mają pewien sens wobec rodzin skrajnie upośledzonych, o tyle żadnego wobec rodzin przeciętnych i ponadprzeciętnych. Co więcej, takie cywilizujące działania mają sens tylko pod warunkiem absolutnej dobrowolności. Gdy są stosowane przymusowo dają skutek taki sam, jak przymusowe zaszywanie esperalu alkoholikom. Pozostaje też pytanie etyczne co do demokracji: jakim prawem można cywilizować prymitywnego, ale pełnoprawnego obywatela, który ma gdzieś bycie cywilizowanym?
      Jest tu też pytanie prawno-aksjologiczne: o ile działania dydaktyczne mają umocowanie prawne, o tyle działania wychowawcze i cywilizujące nie mają. Wraca więc pytanie, czy przymusowa szkoła jest uprawniona w moralnym sensie do ich prowadzenia. W moim najgłębszym przekonaniu – nie, nie mając do tego jasno wyrażonej woli ze strony rodziców.
      Trudno – Fryderyk Wilhelm mógł cywilizować przymusowo dzieci niepiśmiennych pańszczyźnianych chłopów. Ale w momencie uznania ich za pełnoprawnych obywateli, nieuprawnione i antydemokratyczne jest podejście paternalistyczne.
      Nikomu jakoś nie przychodzi do głowy, że dziecko, rodzic, czy ktokolwiek inny, może NIE CHCIEĆ współpracować i nie być żadną współpracą zainteresowany, a chce po prostu wypełnić swój obowiązek, który go mierzi i go uwiera, minimalnym kosztem i wysiłkiem.
      Jedyne, czego by po współpracy ze szkołą oczekiwał, to by szkoła nie czepiała się, w minimalnym stopniu stresowała jego dziecko i nie była bardziej opresyjna, niż inne. To nastawia raczej do podejścia konfrontacyjnego, lub negocjacyjnego, niż kooperacyjnego. Podejście „od nauczycieli trzymaj się z daleka” jest równie uprawnione.
      Współpraca wymaga chęci obu stron i tego, by obie miały w tym interes. O chęci współpracy można by było mówić, gdyby nauczyciel realizował MOJE cele wychowawcze i dydaktyczne i chciał w tym zakresie ze mną współpracować. Ale nie, on realizuje państwowe (albo swoje) cele na grupie dzieci, do której wcielono moje dziecko. Dlaczego miałbym mu w tym pomagać i z nim współpracować? Najszczęśliwszy bym był, gdyby nie wykraczał poza funkcje babysitterki – chyba, że to jest taki, który byłby w stanie nauczyć moje dziecko więcej z historii albo geografii, niż ja sam.

      • avatar

        Robert Raczyński

        14 października 2017 at 11:48

        Ten problem aksjologiczny jest stały i nieunikniony. Wszystkie szkolne techniki i metody są w pewnym sensie podstępem. Podstępnie zaciekawia się Jasia „atrakcyjną” formą, w nadziei, że ta glukozowa osłonka zabije gorzki dla niego smak pigułki wiedzy. Niektórzy postulują wręcz, by na podawaniu samej osłonki poprzestać. I stąd wysyp szkolnictwa oferującego placebo. Teraz (od dawna już) narasta problem komunikacji z opiekunami Jasia, bo język szkoły przestaje być autorytarny i nie budzi już respektu. Zaniepokojeni tą sytuacją działacze oświatowi próbują rozwiązać kwadraturę koła, rozszerzając tradycyjną funkcję szkoły na całe środowisko ucznia. Są to działania z góry skazane na niepowodzenie, ale można to samo powiedzieć o wszelkich działaniach społecznych o charakterze kompensacyjnym – one też nie są na ogół konsultowane z teoretycznym podmiotem.
        Rozumiem twój liberalny opór przed narzucaniem jednostce czegokolwiek. Państwo jednak, a w ślad za nim spora część obywateli, uważa, że do pewnego etapu jednostka nie jest zdolna do wyborów. Co więcej, jest przekonana, że nawet jej dorośli już opiekunowie, nie wiedzą, co dla dziecka może być lepsze. Też mnie to mierzi. I pewnie nie mógłbym wykonywać swojego zawodu, gdyby nie cień możliwości, że być może są tacy, którzy przychodzą do szkoły w jakimś celu, a nawet, że z mojej pomocy skorzysta jednak ktoś, kto inaczej nie miałby najmniejszej szansy, by języka się uczyć, bo albo sam by na to nie padł, albo jego rodzice mieli to głęboko. Zdaję sobie sprawę, że jest to raczej płonna nadzieja i nie różni się zbytnio od nawracania „dzikich” plemion, niemniej jednak, to jedyne usprawiedliwienie dla istnienia szkoły, jakie w ogóle potrafię podać.
        Nie mogę jednak rozumieć, dlaczego takie nadzieje (albo wręcz taktyka edukacji państwowej) mają być jedyną funkcją jaką edukacja powszechna ma spełniać. Ty akcentujesz to wykrzyknikiem: „Jest sens, by były adresowane wyłącznie do marginesu społecznego, dzieci z gett, etc. Ale nie do wszystkich!” i tu zgadzamy się w stu procentach. Dlaczego na tym kończy się oferta, nawet jeśli przyjąć, że państwo musi prowadzić misję cywilizacyjną wobec swojego społeczeństwa?

  • avatar

    Danusia

    13 października 2017 at 10:34

    Robercie zgadzam się, że taka zmiana jest konieczna. Ja mam zawsze przed oczyma dzieci z zaniedbanych środowisk (zarówno Brzeska, jak i osiedle Wilanów). Jak pomoc dziecku, które wychowuje się bez wsparcia i co w tej trudnej sprawie może zrobić szkoła?
    Ten artykuł zaskoczył mnie, widzę w nim luki. Prawdopodobnie autorka chce nas zachęcić do kupienia publikacji i uzupełnienia tych luk. Ale i tak chwał, że chcą się dzielić za darmo ideą.
    W tej metodzie widzę niejasność. Bo jeśli szkoła wygłasza (jak w przykładzie) zdanie, że użyje nowych metod dydaktycznych, ale nie mówi jakich, to jak ma powstać plan zmiany?
    D

    • avatar

      Robert Raczyński

      13 października 2017 at 11:37

      Ja to zrozumiałem jako próbę ewokowania rozwiązań od samych rodziców, skłonienia ich do refleksji i zainteresowania przyczynami ewentualnych niepowodzeń ich dzieci. Ludzie lubią być traktowani jako mądrzejsi, niż są. Kiedy będą mieli wrażenie, że sami znaleźli rozwiązanie, będzie im łatwiej się nim posługiwać. Nie chodzi tu o jakiś wymyślny program metodyczny, ale o wyrobienie prostych nawyków. Problem widzę w pierwszych chwilach procesu, kiedy oczekujący prostych rozwiązań (do czego przyzwyczaja ich szkoła i państwo) wcale ich nie otrzymają. To trudne wyzwanie dla fachowców psychologów, a co dopiero dla nauczyciela, który oprócz dzieci, musi także uczyć ich rodziców. To że techniki działania są podobne, nie oznacza, że będzie je potrafił zastosować wobec osoby dorosłej. Komuś, kto sobie będzie z tym radził należy się spory szacunek.

    • avatar

      Xawer

      13 października 2017 at 15:19

      Po raz kolejny wpadamy na problem aksjologiczny, a jednocześnie pragmatyczny.
      „by szkoła zeszła z katedry i oprócz funkcji przechowalni (o nauce zapomnijmy), zaczęła także pełnić rolę świetlicy środowiskowej”
      Zapominamy, że szkoła jest przymusowa, a najgłębszą istotą świetlic środowiskowych jest pełna dobrowolność korzystania z nich – ich pewna skuteczność polega na tym, że są atrakcyjne i dzieci korzystają z nich z nieprzymuszonego wyboru. Jest sens, by były adresowane wyłącznie do marginesu społecznego, dzieci z gett, etc. Ale nie do wszystkich! O ile działania cywilizujące mają pewien sens wobec rodzin skrajnie upośledzonych, o tyle żadnego wobec rodzin przeciętnych i ponadprzeciętnych. Co więcej, takie cywilizujące działania mają sens tylko pod warunkiem absolutnej dobrowolności. Gdy są stosowane przymusowo dają skutek taki sam, jak przymusowe zaszywanie esperalu alkoholikom. Pozostaje też pytanie etyczne co do demokracji: jakim prawem można cywilizować prymitywnego, ale pełnoprawnego obywatela, który ma gdzieś bycie cywilizowanym?
      Jest tu też pytanie prawno-aksjologiczne: o ile działania dydaktyczne mają umocowanie prawne, o tyle działania wychowawcze i cywilizujące nie mają. Wraca więc pytanie, czy przymusowa szkoła jest uprawniona w moralnym sensie do ich prowadzenia. W moim najgłębszym przekonaniu – nie, nie mając do tego jasno wyrażonej woli ze strony rodziców.
      Trudno – Fryderyk Wilhelm mógł cywilizować przymusowo dzieci niepiśmiennych pańszczyźnianych chłopów. Ale w momencie uznania ich za pełnoprawnych obywateli, nieuprawnione i antydemokratyczne jest podejście paternalistyczne.
      Nikomu jakoś nie przychodzi do głowy, że dziecko, rodzic, czy ktokolwiek inny, może NIE CHCIEĆ współpracować i nie być żadną współpracą zainteresowany, a chce po prostu wypełnić swój obowiązek, który go mierzi i go uwiera, minimalnym kosztem i wysiłkiem.
      Jedyne, czego by po współpracy ze szkołą oczekiwał, to by szkoła nie czepiała się, w minimalnym stopniu stresowała jego dziecko i nie była bardziej opresyjna, niż inne. To nastawia raczej do podejścia konfrontacyjnego, lub negocjacyjnego, niż kooperacyjnego. Podejście „od nauczycieli trzymaj się z daleka” jest równie uprawnione.
      Współpraca wymaga chęci obu stron i tego, by obie miały w tym interes. O chęci współpracy można by było mówić, gdyby nauczyciel realizował MOJE cele wychowawcze i dydaktyczne i chciał w tym zakresie ze mną współpracować. Ale nie, on realizuje państwowe (albo swoje) cele na grupie dzieci, do której wcielono moje dziecko. Dlaczego miałbym mu w tym pomagać i z nim współpracować? Najszczęśliwszy bym był, gdyby nie wykraczał poza funkcje babysitterki – chyba, że to jest taki, który byłby w stanie nauczyć moje dziecko więcej z historii albo geografii, niż ja sam.

      • avatar

        Robert Raczyński

        14 października 2017 at 11:48

        Ten problem aksjologiczny jest stały i nieunikniony. Wszystkie szkolne techniki i metody są w pewnym sensie podstępem. Podstępnie zaciekawia się Jasia „atrakcyjną” formą, w nadziei, że ta glukozowa osłonka zabije gorzki dla niego smak pigułki wiedzy. Niektórzy postulują wręcz, by na podawaniu samej osłonki poprzestać. I stąd wysyp szkolnictwa oferującego placebo. Teraz (od dawna już) narasta problem komunikacji z opiekunami Jasia, bo język szkoły przestaje być autorytarny i nie budzi już respektu. Zaniepokojeni tą sytuacją działacze oświatowi próbują rozwiązać kwadraturę koła, rozszerzając tradycyjną funkcję szkoły na całe środowisko ucznia. Są to działania z góry skazane na niepowodzenie, ale można to samo powiedzieć o wszelkich działaniach społecznych o charakterze kompensacyjnym – one też nie są na ogół konsultowane z teoretycznym podmiotem.
        Rozumiem twój liberalny opór przed narzucaniem jednostce czegokolwiek. Państwo jednak, a w ślad za nim spora część obywateli, uważa, że do pewnego etapu jednostka nie jest zdolna do wyborów. Co więcej, jest przekonana, że nawet jej dorośli już opiekunowie, nie wiedzą, co dla dziecka może być lepsze. Też mnie to mierzi. I pewnie nie mógłbym wykonywać swojego zawodu, gdyby nie cień możliwości, że być może są tacy, którzy przychodzą do szkoły w jakimś celu, a nawet, że z mojej pomocy skorzysta jednak ktoś, kto inaczej nie miałby najmniejszej szansy, by języka się uczyć, bo albo sam by na to nie padł, albo jego rodzice mieli to głęboko. Zdaję sobie sprawę, że jest to raczej płonna nadzieja i nie różni się zbytnio od nawracania „dzikich” plemion, niemniej jednak, to jedyne usprawiedliwienie dla istnienia szkoły, jakie w ogóle potrafię podać.
        Nie mogę jednak rozumieć, dlaczego takie nadzieje (albo wręcz taktyka edukacji państwowej) mają być jedyną funkcją jaką edukacja powszechna ma spełniać. Ty akcentujesz to wykrzyknikiem: „Jest sens, by były adresowane wyłącznie do marginesu społecznego, dzieci z gett, etc. Ale nie do wszystkich!” i tu zgadzamy się w stu procentach. Dlaczego na tym kończy się oferta, nawet jeśli przyjąć, że państwo musi prowadzić misję cywilizacyjną wobec swojego społeczeństwa?

  • avatar

    Danusia

    13 października 2017 at 10:34

    Robercie zgadzam się, że taka zmiana jest konieczna. Ja mam zawsze przed oczyma dzieci z zaniedbanych środowisk (zarówno Brzeska, jak i osiedle Wilanów). Jak pomoc dziecku, które wychowuje się bez wsparcia i co w tej trudnej sprawie może zrobić szkoła?
    Ten artykuł zaskoczył mnie, widzę w nim luki. Prawdopodobnie autorka chce nas zachęcić do kupienia publikacji i uzupełnienia tych luk. Ale i tak chwał, że chcą się dzielić za darmo ideą.
    W tej metodzie widzę niejasność. Bo jeśli szkoła wygłasza (jak w przykładzie) zdanie, że użyje nowych metod dydaktycznych, ale nie mówi jakich, to jak ma powstać plan zmiany?
    D

    • avatar

      Robert Raczyński

      13 października 2017 at 11:37

      Ja to zrozumiałem jako próbę ewokowania rozwiązań od samych rodziców, skłonienia ich do refleksji i zainteresowania przyczynami ewentualnych niepowodzeń ich dzieci. Ludzie lubią być traktowani jako mądrzejsi, niż są. Kiedy będą mieli wrażenie, że sami znaleźli rozwiązanie, będzie im łatwiej się nim posługiwać. Nie chodzi tu o jakiś wymyślny program metodyczny, ale o wyrobienie prostych nawyków. Problem widzę w pierwszych chwilach procesu, kiedy oczekujący prostych rozwiązań (do czego przyzwyczaja ich szkoła i państwo) wcale ich nie otrzymają. To trudne wyzwanie dla fachowców psychologów, a co dopiero dla nauczyciela, który oprócz dzieci, musi także uczyć ich rodziców. To że techniki działania są podobne, nie oznacza, że będzie je potrafił zastosować wobec osoby dorosłej. Komuś, kto sobie będzie z tym radził należy się spory szacunek.

    • avatar

      Xawer

      13 października 2017 at 15:19

      Po raz kolejny wpadamy na problem aksjologiczny, a jednocześnie pragmatyczny.
      „by szkoła zeszła z katedry i oprócz funkcji przechowalni (o nauce zapomnijmy), zaczęła także pełnić rolę świetlicy środowiskowej”
      Zapominamy, że szkoła jest przymusowa, a najgłębszą istotą świetlic środowiskowych jest pełna dobrowolność korzystania z nich – ich pewna skuteczność polega na tym, że są atrakcyjne i dzieci korzystają z nich z nieprzymuszonego wyboru. Jest sens, by były adresowane wyłącznie do marginesu społecznego, dzieci z gett, etc. Ale nie do wszystkich! O ile działania cywilizujące mają pewien sens wobec rodzin skrajnie upośledzonych, o tyle żadnego wobec rodzin przeciętnych i ponadprzeciętnych. Co więcej, takie cywilizujące działania mają sens tylko pod warunkiem absolutnej dobrowolności. Gdy są stosowane przymusowo dają skutek taki sam, jak przymusowe zaszywanie esperalu alkoholikom. Pozostaje też pytanie etyczne co do demokracji: jakim prawem można cywilizować prymitywnego, ale pełnoprawnego obywatela, który ma gdzieś bycie cywilizowanym?
      Jest tu też pytanie prawno-aksjologiczne: o ile działania dydaktyczne mają umocowanie prawne, o tyle działania wychowawcze i cywilizujące nie mają. Wraca więc pytanie, czy przymusowa szkoła jest uprawniona w moralnym sensie do ich prowadzenia. W moim najgłębszym przekonaniu – nie, nie mając do tego jasno wyrażonej woli ze strony rodziców.
      Trudno – Fryderyk Wilhelm mógł cywilizować przymusowo dzieci niepiśmiennych pańszczyźnianych chłopów. Ale w momencie uznania ich za pełnoprawnych obywateli, nieuprawnione i antydemokratyczne jest podejście paternalistyczne.
      Nikomu jakoś nie przychodzi do głowy, że dziecko, rodzic, czy ktokolwiek inny, może NIE CHCIEĆ współpracować i nie być żadną współpracą zainteresowany, a chce po prostu wypełnić swój obowiązek, który go mierzi i go uwiera, minimalnym kosztem i wysiłkiem.
      Jedyne, czego by po współpracy ze szkołą oczekiwał, to by szkoła nie czepiała się, w minimalnym stopniu stresowała jego dziecko i nie była bardziej opresyjna, niż inne. To nastawia raczej do podejścia konfrontacyjnego, lub negocjacyjnego, niż kooperacyjnego. Podejście „od nauczycieli trzymaj się z daleka” jest równie uprawnione.
      Współpraca wymaga chęci obu stron i tego, by obie miały w tym interes. O chęci współpracy można by było mówić, gdyby nauczyciel realizował MOJE cele wychowawcze i dydaktyczne i chciał w tym zakresie ze mną współpracować. Ale nie, on realizuje państwowe (albo swoje) cele na grupie dzieci, do której wcielono moje dziecko. Dlaczego miałbym mu w tym pomagać i z nim współpracować? Najszczęśliwszy bym był, gdyby nie wykraczał poza funkcje babysitterki – chyba, że to jest taki, który byłby w stanie nauczyć moje dziecko więcej z historii albo geografii, niż ja sam.

      • avatar

        Robert Raczyński

        14 października 2017 at 11:48

        Ten problem aksjologiczny jest stały i nieunikniony. Wszystkie szkolne techniki i metody są w pewnym sensie podstępem. Podstępnie zaciekawia się Jasia „atrakcyjną” formą, w nadziei, że ta glukozowa osłonka zabije gorzki dla niego smak pigułki wiedzy. Niektórzy postulują wręcz, by na podawaniu samej osłonki poprzestać. I stąd wysyp szkolnictwa oferującego placebo. Teraz (od dawna już) narasta problem komunikacji z opiekunami Jasia, bo język szkoły przestaje być autorytarny i nie budzi już respektu. Zaniepokojeni tą sytuacją działacze oświatowi próbują rozwiązać kwadraturę koła, rozszerzając tradycyjną funkcję szkoły na całe środowisko ucznia. Są to działania z góry skazane na niepowodzenie, ale można to samo powiedzieć o wszelkich działaniach społecznych o charakterze kompensacyjnym – one też nie są na ogół konsultowane z teoretycznym podmiotem.
        Rozumiem twój liberalny opór przed narzucaniem jednostce czegokolwiek. Państwo jednak, a w ślad za nim spora część obywateli, uważa, że do pewnego etapu jednostka nie jest zdolna do wyborów. Co więcej, jest przekonana, że nawet jej dorośli już opiekunowie, nie wiedzą, co dla dziecka może być lepsze. Też mnie to mierzi. I pewnie nie mógłbym wykonywać swojego zawodu, gdyby nie cień możliwości, że być może są tacy, którzy przychodzą do szkoły w jakimś celu, a nawet, że z mojej pomocy skorzysta jednak ktoś, kto inaczej nie miałby najmniejszej szansy, by języka się uczyć, bo albo sam by na to nie padł, albo jego rodzice mieli to głęboko. Zdaję sobie sprawę, że jest to raczej płonna nadzieja i nie różni się zbytnio od nawracania „dzikich” plemion, niemniej jednak, to jedyne usprawiedliwienie dla istnienia szkoły, jakie w ogóle potrafię podać.
        Nie mogę jednak rozumieć, dlaczego takie nadzieje (albo wręcz taktyka edukacji państwowej) mają być jedyną funkcją jaką edukacja powszechna ma spełniać. Ty akcentujesz to wykrzyknikiem: „Jest sens, by były adresowane wyłącznie do marginesu społecznego, dzieci z gett, etc. Ale nie do wszystkich!” i tu zgadzamy się w stu procentach. Dlaczego na tym kończy się oferta, nawet jeśli przyjąć, że państwo musi prowadzić misję cywilizacyjną wobec swojego społeczeństwa?

    • avatar

      Robert Raczyński

      9 listopada 2017 at 14:17

      „Trzęsą się” to eufemizm. To przybiera rozmiar karykaturalny. Ale przede wszystkim „trzęsą się” nad sobą, nad swoimi kompleksami, niedociągnięciami, których zaczynają być świadomi, ale otwarcie się do nich nie przyznają nawet przed sobą. Większość takich zachowań to czysta kompensacja własnych braków i manifestacja pretensji do całego świata, że jeszcze nie przyjął do wiadomości potęgi świeżutkich pieniążków…
      Oczywiście nie można generalizować. Istnieją jeszcze rodzice, którym rzeczywiście zależy na rozwoju własnego dziecka. Tym rzeczywiście jest ciężko, bo ciągle jeszcze nie nabyli pewnej dozy tupetu i bezczelności niezbędnych w kontakcie z instytucją nastawioną na siebie, a nie na ludzi, którym teoretycznie służy. Jak odróżnić jednych od drugich? Myślę, że nauczyciel z prawdziwego zdarzenia nie będzie miał z tym kłopotów. Należy mieć jedynie nadzieję, że będzie także potrafił oddzielić powinność zawodową od prywatnych zderzeń ze społeczeństwem – to zawsze była najtrudniejsza część tej profesji.

    • avatar

      Robert Raczyński

      9 listopada 2017 at 14:17

      „Trzęsą się” to eufemizm. To przybiera rozmiar karykaturalny. Ale przede wszystkim „trzęsą się” nad sobą, nad swoimi kompleksami, niedociągnięciami, których zaczynają być świadomi, ale otwarcie się do nich nie przyznają nawet przed sobą. Większość takich zachowań to czysta kompensacja własnych braków i manifestacja pretensji do całego świata, że jeszcze nie przyjął do wiadomości potęgi świeżutkich pieniążków…
      Oczywiście nie można generalizować. Istnieją jeszcze rodzice, którym rzeczywiście zależy na rozwoju własnego dziecka. Tym rzeczywiście jest ciężko, bo ciągle jeszcze nie nabyli pewnej dozy tupetu i bezczelności niezbędnych w kontakcie z instytucją nastawioną na siebie, a nie na ludzi, którym teoretycznie służy. Jak odróżnić jednych od drugich? Myślę, że nauczyciel z prawdziwego zdarzenia nie będzie miał z tym kłopotów. Należy mieć jedynie nadzieję, że będzie także potrafił oddzielić powinność zawodową od prywatnych zderzeń ze społeczeństwem – to zawsze była najtrudniejsza część tej profesji.

    • avatar

      Robert Raczyński

      9 listopada 2017 at 14:17

      „Trzęsą się” to eufemizm. To przybiera rozmiar karykaturalny. Ale przede wszystkim „trzęsą się” nad sobą, nad swoimi kompleksami, niedociągnięciami, których zaczynają być świadomi, ale otwarcie się do nich nie przyznają nawet przed sobą. Większość takich zachowań to czysta kompensacja własnych braków i manifestacja pretensji do całego świata, że jeszcze nie przyjął do wiadomości potęgi świeżutkich pieniążków…
      Oczywiście nie można generalizować. Istnieją jeszcze rodzice, którym rzeczywiście zależy na rozwoju własnego dziecka. Tym rzeczywiście jest ciężko, bo ciągle jeszcze nie nabyli pewnej dozy tupetu i bezczelności niezbędnych w kontakcie z instytucją nastawioną na siebie, a nie na ludzi, którym teoretycznie służy. Jak odróżnić jednych od drugich? Myślę, że nauczyciel z prawdziwego zdarzenia nie będzie miał z tym kłopotów. Należy mieć jedynie nadzieję, że będzie także potrafił oddzielić powinność zawodową od prywatnych zderzeń ze społeczeństwem – to zawsze była najtrudniejsza część tej profesji.

  • avatar

    Xawer

    14 października 2017 at 15:37

    „Dlaczego na tym kończy się oferta?”
    Oferta?
    Ktoś w szkole coś komuś „oferuje”?
    Powiedziałbym, że na tym kończą się przymusowe działania, co których nikt nie pyta o zgodę ani dziecka, ani rodzica. Ani tego cywilizowanego, ani tego prymitywa.
    Wybór sprowadza się do tego, że u „postępowych” nauczycieli dziecko może sobie wybrać jakim kolorem narysuje szlaczek, a oferta (ale nie w każdej szkole) że może w tym celu dostać flamaster w wybranym kolorze.
    Popatrz na najważniejsze kluczowe pytania rodziców z omawianego tekstu:
    – Dlaczego Pan sądzi, że ma kłopoty?
    – Co ja mogę w tej sprawie zrobić?
    – Czy on zostanie zostawiony na następny rok w tej samej klasie?
    To ma być oferta? Czy raczej pytania, jakich bezwzględna i autorytarna władza oczekuje od zastraszonego poddanego?

    • avatar

      Robert Raczyński

      14 października 2017 at 16:44

      O ofercie w tym szczegółowym znaczeniu jeszcze nie pisałem – miałem na myśli pytanie, dlaczego niemal nie ma szkół państwowych (z prywatnymi też raczej krucho), przeznaczonych dla tych, którzy świadomie dokonali wyboru, wiedzą, po co przychodzą do szkoły, do czego służy krzesło i tablica, komunikują się werbalnie, a nie pochrząkiwaniem i których rodzicom nie trzeba tłumaczyć, na czym polega ich rola. Czyżby rzeczywiście tacy ludzie stanowili już taki margines społeczeństwa, że jest to nisza, dla której nie opłaca się kierować żadnej oferty? Nie chce mi się w to wierzyć, bo nawet w takiej szkole jak moja (prawdziwy społeczny melting pot), w każdym roczniku uzbierałaby się klasa, dla której warto prowadzić zajęcia, a nie kamuflowaną resocjalizację.
      Mam wrażenie, że prawdziwą przyczyną tego braku oferty nie jest wcale brak popytu, ale ideologiczny, pseudo egalitarny wstręt do elit, które coraz częściej podmieniane są ich nuworyszowską imitacją.

    • avatar

      Xawer

      14 października 2017 at 18:38

      Istnieją takie szkoły, choć jest ich śladowo mało. Ale raszej do państwowych Staszica czy Batorego, czy prywatnego liceum im. Kuronia idą raczej wyłącznie świadome dzieci świadomych rodziców. Znajdzie się jeszcze kilkadziesiąt takich szkół w Polsce.
      I owszem – nie opłaca się. Popyt na intelektualną edukację jest tak mały, że nie utrzymasz się z prowadzenia dobrej prywatnej szkoły. Utrzymać na sensownym poziomie możesz w najlepszym razie przedszkole. A państwo nie kieruje się czynnikiem ekonomicznym („opłaca się”) tylko politycznym. Na wszelki wypadek utrudniając jak się da stworzenie takiej szkoły prywatnej. Jest tylko tych kilka żyjących od kilkudziesięciu lat albo i więcej siłą rozpędu i tradycji.
      Niemal jak Summerhill w Anglii czy Schloss Salem w Niemczech.
      Moja uwaga o „ofercie” dotyczyła czegoś ciut innego. Tego mianowicie, że fałszujący rzeczywistość język tak się upowszechnił, że nawet Ty go używasz nieświadomie. Nie zastanawiając się nad tym, że składową znaczeniową słowa „oferta” jest immanentna możliwość jej nieprzyjęcia.
      Po prostu – przymus i przemoc ubiera się w łagodzące i opatrzone pozytywną konotacją słowa – gada się o „ofercie”, „działaniu dla dobra dziecka”, „świadczeniu dziecku usług edukacyjnych”, etc.
      „nawet w takiej szkole jak moja, w każdym roczniku uzbierałaby się klasa, dla której warto prowadzić zajęcia”
      „Warto” musi być uzupełnione przez „dla kogo warto” i „kto jest w tym zainteresowany”, czy też „jaki cel miałoby to realizować”.
      Władzy państwowej czy samorządowej na tym nie zależy. Niektórym rodzicom może i, ale nie na tyle, by poza podatkami płacić czesne. Postmodernistycznym ideologom egalitaryzmu i „wyrównywania szans” (jedyne, co potrafią, to walcem w dół) – nie tylko nie zależy, ale są temu zdecydowanie przeciwni.

  • avatar

    Xawer

    14 października 2017 at 15:37

    „Dlaczego na tym kończy się oferta?”
    Oferta?
    Ktoś w szkole coś komuś „oferuje”?
    Powiedziałbym, że na tym kończą się przymusowe działania, co których nikt nie pyta o zgodę ani dziecka, ani rodzica. Ani tego cywilizowanego, ani tego prymitywa.
    Wybór sprowadza się do tego, że u „postępowych” nauczycieli dziecko może sobie wybrać jakim kolorem narysuje szlaczek, a oferta (ale nie w każdej szkole) że może w tym celu dostać flamaster w wybranym kolorze.
    Popatrz na najważniejsze kluczowe pytania rodziców z omawianego tekstu:
    – Dlaczego Pan sądzi, że ma kłopoty?
    – Co ja mogę w tej sprawie zrobić?
    – Czy on zostanie zostawiony na następny rok w tej samej klasie?
    To ma być oferta? Czy raczej pytania, jakich bezwzględna i autorytarna władza oczekuje od zastraszonego poddanego?

    • avatar

      Robert Raczyński

      14 października 2017 at 16:44

      O ofercie w tym szczegółowym znaczeniu jeszcze nie pisałem – miałem na myśli pytanie, dlaczego niemal nie ma szkół państwowych (z prywatnymi też raczej krucho), przeznaczonych dla tych, którzy świadomie dokonali wyboru, wiedzą, po co przychodzą do szkoły, do czego służy krzesło i tablica, komunikują się werbalnie, a nie pochrząkiwaniem i których rodzicom nie trzeba tłumaczyć, na czym polega ich rola. Czyżby rzeczywiście tacy ludzie stanowili już taki margines społeczeństwa, że jest to nisza, dla której nie opłaca się kierować żadnej oferty? Nie chce mi się w to wierzyć, bo nawet w takiej szkole jak moja (prawdziwy społeczny melting pot), w każdym roczniku uzbierałaby się klasa, dla której warto prowadzić zajęcia, a nie kamuflowaną resocjalizację.
      Mam wrażenie, że prawdziwą przyczyną tego braku oferty nie jest wcale brak popytu, ale ideologiczny, pseudo egalitarny wstręt do elit, które coraz częściej podmieniane są ich nuworyszowską imitacją.

    • avatar

      Xawer

      14 października 2017 at 18:38

      Istnieją takie szkoły, choć jest ich śladowo mało. Ale raszej do państwowych Staszica czy Batorego, czy prywatnego liceum im. Kuronia idą raczej wyłącznie świadome dzieci świadomych rodziców. Znajdzie się jeszcze kilkadziesiąt takich szkół w Polsce.
      I owszem – nie opłaca się. Popyt na intelektualną edukację jest tak mały, że nie utrzymasz się z prowadzenia dobrej prywatnej szkoły. Utrzymać na sensownym poziomie możesz w najlepszym razie przedszkole. A państwo nie kieruje się czynnikiem ekonomicznym („opłaca się”) tylko politycznym. Na wszelki wypadek utrudniając jak się da stworzenie takiej szkoły prywatnej. Jest tylko tych kilka żyjących od kilkudziesięciu lat albo i więcej siłą rozpędu i tradycji.
      Niemal jak Summerhill w Anglii czy Schloss Salem w Niemczech.
      Moja uwaga o „ofercie” dotyczyła czegoś ciut innego. Tego mianowicie, że fałszujący rzeczywistość język tak się upowszechnił, że nawet Ty go używasz nieświadomie. Nie zastanawiając się nad tym, że składową znaczeniową słowa „oferta” jest immanentna możliwość jej nieprzyjęcia.
      Po prostu – przymus i przemoc ubiera się w łagodzące i opatrzone pozytywną konotacją słowa – gada się o „ofercie”, „działaniu dla dobra dziecka”, „świadczeniu dziecku usług edukacyjnych”, etc.
      „nawet w takiej szkole jak moja, w każdym roczniku uzbierałaby się klasa, dla której warto prowadzić zajęcia”
      „Warto” musi być uzupełnione przez „dla kogo warto” i „kto jest w tym zainteresowany”, czy też „jaki cel miałoby to realizować”.
      Władzy państwowej czy samorządowej na tym nie zależy. Niektórym rodzicom może i, ale nie na tyle, by poza podatkami płacić czesne. Postmodernistycznym ideologom egalitaryzmu i „wyrównywania szans” (jedyne, co potrafią, to walcem w dół) – nie tylko nie zależy, ale są temu zdecydowanie przeciwni.

  • avatar

    Xawer

    14 października 2017 at 15:37

    „Dlaczego na tym kończy się oferta?”
    Oferta?
    Ktoś w szkole coś komuś „oferuje”?
    Powiedziałbym, że na tym kończą się przymusowe działania, co których nikt nie pyta o zgodę ani dziecka, ani rodzica. Ani tego cywilizowanego, ani tego prymitywa.
    Wybór sprowadza się do tego, że u „postępowych” nauczycieli dziecko może sobie wybrać jakim kolorem narysuje szlaczek, a oferta (ale nie w każdej szkole) że może w tym celu dostać flamaster w wybranym kolorze.
    Popatrz na najważniejsze kluczowe pytania rodziców z omawianego tekstu:
    – Dlaczego Pan sądzi, że ma kłopoty?
    – Co ja mogę w tej sprawie zrobić?
    – Czy on zostanie zostawiony na następny rok w tej samej klasie?
    To ma być oferta? Czy raczej pytania, jakich bezwzględna i autorytarna władza oczekuje od zastraszonego poddanego?

    • avatar

      Robert Raczyński

      14 października 2017 at 16:44

      O ofercie w tym szczegółowym znaczeniu jeszcze nie pisałem – miałem na myśli pytanie, dlaczego niemal nie ma szkół państwowych (z prywatnymi też raczej krucho), przeznaczonych dla tych, którzy świadomie dokonali wyboru, wiedzą, po co przychodzą do szkoły, do czego służy krzesło i tablica, komunikują się werbalnie, a nie pochrząkiwaniem i których rodzicom nie trzeba tłumaczyć, na czym polega ich rola. Czyżby rzeczywiście tacy ludzie stanowili już taki margines społeczeństwa, że jest to nisza, dla której nie opłaca się kierować żadnej oferty? Nie chce mi się w to wierzyć, bo nawet w takiej szkole jak moja (prawdziwy społeczny melting pot), w każdym roczniku uzbierałaby się klasa, dla której warto prowadzić zajęcia, a nie kamuflowaną resocjalizację.
      Mam wrażenie, że prawdziwą przyczyną tego braku oferty nie jest wcale brak popytu, ale ideologiczny, pseudo egalitarny wstręt do elit, które coraz częściej podmieniane są ich nuworyszowską imitacją.

    • avatar

      Xawer

      14 października 2017 at 18:38

      Istnieją takie szkoły, choć jest ich śladowo mało. Ale raszej do państwowych Staszica czy Batorego, czy prywatnego liceum im. Kuronia idą raczej wyłącznie świadome dzieci świadomych rodziców. Znajdzie się jeszcze kilkadziesiąt takich szkół w Polsce.
      I owszem – nie opłaca się. Popyt na intelektualną edukację jest tak mały, że nie utrzymasz się z prowadzenia dobrej prywatnej szkoły. Utrzymać na sensownym poziomie możesz w najlepszym razie przedszkole. A państwo nie kieruje się czynnikiem ekonomicznym („opłaca się”) tylko politycznym. Na wszelki wypadek utrudniając jak się da stworzenie takiej szkoły prywatnej. Jest tylko tych kilka żyjących od kilkudziesięciu lat albo i więcej siłą rozpędu i tradycji.
      Niemal jak Summerhill w Anglii czy Schloss Salem w Niemczech.
      Moja uwaga o „ofercie” dotyczyła czegoś ciut innego. Tego mianowicie, że fałszujący rzeczywistość język tak się upowszechnił, że nawet Ty go używasz nieświadomie. Nie zastanawiając się nad tym, że składową znaczeniową słowa „oferta” jest immanentna możliwość jej nieprzyjęcia.
      Po prostu – przymus i przemoc ubiera się w łagodzące i opatrzone pozytywną konotacją słowa – gada się o „ofercie”, „działaniu dla dobra dziecka”, „świadczeniu dziecku usług edukacyjnych”, etc.
      „nawet w takiej szkole jak moja, w każdym roczniku uzbierałaby się klasa, dla której warto prowadzić zajęcia”
      „Warto” musi być uzupełnione przez „dla kogo warto” i „kto jest w tym zainteresowany”, czy też „jaki cel miałoby to realizować”.
      Władzy państwowej czy samorządowej na tym nie zależy. Niektórym rodzicom może i, ale nie na tyle, by poza podatkami płacić czesne. Postmodernistycznym ideologom egalitaryzmu i „wyrównywania szans” (jedyne, co potrafią, to walcem w dół) – nie tylko nie zależy, ale są temu zdecydowanie przeciwni.

  • avatar

    Robert Raczyński

    15 października 2017 at 09:48

    „Postmodernistycznym ideologom egalitaryzmu i „wyrównywania szans” (jedyne, co potrafią, to walcem w dół) – nie tylko nie zależy, ale są temu zdecydowanie przeciwni.” – No właśnie o to mi chodzi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w ogóle nie widać choćby śladowej tendencji przeciwnej.

  • avatar

    Robert Raczyński

    15 października 2017 at 09:48

    „Postmodernistycznym ideologom egalitaryzmu i „wyrównywania szans” (jedyne, co potrafią, to walcem w dół) – nie tylko nie zależy, ale są temu zdecydowanie przeciwni.” – No właśnie o to mi chodzi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w ogóle nie widać choćby śladowej tendencji przeciwnej.

  • avatar

    Robert Raczyński

    15 października 2017 at 09:48

    „Postmodernistycznym ideologom egalitaryzmu i „wyrównywania szans” (jedyne, co potrafią, to walcem w dół) – nie tylko nie zależy, ale są temu zdecydowanie przeciwni.” – No właśnie o to mi chodzi. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w ogóle nie widać choćby śladowej tendencji przeciwnej.

    • avatar

      Anna

      9 listopada 2017 at 11:25

      Rozsądny, realistycznie myślący rodzic nie ma złudzeń. Wiedza przekazywana uczniom w szkole przez nauczycieli jest niewystarczająca.
      Rodzice, którzy liczą, że dzieci nauczą się wszystkiego w szkole są, albo naiwni, albo zwyczajnie… leniwi.
      Prawda jest taka, że to ja jestem prawdziwym nauczycielem swojego dziecka, bo to ja nauczyłam je czytać, pisać, liczyć, i najważniejsze MYŚLEĆ. Razem też uczymy się angielskiego.
      Moje dziecko chętnie sięga po książki, bo czytanie nigdy nie było u nas przykrym obowiązkiem. Moje dziecko chętnie uczy się słówek z angielskiego i matematyki, bo uczymy się przez zabawę.
      Szkoła, ze swoimi „metodami edukacji” zwyczajnie zniechęca do nauki. Przykro to powiedzieć, ale wiecznie niezadowoleni nauczyciele nie mają żadnych pomysłów jak uczynić naukę atrakcyjną.
      W naszym mieście jest impreza „Magia matematyki”. Za darmo można pokazać dzieciom, że matma nie musi być nudna. Pani musi wyłącznie zorganizować takie wyjście. I co? Ano, Pani nie może takiego wyjścia zorganizować, bo musi realizować program… Rozumiem, że umiejętność liczenia i logicznego myślenia nie wchodzi w zakres tego realizowanego programu.
      Nauczyciel bez pasji do pracy może co najwyżej obrzydzić dziecku swój przedmiot. Smutne, że z takimi nauczycielami-wyrobnikami, dzieci spotykają się już w klasach nauczania początkowego.
      To jest trauma na całe życie dla dzieciaka.

      • avatar

        Robert Raczyński

        9 listopada 2017 at 13:22

        Z bólem serca muszę się z Panią zgodzić. Z jednym, ale ważnym zastrzeżeniem. Będąc „prawdziwym nauczycielem swojego dziecka”, musi pani zdawać sobie sprawę, że rodziców Pani podobnych wcale nie jest wielu. Szkoła została powołana (na idiotycznych zasadach, lub bez nich) do wypełnienia tej luki. Jej oferta (uboga i tandetna) ukierunkowana jest na erzatz i świetlicę, a nauczyciel nie musi być temu winien, choć świeci twarzą (jak piszący te słowa).

      • avatar

        Xawer

        9 listopada 2017 at 13:53

        Jakiej luki? Wypełniała lukę w czasach, kiedy nie całkiem wolny pańszczyźniany pruski chłop nie umiał swojego dziecka sam nauczyć pisać.
        Jaką lukę wypełnia dziś? Zapełnia głowę wiedzą, że $\frac{1}{3}+\frac{2}{5}=\frac{11}{15}$ ? Zapełnia tą wiedzą głowę dziecku, które ma taką wiedzę gdzieś, mainstreamowy rodzic równie głęboko, a rodzic taki jak Pani Anna tę wiedzę traktuje jako mało istotną, a jeśli już pojawi się w głowie, to jedyny w tym sens, gdy to jest side-effect wobec rozumienia istoty proporcji?
        I znów — „zapełnianie (bądź nie) luki” nie ma związku ze współpracą rodziców z nauczycielami. Ani tacy, jak Pani Anna, nie mają powodu współpracować, ani tacy (będący pełnoprawnymi obywatelami), którzy tę wiedzę mają gdzieś.

        • avatar

          Robert Raczyński

          9 listopada 2017 at 14:36

          Nie, nie chodzi o dodawanie ułamków, albo odróżnianie podmiotu od orzeczenia. Najwyraźniej nie widzisz (ja też długo nie widziałem), że ta „wiedza”, lub wiedza nie są obecnie nawet w pierwszej trójce zadań szkoły. Podstawową jej funkcją jest opieka (marna) nad małymi dziećmi i trzymanie młodzieży w wieku „trudnym” pod zorganizowanym „dachem”, a nie na ulicy. To szkoła skierowana do realizacji roli resocjalizacyjnej, stojąca frontem do suwerena. To nie ty, ani ja jesteśmy adresatami jej oferty, tak samo jak ci śmiejący się z króliczego spotu, nie są jego targetem. Ludzie świadomi manipulacji telewizyjnej też się dziwią, że taka prymitywna propaganda jest skuteczna – abstrahują od punktu odniesienia, że zacytuję klasyka.
          Tak rozumiana szkoła może być nieskuteczna, ale obiektywnie istnieje i nie znajdziesz wielu zwolenników twierdzenia, że jest zbędna.

        • avatar

          Xawer

          9 listopada 2017 at 16:15

          Ależ w pełni się zgadzam, że rzeczywistą funkcją szkoły jest opieka nad dziećmi!
          Nie jest to jednak opieka „usługowa” – babysitterki, tylko w wielu przypadkach „opieka” przymusowa i przejmująca funkcje rodzicielskie wbrew woli rodzica.
          Nie sposób więc oczekiwać, by ci rodzice się temu ochoczo poddawali i współpracowali z takim przymusowym „opiekunem”. Jeszcze się trudniej dziwić, że cywilizowany rodzic nie współpracuje z systemem, który „resocjalizuje” jego dziecko przez 12 lat bez wyroku sądu, czy nawet oskarżenia.
          Racja – nie znajduję wielu zwolenników twierdzenia o zbędności. Ocena moralna nie zależy jednak od opinii większości. Ani moje sympatie i pełne zrozumienie do buntowników, opierających się przemocy.
          Problemem tu natomiast poruszonym jest współpraca rodziców z nauczycielami – i nie w funkcjach klawiszowsko-resocjalizacyjnych, ale właśnie w zaganianiu dziecka do odrabiania lekci i wypełnianiu zeszytów ćwiczeń. Ma się nauczyć dodawać ułamki i rodzic ma mu w tym aktywnie pomagać. A raczej ma pomagać nauczycielowi w zmanipulowaniu dzieciaka, by te ułamki dodawał.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 12:39

      Bardzo słusznie Pani zauważa, Pani Anno, że to Pani jest prawdziwym nauczycielem swoich dzieci. I nie ma tu pola na współpracę z nauczycielem szkolnym. Jego celem jest realizacja programu, a Pani celem jest rozwój intelektualny Pani dziecka. Cele sprzeczne. Jest najwyżej pole na negocjacje, by sobie jak najmniej wzajemnie szkodzić.
      A swoją drogą – proszę (baaardzo proszę!) o jakąś recenzję tej „Magii matematyki”!

      • avatar

        Anna

        10 listopada 2017 at 10:37

        @Xawer:
        Trochę wrażeń z wystawy „Magia matematyki”.
        Oczywiście odwiedziliśmy z moim dzieckiem wystawę indywidualnie i poza zajęciami szkolnymi.
        Wystawa „ Magia matematyki” z pozoru niezbyt okazała (w sumie 6 tzw. wysp), ale całkiem ciekawa. Autorzy pokazali jak przy użyciu bardzo prostych rekwizytów można wyjaśnić podstawowe zasady matematyki i, że nie potrzeba do tego zaawansowanych technologicznie i kosmicznie drogich narzędzi.
        Owszem, był komputer, na którym można było na czas wykonywać działania matematyczne o różnym stopniu trudności i komputerowa animacja prezentująca zagadkę Einsteina, ale reszta wystawy była, nazwijmy to, unplugged .
        Była np. zwykła szalkowa waga i do tego rekwizyty w postaci cyferek. Każda cyferka miała odpowiednią wagę i w ten sposób, kładąc na szalki cyfry w różnych konfiguracjach można było tworzyć i dosłownie zobaczyć równanie.
        Ułamki wytłumaczone były na kawałkach pizzy różnej wielkości, które można było układać w różnych wariantach.
        Było też tradycyjne chińskie liczydło „suan pan” , na którym można wykonywać: mnożenie, dzielenie, dodawanie, odejmowanie, pierwiastkowanie kwadratowe i sześcienne.
        No, i jeszcze parę innych rekwizytów było, ale nie chcę zanudzać.
        Moje dziecko wystawa pochłonęła na ok. godzinę, czyli krótko mówiąc, nudy nie było i podobało się.
        Większość eksponatów zachwyca prostotą. Część można wykonać własnoręcznie i nie potrzeba do tego, ani wielkich nakładów finansowych, ani wielkiego nakładu pracy.
        Podsumowując, nie musi być drogo, aby było ciekawie. Liczy się pomysł.
        pozdrawiam

      • avatar

        Xawer

        10 listopada 2017 at 12:59

        Bardzo dziękuję!
        Cieszę się, że Pani dzieciakowi się spodobało i go wciągnęło.
        Cyferki o proporcjonalnej do nich wadze bardzo mi się podobają – postaram się to wykorzystać.
        W carskiej Rosji monety miały wagę proporcjonalną do wartości – nie trzeba było ich liczyć – można było rozmienić sypiąc garść różnych kopiejek na jedną szalkę, a na drugiej położyć rubla. Byle nie pomieszać miedziaków ze srebrnymi 😉
        Sklepikarze mieli małe wagi, specjalnie do wydawania reszty.
        Całe szczęście, że szkoła nie uczy liczenia na liczydłach – chińskie są równoważne tu europejskim. To może być ciekawe i interesujące. Podobnie jak rachunki na kartce papieru mogłyby być. Ale szkoła uczyniła je nudną głupotą…
        Takich zagadnień, możliwych do pokazania w prosty i intuicyjny sposób jest mnóstwo – w zasadzie cała matematyka. Tyle, że trudno to uporządkować w linearny szkolny cykl, a jeszcze trudniej zrobić z tego zadania egzaminacyjne. Nie dla szkoły więc…
        Dzieciakowi życzę jak najwięcej takich fascynacji!

    • avatar

      Anna

      9 listopada 2017 at 11:25

      Rozsądny, realistycznie myślący rodzic nie ma złudzeń. Wiedza przekazywana uczniom w szkole przez nauczycieli jest niewystarczająca.
      Rodzice, którzy liczą, że dzieci nauczą się wszystkiego w szkole są, albo naiwni, albo zwyczajnie… leniwi.
      Prawda jest taka, że to ja jestem prawdziwym nauczycielem swojego dziecka, bo to ja nauczyłam je czytać, pisać, liczyć, i najważniejsze MYŚLEĆ. Razem też uczymy się angielskiego.
      Moje dziecko chętnie sięga po książki, bo czytanie nigdy nie było u nas przykrym obowiązkiem. Moje dziecko chętnie uczy się słówek z angielskiego i matematyki, bo uczymy się przez zabawę.
      Szkoła, ze swoimi „metodami edukacji” zwyczajnie zniechęca do nauki. Przykro to powiedzieć, ale wiecznie niezadowoleni nauczyciele nie mają żadnych pomysłów jak uczynić naukę atrakcyjną.
      W naszym mieście jest impreza „Magia matematyki”. Za darmo można pokazać dzieciom, że matma nie musi być nudna. Pani musi wyłącznie zorganizować takie wyjście. I co? Ano, Pani nie może takiego wyjścia zorganizować, bo musi realizować program… Rozumiem, że umiejętność liczenia i logicznego myślenia nie wchodzi w zakres tego realizowanego programu.
      Nauczyciel bez pasji do pracy może co najwyżej obrzydzić dziecku swój przedmiot. Smutne, że z takimi nauczycielami-wyrobnikami, dzieci spotykają się już w klasach nauczania początkowego.
      To jest trauma na całe życie dla dzieciaka.

      • avatar

        Robert Raczyński

        9 listopada 2017 at 13:22

        Z bólem serca muszę się z Panią zgodzić. Z jednym, ale ważnym zastrzeżeniem. Będąc „prawdziwym nauczycielem swojego dziecka”, musi pani zdawać sobie sprawę, że rodziców Pani podobnych wcale nie jest wielu. Szkoła została powołana (na idiotycznych zasadach, lub bez nich) do wypełnienia tej luki. Jej oferta (uboga i tandetna) ukierunkowana jest na erzatz i świetlicę, a nauczyciel nie musi być temu winien, choć świeci twarzą (jak piszący te słowa).

      • avatar

        Xawer

        9 listopada 2017 at 13:53

        Jakiej luki? Wypełniała lukę w czasach, kiedy nie całkiem wolny pańszczyźniany pruski chłop nie umiał swojego dziecka sam nauczyć pisać.
        Jaką lukę wypełnia dziś? Zapełnia głowę wiedzą, że $\frac{1}{3}+\frac{2}{5}=\frac{11}{15}$ ? Zapełnia tą wiedzą głowę dziecku, które ma taką wiedzę gdzieś, mainstreamowy rodzic równie głęboko, a rodzic taki jak Pani Anna tę wiedzę traktuje jako mało istotną, a jeśli już pojawi się w głowie, to jedyny w tym sens, gdy to jest side-effect wobec rozumienia istoty proporcji?
        I znów — „zapełnianie (bądź nie) luki” nie ma związku ze współpracą rodziców z nauczycielami. Ani tacy, jak Pani Anna, nie mają powodu współpracować, ani tacy (będący pełnoprawnymi obywatelami), którzy tę wiedzę mają gdzieś.

        • avatar

          Robert Raczyński

          9 listopada 2017 at 14:36

          Nie, nie chodzi o dodawanie ułamków, albo odróżnianie podmiotu od orzeczenia. Najwyraźniej nie widzisz (ja też długo nie widziałem), że ta „wiedza”, lub wiedza nie są obecnie nawet w pierwszej trójce zadań szkoły. Podstawową jej funkcją jest opieka (marna) nad małymi dziećmi i trzymanie młodzieży w wieku „trudnym” pod zorganizowanym „dachem”, a nie na ulicy. To szkoła skierowana do realizacji roli resocjalizacyjnej, stojąca frontem do suwerena. To nie ty, ani ja jesteśmy adresatami jej oferty, tak samo jak ci śmiejący się z króliczego spotu, nie są jego targetem. Ludzie świadomi manipulacji telewizyjnej też się dziwią, że taka prymitywna propaganda jest skuteczna – abstrahują od punktu odniesienia, że zacytuję klasyka.
          Tak rozumiana szkoła może być nieskuteczna, ale obiektywnie istnieje i nie znajdziesz wielu zwolenników twierdzenia, że jest zbędna.

        • avatar

          Xawer

          9 listopada 2017 at 16:15

          Ależ w pełni się zgadzam, że rzeczywistą funkcją szkoły jest opieka nad dziećmi!
          Nie jest to jednak opieka „usługowa” – babysitterki, tylko w wielu przypadkach „opieka” przymusowa i przejmująca funkcje rodzicielskie wbrew woli rodzica.
          Nie sposób więc oczekiwać, by ci rodzice się temu ochoczo poddawali i współpracowali z takim przymusowym „opiekunem”. Jeszcze się trudniej dziwić, że cywilizowany rodzic nie współpracuje z systemem, który „resocjalizuje” jego dziecko przez 12 lat bez wyroku sądu, czy nawet oskarżenia.
          Racja – nie znajduję wielu zwolenników twierdzenia o zbędności. Ocena moralna nie zależy jednak od opinii większości. Ani moje sympatie i pełne zrozumienie do buntowników, opierających się przemocy.
          Problemem tu natomiast poruszonym jest współpraca rodziców z nauczycielami – i nie w funkcjach klawiszowsko-resocjalizacyjnych, ale właśnie w zaganianiu dziecka do odrabiania lekci i wypełnianiu zeszytów ćwiczeń. Ma się nauczyć dodawać ułamki i rodzic ma mu w tym aktywnie pomagać. A raczej ma pomagać nauczycielowi w zmanipulowaniu dzieciaka, by te ułamki dodawał.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 12:39

      Bardzo słusznie Pani zauważa, Pani Anno, że to Pani jest prawdziwym nauczycielem swoich dzieci. I nie ma tu pola na współpracę z nauczycielem szkolnym. Jego celem jest realizacja programu, a Pani celem jest rozwój intelektualny Pani dziecka. Cele sprzeczne. Jest najwyżej pole na negocjacje, by sobie jak najmniej wzajemnie szkodzić.
      A swoją drogą – proszę (baaardzo proszę!) o jakąś recenzję tej „Magii matematyki”!

      • avatar

        Anna

        10 listopada 2017 at 10:37

        @Xawer:
        Trochę wrażeń z wystawy „Magia matematyki”.
        Oczywiście odwiedziliśmy z moim dzieckiem wystawę indywidualnie i poza zajęciami szkolnymi.
        Wystawa „ Magia matematyki” z pozoru niezbyt okazała (w sumie 6 tzw. wysp), ale całkiem ciekawa. Autorzy pokazali jak przy użyciu bardzo prostych rekwizytów można wyjaśnić podstawowe zasady matematyki i, że nie potrzeba do tego zaawansowanych technologicznie i kosmicznie drogich narzędzi.
        Owszem, był komputer, na którym można było na czas wykonywać działania matematyczne o różnym stopniu trudności i komputerowa animacja prezentująca zagadkę Einsteina, ale reszta wystawy była, nazwijmy to, unplugged .
        Była np. zwykła szalkowa waga i do tego rekwizyty w postaci cyferek. Każda cyferka miała odpowiednią wagę i w ten sposób, kładąc na szalki cyfry w różnych konfiguracjach można było tworzyć i dosłownie zobaczyć równanie.
        Ułamki wytłumaczone były na kawałkach pizzy różnej wielkości, które można było układać w różnych wariantach.
        Było też tradycyjne chińskie liczydło „suan pan” , na którym można wykonywać: mnożenie, dzielenie, dodawanie, odejmowanie, pierwiastkowanie kwadratowe i sześcienne.
        No, i jeszcze parę innych rekwizytów było, ale nie chcę zanudzać.
        Moje dziecko wystawa pochłonęła na ok. godzinę, czyli krótko mówiąc, nudy nie było i podobało się.
        Większość eksponatów zachwyca prostotą. Część można wykonać własnoręcznie i nie potrzeba do tego, ani wielkich nakładów finansowych, ani wielkiego nakładu pracy.
        Podsumowując, nie musi być drogo, aby było ciekawie. Liczy się pomysł.
        pozdrawiam

      • avatar

        Xawer

        10 listopada 2017 at 12:59

        Bardzo dziękuję!
        Cieszę się, że Pani dzieciakowi się spodobało i go wciągnęło.
        Cyferki o proporcjonalnej do nich wadze bardzo mi się podobają – postaram się to wykorzystać.
        W carskiej Rosji monety miały wagę proporcjonalną do wartości – nie trzeba było ich liczyć – można było rozmienić sypiąc garść różnych kopiejek na jedną szalkę, a na drugiej położyć rubla. Byle nie pomieszać miedziaków ze srebrnymi 😉
        Sklepikarze mieli małe wagi, specjalnie do wydawania reszty.
        Całe szczęście, że szkoła nie uczy liczenia na liczydłach – chińskie są równoważne tu europejskim. To może być ciekawe i interesujące. Podobnie jak rachunki na kartce papieru mogłyby być. Ale szkoła uczyniła je nudną głupotą…
        Takich zagadnień, możliwych do pokazania w prosty i intuicyjny sposób jest mnóstwo – w zasadzie cała matematyka. Tyle, że trudno to uporządkować w linearny szkolny cykl, a jeszcze trudniej zrobić z tego zadania egzaminacyjne. Nie dla szkoły więc…
        Dzieciakowi życzę jak najwięcej takich fascynacji!

    • avatar

      Anna

      9 listopada 2017 at 11:25

      Rozsądny, realistycznie myślący rodzic nie ma złudzeń. Wiedza przekazywana uczniom w szkole przez nauczycieli jest niewystarczająca.
      Rodzice, którzy liczą, że dzieci nauczą się wszystkiego w szkole są, albo naiwni, albo zwyczajnie… leniwi.
      Prawda jest taka, że to ja jestem prawdziwym nauczycielem swojego dziecka, bo to ja nauczyłam je czytać, pisać, liczyć, i najważniejsze MYŚLEĆ. Razem też uczymy się angielskiego.
      Moje dziecko chętnie sięga po książki, bo czytanie nigdy nie było u nas przykrym obowiązkiem. Moje dziecko chętnie uczy się słówek z angielskiego i matematyki, bo uczymy się przez zabawę.
      Szkoła, ze swoimi „metodami edukacji” zwyczajnie zniechęca do nauki. Przykro to powiedzieć, ale wiecznie niezadowoleni nauczyciele nie mają żadnych pomysłów jak uczynić naukę atrakcyjną.
      W naszym mieście jest impreza „Magia matematyki”. Za darmo można pokazać dzieciom, że matma nie musi być nudna. Pani musi wyłącznie zorganizować takie wyjście. I co? Ano, Pani nie może takiego wyjścia zorganizować, bo musi realizować program… Rozumiem, że umiejętność liczenia i logicznego myślenia nie wchodzi w zakres tego realizowanego programu.
      Nauczyciel bez pasji do pracy może co najwyżej obrzydzić dziecku swój przedmiot. Smutne, że z takimi nauczycielami-wyrobnikami, dzieci spotykają się już w klasach nauczania początkowego.
      To jest trauma na całe życie dla dzieciaka.

      • avatar

        Robert Raczyński

        9 listopada 2017 at 13:22

        Z bólem serca muszę się z Panią zgodzić. Z jednym, ale ważnym zastrzeżeniem. Będąc „prawdziwym nauczycielem swojego dziecka”, musi pani zdawać sobie sprawę, że rodziców Pani podobnych wcale nie jest wielu. Szkoła została powołana (na idiotycznych zasadach, lub bez nich) do wypełnienia tej luki. Jej oferta (uboga i tandetna) ukierunkowana jest na erzatz i świetlicę, a nauczyciel nie musi być temu winien, choć świeci twarzą (jak piszący te słowa).

      • avatar

        Xawer

        9 listopada 2017 at 13:53

        Jakiej luki? Wypełniała lukę w czasach, kiedy nie całkiem wolny pańszczyźniany pruski chłop nie umiał swojego dziecka sam nauczyć pisać.
        Jaką lukę wypełnia dziś? Zapełnia głowę wiedzą, że $\frac{1}{3}+\frac{2}{5}=\frac{11}{15}$ ? Zapełnia tą wiedzą głowę dziecku, które ma taką wiedzę gdzieś, mainstreamowy rodzic równie głęboko, a rodzic taki jak Pani Anna tę wiedzę traktuje jako mało istotną, a jeśli już pojawi się w głowie, to jedyny w tym sens, gdy to jest side-effect wobec rozumienia istoty proporcji?
        I znów — „zapełnianie (bądź nie) luki” nie ma związku ze współpracą rodziców z nauczycielami. Ani tacy, jak Pani Anna, nie mają powodu współpracować, ani tacy (będący pełnoprawnymi obywatelami), którzy tę wiedzę mają gdzieś.

        • avatar

          Robert Raczyński

          9 listopada 2017 at 14:36

          Nie, nie chodzi o dodawanie ułamków, albo odróżnianie podmiotu od orzeczenia. Najwyraźniej nie widzisz (ja też długo nie widziałem), że ta „wiedza”, lub wiedza nie są obecnie nawet w pierwszej trójce zadań szkoły. Podstawową jej funkcją jest opieka (marna) nad małymi dziećmi i trzymanie młodzieży w wieku „trudnym” pod zorganizowanym „dachem”, a nie na ulicy. To szkoła skierowana do realizacji roli resocjalizacyjnej, stojąca frontem do suwerena. To nie ty, ani ja jesteśmy adresatami jej oferty, tak samo jak ci śmiejący się z króliczego spotu, nie są jego targetem. Ludzie świadomi manipulacji telewizyjnej też się dziwią, że taka prymitywna propaganda jest skuteczna – abstrahują od punktu odniesienia, że zacytuję klasyka.
          Tak rozumiana szkoła może być nieskuteczna, ale obiektywnie istnieje i nie znajdziesz wielu zwolenników twierdzenia, że jest zbędna.

        • avatar

          Xawer

          9 listopada 2017 at 16:15

          Ależ w pełni się zgadzam, że rzeczywistą funkcją szkoły jest opieka nad dziećmi!
          Nie jest to jednak opieka „usługowa” – babysitterki, tylko w wielu przypadkach „opieka” przymusowa i przejmująca funkcje rodzicielskie wbrew woli rodzica.
          Nie sposób więc oczekiwać, by ci rodzice się temu ochoczo poddawali i współpracowali z takim przymusowym „opiekunem”. Jeszcze się trudniej dziwić, że cywilizowany rodzic nie współpracuje z systemem, który „resocjalizuje” jego dziecko przez 12 lat bez wyroku sądu, czy nawet oskarżenia.
          Racja – nie znajduję wielu zwolenników twierdzenia o zbędności. Ocena moralna nie zależy jednak od opinii większości. Ani moje sympatie i pełne zrozumienie do buntowników, opierających się przemocy.
          Problemem tu natomiast poruszonym jest współpraca rodziców z nauczycielami – i nie w funkcjach klawiszowsko-resocjalizacyjnych, ale właśnie w zaganianiu dziecka do odrabiania lekci i wypełnianiu zeszytów ćwiczeń. Ma się nauczyć dodawać ułamki i rodzic ma mu w tym aktywnie pomagać. A raczej ma pomagać nauczycielowi w zmanipulowaniu dzieciaka, by te ułamki dodawał.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 12:39

      Bardzo słusznie Pani zauważa, Pani Anno, że to Pani jest prawdziwym nauczycielem swoich dzieci. I nie ma tu pola na współpracę z nauczycielem szkolnym. Jego celem jest realizacja programu, a Pani celem jest rozwój intelektualny Pani dziecka. Cele sprzeczne. Jest najwyżej pole na negocjacje, by sobie jak najmniej wzajemnie szkodzić.
      A swoją drogą – proszę (baaardzo proszę!) o jakąś recenzję tej „Magii matematyki”!

      • avatar

        Anna

        10 listopada 2017 at 10:37

        @Xawer:
        Trochę wrażeń z wystawy „Magia matematyki”.
        Oczywiście odwiedziliśmy z moim dzieckiem wystawę indywidualnie i poza zajęciami szkolnymi.
        Wystawa „ Magia matematyki” z pozoru niezbyt okazała (w sumie 6 tzw. wysp), ale całkiem ciekawa. Autorzy pokazali jak przy użyciu bardzo prostych rekwizytów można wyjaśnić podstawowe zasady matematyki i, że nie potrzeba do tego zaawansowanych technologicznie i kosmicznie drogich narzędzi.
        Owszem, był komputer, na którym można było na czas wykonywać działania matematyczne o różnym stopniu trudności i komputerowa animacja prezentująca zagadkę Einsteina, ale reszta wystawy była, nazwijmy to, unplugged .
        Była np. zwykła szalkowa waga i do tego rekwizyty w postaci cyferek. Każda cyferka miała odpowiednią wagę i w ten sposób, kładąc na szalki cyfry w różnych konfiguracjach można było tworzyć i dosłownie zobaczyć równanie.
        Ułamki wytłumaczone były na kawałkach pizzy różnej wielkości, które można było układać w różnych wariantach.
        Było też tradycyjne chińskie liczydło „suan pan” , na którym można wykonywać: mnożenie, dzielenie, dodawanie, odejmowanie, pierwiastkowanie kwadratowe i sześcienne.
        No, i jeszcze parę innych rekwizytów było, ale nie chcę zanudzać.
        Moje dziecko wystawa pochłonęła na ok. godzinę, czyli krótko mówiąc, nudy nie było i podobało się.
        Większość eksponatów zachwyca prostotą. Część można wykonać własnoręcznie i nie potrzeba do tego, ani wielkich nakładów finansowych, ani wielkiego nakładu pracy.
        Podsumowując, nie musi być drogo, aby było ciekawie. Liczy się pomysł.
        pozdrawiam

      • avatar

        Xawer

        10 listopada 2017 at 12:59

        Bardzo dziękuję!
        Cieszę się, że Pani dzieciakowi się spodobało i go wciągnęło.
        Cyferki o proporcjonalnej do nich wadze bardzo mi się podobają – postaram się to wykorzystać.
        W carskiej Rosji monety miały wagę proporcjonalną do wartości – nie trzeba było ich liczyć – można było rozmienić sypiąc garść różnych kopiejek na jedną szalkę, a na drugiej położyć rubla. Byle nie pomieszać miedziaków ze srebrnymi 😉
        Sklepikarze mieli małe wagi, specjalnie do wydawania reszty.
        Całe szczęście, że szkoła nie uczy liczenia na liczydłach – chińskie są równoważne tu europejskim. To może być ciekawe i interesujące. Podobnie jak rachunki na kartce papieru mogłyby być. Ale szkoła uczyniła je nudną głupotą…
        Takich zagadnień, możliwych do pokazania w prosty i intuicyjny sposób jest mnóstwo – w zasadzie cała matematyka. Tyle, że trudno to uporządkować w linearny szkolny cykl, a jeszcze trudniej zrobić z tego zadania egzaminacyjne. Nie dla szkoły więc…
        Dzieciakowi życzę jak najwięcej takich fascynacji!

  • avatar

    Xawer

    4 listopada 2017 at 19:54

    @Paulina: Odnoszę wrażenie, że tak uważają raczej nauczyciele i urzędnicy systemu oświatowego.
    Nauczyciele, hołdujący teorii „tabula rasa”. I urzędnicy, tudzież politycy, wmawiający wszystkim, że to państwo jest odpowiedzialne za edukację dzieci, zwalniające z jakiejkolwiek decyzyjności w tej materii rodziców.
    Oczywiście, wśród nauczycieli jest też dość powszechne przekonanie, że to rodzice są od tego, żeby to im, nauczycielom pomagać. To oni, nauczyciele, niosą kaganki oświaty, a rodzice dla dobra własnych dzieci powinni im dolewać oliwy do tych kaganków i godząc się ze swoją rolą analfabetów, skupiać się na pilnowaniu swoich dzieci by odrabiały sumiennie prace domowe, bo im niestety ustawodawcy zabrali rózgi, więc sami ich do tego zmusić nie potrafią.

    • avatar

      Robert Raczyński

      8 listopada 2017 at 13:11

      Nieco przesadzasz. Nie chodzi o to, by rodzice dostarczali szkolnej „fabryce” „produkt gotowy” (czyli wyręczali „fabrykę” w jej zadaniach), ale „półprodukt” spełniający normy wcześniejszej umowy (społecznej). Chcąc uniknąć generalizacji, trzeba przyznać, że dzieci często chcą zachowywać się w szkole jak taki „produkt gotowy”: zakuć wierszyk w domu, zaprezentować w klasie, dygnąć i dostać ocenę – reszta nieważna. Szkoła i rodzice (dostosowując się do środowiska) „współpracują” nad tym dzielnie.
      Przechodząc do porządku dziennego nad nieusuwalnością konfliktu głównego (przymusu szkolnego, który, świadomie lub nie, jest przecież akceptowany przez większość społeczeństwa), nie widzę nic nagannego w tym, że uczestnicy interakcji oczekują od siebie poszanowania norm oficjalnie i powszechnie uznawanych: od nauczyciela, że nie prześladuje dziecka, oczekując od niego wysiłku i uczy je tego, co uznaje (hmm, państwo uznaje) za potrzebne; od rodzica, że powierzone (niestety, nie mając wielkiego wyboru) nauczycielowi dziecko kontroluje i wychowuje tak, żeby zachowywało się wobec innych w sposób, którego spodziewałby się od innych wobec siebie.
      Obaj wiemy, że jest to raczej rzadko dziś spotykana postawa. Dominują dwie inne: a)Róbcie, co chcecie, ja sobie nie radzę; b)wara ci od mojego potomka, to moja sprawa jaki jest, jak będzie chciał, to ci n…. na głowę, bo co mu zrobisz? Nie przekonuj mnie, że wszystko to da się usprawiedliwić (nie wytłumaczyć) dyktaturą systemu, której podlegają przecież obydwie strony. Jasne jest, ze szkoła wywołuje mnóstwo problemów swoim własnym istnieniem, ale ludzie nie zabijają się, nie okradają i nie prześladują wzajemnie jedynie z powodu ustroju, w jakim przyszło im żyć. Moralności nie daje się oczywiście wpisać w ramy szkoły, jaką znamy, ale społeczności mają swoje własne normy, które obowiązują mimo krepujących je ramek – niezależnie od przyczyn (strony umowy nie mają na nie żadnego realnego wpływu), każdy uczestnik „gry edukacja” wie, co to znaczy zachować się przyzwoicie i wiedział to w każdych okolicznościach historycznych. Mam wrażenie, że to ignorowanie tego „poczucia” powoduje większość problemów, ignorowanie, które na siłę próbujemy usprawiedliwić, a to polityką, at o ekonomią.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 10:29

      Nie zgodzę się z tym oczekiwaniem (zwłaszcza pod moralnym względem), przestrzegania „wcześniejszej umowy społecznej”. Można oczekiwać wyłącznie nieagresji. Ale każdy i zawsze jest uprawniony do zredukowania relacji do zera i zerwania wszelkiego kontaktu i braku jakiejkolwiek współpracy. Filozofii Gandhiego – nie mordować Brytyjczyków, ale konsekwentnie domagać się, by dali nam niepodległość. I stawiać bierny opór ich działaniom.
      „Przechodząc do porządku dziennego nad nieusuwalnością konfliktu głównego (przymusu szkolnego, który, świadomie lub nie, jest przecież akceptowany przez większość społeczeństwa)”
      Właśnie o porządku dziennego przechodzić nie można! Przynajmniej w moralnym sensie. Ci, którzy są mu poddani, a go nie akceptują, mają najgłębsze moralne prawo, nawet zasługują na uznanie, za stawianie oporu w dowolny dostępny im sposób.
      Osoba podlegająca przymusowi nie podlega żadnej umowie – przynajmniej moralnie – bo żadnej umowy nie akceptowała i żadnej nie zawierała. Przestrzeganie jakichkolwiek norm może być jedynie ugięciem karku i wynikać wyłącznie z lęku przed represją. Albo z niepisanej umowy – ja ci nie robię na złość, a ty się mnie nie czepiasz – dość powszechnej w relacji więzień – klawisz, albo poborowy żołnierz – oficer. Albo taktycznym wyborem metody postępowania.
      I nie należy tak pesymistycznie uważać, że jest to nieusuwalne. 30 lat temu powszechne było przekonanie o nieusuwalności problemu „fali” w poborowym wojsku. By nie dawać starszych przykładów emancypacji spod przymusu, jak zniesienia pańszczyzny w Kongresówce czy niewolnictwa w USA. Też wydawały się „nieusuwalne”
      Ale nie o tym był ten wpis! Nie o tym, że dzieci w szkole są niegrzeczne i źle wychowane, ale raczej o oczekiwaniu, że rodzice będą aktywnie wspierać działania nauczycielskie.

  • avatar

    Xawer

    4 listopada 2017 at 19:54

    @Paulina: Odnoszę wrażenie, że tak uważają raczej nauczyciele i urzędnicy systemu oświatowego.
    Nauczyciele, hołdujący teorii „tabula rasa”. I urzędnicy, tudzież politycy, wmawiający wszystkim, że to państwo jest odpowiedzialne za edukację dzieci, zwalniające z jakiejkolwiek decyzyjności w tej materii rodziców.
    Oczywiście, wśród nauczycieli jest też dość powszechne przekonanie, że to rodzice są od tego, żeby to im, nauczycielom pomagać. To oni, nauczyciele, niosą kaganki oświaty, a rodzice dla dobra własnych dzieci powinni im dolewać oliwy do tych kaganków i godząc się ze swoją rolą analfabetów, skupiać się na pilnowaniu swoich dzieci by odrabiały sumiennie prace domowe, bo im niestety ustawodawcy zabrali rózgi, więc sami ich do tego zmusić nie potrafią.

    • avatar

      Robert Raczyński

      8 listopada 2017 at 13:11

      Nieco przesadzasz. Nie chodzi o to, by rodzice dostarczali szkolnej „fabryce” „produkt gotowy” (czyli wyręczali „fabrykę” w jej zadaniach), ale „półprodukt” spełniający normy wcześniejszej umowy (społecznej). Chcąc uniknąć generalizacji, trzeba przyznać, że dzieci często chcą zachowywać się w szkole jak taki „produkt gotowy”: zakuć wierszyk w domu, zaprezentować w klasie, dygnąć i dostać ocenę – reszta nieważna. Szkoła i rodzice (dostosowując się do środowiska) „współpracują” nad tym dzielnie.
      Przechodząc do porządku dziennego nad nieusuwalnością konfliktu głównego (przymusu szkolnego, który, świadomie lub nie, jest przecież akceptowany przez większość społeczeństwa), nie widzę nic nagannego w tym, że uczestnicy interakcji oczekują od siebie poszanowania norm oficjalnie i powszechnie uznawanych: od nauczyciela, że nie prześladuje dziecka, oczekując od niego wysiłku i uczy je tego, co uznaje (hmm, państwo uznaje) za potrzebne; od rodzica, że powierzone (niestety, nie mając wielkiego wyboru) nauczycielowi dziecko kontroluje i wychowuje tak, żeby zachowywało się wobec innych w sposób, którego spodziewałby się od innych wobec siebie.
      Obaj wiemy, że jest to raczej rzadko dziś spotykana postawa. Dominują dwie inne: a)Róbcie, co chcecie, ja sobie nie radzę; b)wara ci od mojego potomka, to moja sprawa jaki jest, jak będzie chciał, to ci n…. na głowę, bo co mu zrobisz? Nie przekonuj mnie, że wszystko to da się usprawiedliwić (nie wytłumaczyć) dyktaturą systemu, której podlegają przecież obydwie strony. Jasne jest, ze szkoła wywołuje mnóstwo problemów swoim własnym istnieniem, ale ludzie nie zabijają się, nie okradają i nie prześladują wzajemnie jedynie z powodu ustroju, w jakim przyszło im żyć. Moralności nie daje się oczywiście wpisać w ramy szkoły, jaką znamy, ale społeczności mają swoje własne normy, które obowiązują mimo krepujących je ramek – niezależnie od przyczyn (strony umowy nie mają na nie żadnego realnego wpływu), każdy uczestnik „gry edukacja” wie, co to znaczy zachować się przyzwoicie i wiedział to w każdych okolicznościach historycznych. Mam wrażenie, że to ignorowanie tego „poczucia” powoduje większość problemów, ignorowanie, które na siłę próbujemy usprawiedliwić, a to polityką, at o ekonomią.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 10:29

      Nie zgodzę się z tym oczekiwaniem (zwłaszcza pod moralnym względem), przestrzegania „wcześniejszej umowy społecznej”. Można oczekiwać wyłącznie nieagresji. Ale każdy i zawsze jest uprawniony do zredukowania relacji do zera i zerwania wszelkiego kontaktu i braku jakiejkolwiek współpracy. Filozofii Gandhiego – nie mordować Brytyjczyków, ale konsekwentnie domagać się, by dali nam niepodległość. I stawiać bierny opór ich działaniom.
      „Przechodząc do porządku dziennego nad nieusuwalnością konfliktu głównego (przymusu szkolnego, który, świadomie lub nie, jest przecież akceptowany przez większość społeczeństwa)”
      Właśnie o porządku dziennego przechodzić nie można! Przynajmniej w moralnym sensie. Ci, którzy są mu poddani, a go nie akceptują, mają najgłębsze moralne prawo, nawet zasługują na uznanie, za stawianie oporu w dowolny dostępny im sposób.
      Osoba podlegająca przymusowi nie podlega żadnej umowie – przynajmniej moralnie – bo żadnej umowy nie akceptowała i żadnej nie zawierała. Przestrzeganie jakichkolwiek norm może być jedynie ugięciem karku i wynikać wyłącznie z lęku przed represją. Albo z niepisanej umowy – ja ci nie robię na złość, a ty się mnie nie czepiasz – dość powszechnej w relacji więzień – klawisz, albo poborowy żołnierz – oficer. Albo taktycznym wyborem metody postępowania.
      I nie należy tak pesymistycznie uważać, że jest to nieusuwalne. 30 lat temu powszechne było przekonanie o nieusuwalności problemu „fali” w poborowym wojsku. By nie dawać starszych przykładów emancypacji spod przymusu, jak zniesienia pańszczyzny w Kongresówce czy niewolnictwa w USA. Też wydawały się „nieusuwalne”
      Ale nie o tym był ten wpis! Nie o tym, że dzieci w szkole są niegrzeczne i źle wychowane, ale raczej o oczekiwaniu, że rodzice będą aktywnie wspierać działania nauczycielskie.

  • avatar

    Xawer

    4 listopada 2017 at 19:54

    @Paulina: Odnoszę wrażenie, że tak uważają raczej nauczyciele i urzędnicy systemu oświatowego.
    Nauczyciele, hołdujący teorii „tabula rasa”. I urzędnicy, tudzież politycy, wmawiający wszystkim, że to państwo jest odpowiedzialne za edukację dzieci, zwalniające z jakiejkolwiek decyzyjności w tej materii rodziców.
    Oczywiście, wśród nauczycieli jest też dość powszechne przekonanie, że to rodzice są od tego, żeby to im, nauczycielom pomagać. To oni, nauczyciele, niosą kaganki oświaty, a rodzice dla dobra własnych dzieci powinni im dolewać oliwy do tych kaganków i godząc się ze swoją rolą analfabetów, skupiać się na pilnowaniu swoich dzieci by odrabiały sumiennie prace domowe, bo im niestety ustawodawcy zabrali rózgi, więc sami ich do tego zmusić nie potrafią.

    • avatar

      Robert Raczyński

      8 listopada 2017 at 13:11

      Nieco przesadzasz. Nie chodzi o to, by rodzice dostarczali szkolnej „fabryce” „produkt gotowy” (czyli wyręczali „fabrykę” w jej zadaniach), ale „półprodukt” spełniający normy wcześniejszej umowy (społecznej). Chcąc uniknąć generalizacji, trzeba przyznać, że dzieci często chcą zachowywać się w szkole jak taki „produkt gotowy”: zakuć wierszyk w domu, zaprezentować w klasie, dygnąć i dostać ocenę – reszta nieważna. Szkoła i rodzice (dostosowując się do środowiska) „współpracują” nad tym dzielnie.
      Przechodząc do porządku dziennego nad nieusuwalnością konfliktu głównego (przymusu szkolnego, który, świadomie lub nie, jest przecież akceptowany przez większość społeczeństwa), nie widzę nic nagannego w tym, że uczestnicy interakcji oczekują od siebie poszanowania norm oficjalnie i powszechnie uznawanych: od nauczyciela, że nie prześladuje dziecka, oczekując od niego wysiłku i uczy je tego, co uznaje (hmm, państwo uznaje) za potrzebne; od rodzica, że powierzone (niestety, nie mając wielkiego wyboru) nauczycielowi dziecko kontroluje i wychowuje tak, żeby zachowywało się wobec innych w sposób, którego spodziewałby się od innych wobec siebie.
      Obaj wiemy, że jest to raczej rzadko dziś spotykana postawa. Dominują dwie inne: a)Róbcie, co chcecie, ja sobie nie radzę; b)wara ci od mojego potomka, to moja sprawa jaki jest, jak będzie chciał, to ci n…. na głowę, bo co mu zrobisz? Nie przekonuj mnie, że wszystko to da się usprawiedliwić (nie wytłumaczyć) dyktaturą systemu, której podlegają przecież obydwie strony. Jasne jest, ze szkoła wywołuje mnóstwo problemów swoim własnym istnieniem, ale ludzie nie zabijają się, nie okradają i nie prześladują wzajemnie jedynie z powodu ustroju, w jakim przyszło im żyć. Moralności nie daje się oczywiście wpisać w ramy szkoły, jaką znamy, ale społeczności mają swoje własne normy, które obowiązują mimo krepujących je ramek – niezależnie od przyczyn (strony umowy nie mają na nie żadnego realnego wpływu), każdy uczestnik „gry edukacja” wie, co to znaczy zachować się przyzwoicie i wiedział to w każdych okolicznościach historycznych. Mam wrażenie, że to ignorowanie tego „poczucia” powoduje większość problemów, ignorowanie, które na siłę próbujemy usprawiedliwić, a to polityką, at o ekonomią.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 10:29

      Nie zgodzę się z tym oczekiwaniem (zwłaszcza pod moralnym względem), przestrzegania „wcześniejszej umowy społecznej”. Można oczekiwać wyłącznie nieagresji. Ale każdy i zawsze jest uprawniony do zredukowania relacji do zera i zerwania wszelkiego kontaktu i braku jakiejkolwiek współpracy. Filozofii Gandhiego – nie mordować Brytyjczyków, ale konsekwentnie domagać się, by dali nam niepodległość. I stawiać bierny opór ich działaniom.
      „Przechodząc do porządku dziennego nad nieusuwalnością konfliktu głównego (przymusu szkolnego, który, świadomie lub nie, jest przecież akceptowany przez większość społeczeństwa)”
      Właśnie o porządku dziennego przechodzić nie można! Przynajmniej w moralnym sensie. Ci, którzy są mu poddani, a go nie akceptują, mają najgłębsze moralne prawo, nawet zasługują na uznanie, za stawianie oporu w dowolny dostępny im sposób.
      Osoba podlegająca przymusowi nie podlega żadnej umowie – przynajmniej moralnie – bo żadnej umowy nie akceptowała i żadnej nie zawierała. Przestrzeganie jakichkolwiek norm może być jedynie ugięciem karku i wynikać wyłącznie z lęku przed represją. Albo z niepisanej umowy – ja ci nie robię na złość, a ty się mnie nie czepiasz – dość powszechnej w relacji więzień – klawisz, albo poborowy żołnierz – oficer. Albo taktycznym wyborem metody postępowania.
      I nie należy tak pesymistycznie uważać, że jest to nieusuwalne. 30 lat temu powszechne było przekonanie o nieusuwalności problemu „fali” w poborowym wojsku. By nie dawać starszych przykładów emancypacji spod przymusu, jak zniesienia pańszczyzny w Kongresówce czy niewolnictwa w USA. Też wydawały się „nieusuwalne”
      Ale nie o tym był ten wpis! Nie o tym, że dzieci w szkole są niegrzeczne i źle wychowane, ale raczej o oczekiwaniu, że rodzice będą aktywnie wspierać działania nauczycielskie.

  • avatar

    Robert Raczyński

    9 listopada 2017 at 13:43

    Jak zwykle stawiasz mnie przed „dylematem” wyboru między pryncypiami, a realiami. W kwestii tych pierwszych nigdy nie było między nami sporu – na płaszczyźnie moralności, a nawet nienacechowanej moralnie logiki nie da się odmówić jednostce prawa do oporu przed zniewoleniem i przemocą.
    Szkoda, że nie mamy do czynienia z tak czystą sytuacją w odniesieniu do realiów, które teoretycznie łatwo jest zmienić przy pomocy jednej ustawy. Niestety, nie podzielam twojego optymizmu, co do możliwości szybkiego urzeczywistnienia takiej zmiany. Moim zdaniem potrzeba jeszcze przynajmniej stulecia na wprowadzenie takiej fanaberii. Powodów jest kilka. Miałoby to ogromne konsekwencje dla ustroju państwa i jego funkcjonowania, z których nie wszyscy zdają sobie sprawę. Po okresie szoku (jakieś 15 lat), podczas którego wiele osób chodziłoby do szkoły z przyzwyczajenia, państwo musiałoby mieć pomysł na „uwolnionych”. Ich liczbę szacuję na 30% obecnie objętych edukacją przymusową. To ogromna liczba młodych, potencjalnie „niebezpiecznych” ludzi w wieku nieprodukcyjnym. Myślisz, że wszyscy grzecznie zapisaliby się do zawodówek? Ja jestem raczej skłonny myśleć, że ochoczo poszliby za głosem ruchów skrajnych i propagandowych spotów w rodzaju apoteozy postrzegania życia z perspektywy króliczego nosa. Na sałatę mogłoby nie wystarczyć, ale ich adresaci nadmiernie się raczej nie stresują i chętnie zażyją nieco zdrowego ruchu na ulicach, a po dwóch, trzech pokoleniach ich przewaga liczebna byłaby nie tylko zauważalna, ale wręcz przytłaczająca. Poza tym, mimo że większość zawodów nadal nie wymaga jakiejś szczególnej wiedzy, nie widać jakoś tendencji do zatrudniania ludzi bez żadnego wykształcenia – ilość czekających na nich miejsc pracy jest bardzo ograniczona. Rzesze ludzi, którzy z własnej woli postawiłyby się poza nawiasem oświaty, natychmiast ustawiłyby się w kolejce po jakieś kolejne i kolejne 500+ – jak to finansować?
    Z kolei, wszystkim, którzy z własnej woli skłonni byliby poddać się edukacji trzeba by wreszcie zaproponować coś więcej niż ochronka, świetlica i resocjalizacja – to musiałoby skutkować totalną przebudową systemu. Nastąpiłaby era walki o tych „utraconych”, bo państwo nigdy nie zrezygnuje z resocjalizacji nawet, jeśli widzi, że jest ona nieskuteczna. Sądzisz, że jakiekolwiek państwo okazałoby się w tym kompetentne? Że edukacja byłaby rzeczywiście jakościowo lepsza, niż zwykła, dotychczasowa indoktrynacja? Że jakakolwiek władza zrezygnuje z choćby potencjalnego wpływu na umysły suwerena i odda go w ręce prywatne, nieumoczone w politykę? Ja wątpię.
    Wracając do tematu, zwracam ci uwagę na fakt, że przeceniasz liczbę ludzi postrzegających oświatę, jako aparat represji. Na ogół społeczeństwo widzi ją jako upierdliwość konieczną lub element krajobrazu – nie zdaje sobie sprawy z liberalnych dylematów (i nie chce ich mieć) i próbuje jakoś w zastanej rzeczywistości funkcjonować. Doskonale to rozumiem, bo nawet ludzie jakoś świadomi, też muszą się z tą rzeczywistością układać, nie chcąc żyć w szklanej wieży. Jeśli uważają, że nie mają wpływu na zmianę krajobrazu, a jest to odczucie niestety powszechne, idą na kompromisy i kierują się w życiu jakąś tam niespisaną i niepodpisaną umową społeczną. Jeśli i ja i nauczyciel mojego dziecka żyjemy w tej samej rzeczywistości, nie widzę przyczyn, dla których miałbym się z takiej umowy nie wywiązywać. Mogę stawić opór głupocie, rozmaitym idiotyzmom i zwykłemu nękaniu, ale nie chcę komuś utrudniać życia (mogę także pomóc), podobnie jak nie chcę, by je mnie utrudniano. Taka umowa przestaje obowiązywać, jeśli współtowarzysza niedoli uznaję za niegodnego jakiejkolwiek umowy, lub też za zwykłego kolaboranta. Uważasz, że wszystkich nauczycieli tak właśnie należy traktować? To narracja, jaką państwo z niewiadomych mi przyczyn (mogę się jedynie domyślać, że obiektywnie chodzi o szczucie jednych grup zawodowych przeciw innym i indolencję w organizacji oświaty), usiłuje mi wcisnąć państwo, które teoretycznie o swoich urzędników (i sens ich istnienia) powinno dbać… Nie widzę powodu, by nauczyciela w pracy wyręczać, ale nie widzę też sensu w jej sabotażu, jeśli tylko nie dotyczy to wciskania głupoty, lub działań sprzecznych z „umową”. Niestety, mam wrażenie, że dyskutujemy o abstrakcie, bo coraz więcej ludzi do żadnej umowy się nie poczuwa, nie dlatego, że budzi w nich wstręt, lub wątpliwości etyczne, ale z powodu nieświadomości potrzeby jakiejkolwiek umowy. To charakterystyczne dla społeczeństw rozbitych, bez tradycji obywatelskich, niezdolnych do stawienia oporu głupocie przy urnach wyborczych, ale zawsze gotowych do burdy w obronie urojonej wielkości, lub poczucia permanentnej ujmy wywołanej kompleksami, których przyczyn nikt nie docieka. Problem, który podkreślasz, choć fundamentalny, nie leży w orbicie ich zainteresowań.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 17:31

      „Szkoda, że nie mamy do czynienia z tak czystą sytuacją w odniesieniu do realiów, które teoretycznie łatwo jest zmienić przy pomocy jednej ustawy”
      W wymiarze indywidualnym – można zmienić przy pomocy jednego swojego podpisu na wymówieniu z pracy. Nikt nikogo nie przymusza do pracy w szkole.
      A w wymiarze społecznym – owszem to trudne i nie mające większości sejmowej – w wyniku „binarnej” ustawy – albo szkoła jest obowiązkowa, albo nie.
      Zniesienie pańszczyzny czy niewolnictwa miało ogromny sens i znaczenie, choć ogromna większość chłopów i Murzynów nadal orała pańskie pola albo zbierała bawełnę na plantacjach, we wcale nie lepszych warunkach – poza zaprzestaniem używania bata. Paradoksalnie dopiero po uwolnieniu ich można było zacząć oczekiwać i wymagać od nich, by zachowywali się przyzwoicie i przestrzegali pewnych norm.
      „państwo musiałoby mieć pomysł na „uwolnionych”. Ich liczbę szacuję na 30% obecnie objętych edukacją przymusową.”
      Ależ ma ten pomysł i go realizuje, tylko Ci się to nie podoba – pełni funkcję „świetlicową”. A nie jest do tego potrzebne udawanie i hipokryzja uczenia dodawania ułamków.
      Funkcję świetlicową – pozbawioną dodawania ułamków – dałoby się zrealizować kilkukrotnie niższym kosztem. I z mniejszym stresem dla dzieci.
      „aparat represji – upierdliwość konieczna”
      Opresji, nie represji. 'Represja’ jest zindywidualizowaną karą za coś – opresja powszechną za grzech pierworodny i samo urodzenie się.
      Nie ma ostrej granicy. Czy przymusowa służba wojskowa w PRL była opresją, czy tylko upierdliwością? Wielu nawet widziało w „fali” sposób na wychowanie mięczakowatych chłopców na dorosłych mężczyzn.
      „niespisana i niepodpisana umowa społeczna” –
      masz rację. Tyle, że nie widzę jej jako wykraczającą poza „ja ci nie podkładam świni, a ty mi, unikamy się i nie wchodzimy sobie wzajemnie w drogę” – a może nawet ukłonimy się sobie wzajemnie mijając się na ulicy.
      „ja i nauczyciel mojego dziecka żyjemy w tej samej rzeczywistości”
      „współtowarzysza niedoli uznaję za niegodnego jakiejkolwiek umowy, lub też za zwykłego kolaboranta”
      Nauczyciel nie jest współtowarzyszem niedoli – ale jedynym uczestnikiem tej relacji, mogącym bez konsekwencji prawnych złożyć wymówienie z pracy i znaleźć sobie szczęście gdzie indziej.
      Tak – należy go z założenia traktować jako kolaboranta i funkcjonariusza systemu opresji – dopóki nie wykaże się ponadprzeciętną łagodnością i życzliwością, póki nie okaże się klawiszem dużo łagodniejszym od wszystkich innych.
      „nie widzę też sensu w jej sabotażu, jeśli tylko nie dotyczy to wciskania głupoty”
      Oczywiście, tylko w ogromnej większości przypadków jest to właśnie wciskanie głupoty. Sądząc nawet po tym forum – na palcach można policzyć przykłady zajęć lekcyjnych, odbijających in plus od odgrywania scenek o Ludwiku albo czytanek o Linette. A co do tego, że takie zasługują na sabotaż i odrzucenie – chyba się zgadzamy…
      Stąd moja niedawna uwaga, że najlepsze, czego oczekuję od nauczycieli, to by zachowywali się jak przyjazne świetliczanki. Niestety, uważają, że poza tym mają zadawać pracę domową i trenować małpią umiejętność dodawania ułamków.
      „nieświadomość potrzeby jakiejkolwiek umowy. To charakterystyczne dla społeczeństw rozbitych, bez tradycji obywatelskich”
      Tak, oczywiście. Ale albo „obywatelskie” albo „pod przymusem”. Nie ma „umów społecznych” pomiędzy karbowym i pańszyźnianym chłopem – może być najwyżej stan nieeskalacji konfliktu.

  • avatar

    Robert Raczyński

    9 listopada 2017 at 13:43

    Jak zwykle stawiasz mnie przed „dylematem” wyboru między pryncypiami, a realiami. W kwestii tych pierwszych nigdy nie było między nami sporu – na płaszczyźnie moralności, a nawet nienacechowanej moralnie logiki nie da się odmówić jednostce prawa do oporu przed zniewoleniem i przemocą.
    Szkoda, że nie mamy do czynienia z tak czystą sytuacją w odniesieniu do realiów, które teoretycznie łatwo jest zmienić przy pomocy jednej ustawy. Niestety, nie podzielam twojego optymizmu, co do możliwości szybkiego urzeczywistnienia takiej zmiany. Moim zdaniem potrzeba jeszcze przynajmniej stulecia na wprowadzenie takiej fanaberii. Powodów jest kilka. Miałoby to ogromne konsekwencje dla ustroju państwa i jego funkcjonowania, z których nie wszyscy zdają sobie sprawę. Po okresie szoku (jakieś 15 lat), podczas którego wiele osób chodziłoby do szkoły z przyzwyczajenia, państwo musiałoby mieć pomysł na „uwolnionych”. Ich liczbę szacuję na 30% obecnie objętych edukacją przymusową. To ogromna liczba młodych, potencjalnie „niebezpiecznych” ludzi w wieku nieprodukcyjnym. Myślisz, że wszyscy grzecznie zapisaliby się do zawodówek? Ja jestem raczej skłonny myśleć, że ochoczo poszliby za głosem ruchów skrajnych i propagandowych spotów w rodzaju apoteozy postrzegania życia z perspektywy króliczego nosa. Na sałatę mogłoby nie wystarczyć, ale ich adresaci nadmiernie się raczej nie stresują i chętnie zażyją nieco zdrowego ruchu na ulicach, a po dwóch, trzech pokoleniach ich przewaga liczebna byłaby nie tylko zauważalna, ale wręcz przytłaczająca. Poza tym, mimo że większość zawodów nadal nie wymaga jakiejś szczególnej wiedzy, nie widać jakoś tendencji do zatrudniania ludzi bez żadnego wykształcenia – ilość czekających na nich miejsc pracy jest bardzo ograniczona. Rzesze ludzi, którzy z własnej woli postawiłyby się poza nawiasem oświaty, natychmiast ustawiłyby się w kolejce po jakieś kolejne i kolejne 500+ – jak to finansować?
    Z kolei, wszystkim, którzy z własnej woli skłonni byliby poddać się edukacji trzeba by wreszcie zaproponować coś więcej niż ochronka, świetlica i resocjalizacja – to musiałoby skutkować totalną przebudową systemu. Nastąpiłaby era walki o tych „utraconych”, bo państwo nigdy nie zrezygnuje z resocjalizacji nawet, jeśli widzi, że jest ona nieskuteczna. Sądzisz, że jakiekolwiek państwo okazałoby się w tym kompetentne? Że edukacja byłaby rzeczywiście jakościowo lepsza, niż zwykła, dotychczasowa indoktrynacja? Że jakakolwiek władza zrezygnuje z choćby potencjalnego wpływu na umysły suwerena i odda go w ręce prywatne, nieumoczone w politykę? Ja wątpię.
    Wracając do tematu, zwracam ci uwagę na fakt, że przeceniasz liczbę ludzi postrzegających oświatę, jako aparat represji. Na ogół społeczeństwo widzi ją jako upierdliwość konieczną lub element krajobrazu – nie zdaje sobie sprawy z liberalnych dylematów (i nie chce ich mieć) i próbuje jakoś w zastanej rzeczywistości funkcjonować. Doskonale to rozumiem, bo nawet ludzie jakoś świadomi, też muszą się z tą rzeczywistością układać, nie chcąc żyć w szklanej wieży. Jeśli uważają, że nie mają wpływu na zmianę krajobrazu, a jest to odczucie niestety powszechne, idą na kompromisy i kierują się w życiu jakąś tam niespisaną i niepodpisaną umową społeczną. Jeśli i ja i nauczyciel mojego dziecka żyjemy w tej samej rzeczywistości, nie widzę przyczyn, dla których miałbym się z takiej umowy nie wywiązywać. Mogę stawić opór głupocie, rozmaitym idiotyzmom i zwykłemu nękaniu, ale nie chcę komuś utrudniać życia (mogę także pomóc), podobnie jak nie chcę, by je mnie utrudniano. Taka umowa przestaje obowiązywać, jeśli współtowarzysza niedoli uznaję za niegodnego jakiejkolwiek umowy, lub też za zwykłego kolaboranta. Uważasz, że wszystkich nauczycieli tak właśnie należy traktować? To narracja, jaką państwo z niewiadomych mi przyczyn (mogę się jedynie domyślać, że obiektywnie chodzi o szczucie jednych grup zawodowych przeciw innym i indolencję w organizacji oświaty), usiłuje mi wcisnąć państwo, które teoretycznie o swoich urzędników (i sens ich istnienia) powinno dbać… Nie widzę powodu, by nauczyciela w pracy wyręczać, ale nie widzę też sensu w jej sabotażu, jeśli tylko nie dotyczy to wciskania głupoty, lub działań sprzecznych z „umową”. Niestety, mam wrażenie, że dyskutujemy o abstrakcie, bo coraz więcej ludzi do żadnej umowy się nie poczuwa, nie dlatego, że budzi w nich wstręt, lub wątpliwości etyczne, ale z powodu nieświadomości potrzeby jakiejkolwiek umowy. To charakterystyczne dla społeczeństw rozbitych, bez tradycji obywatelskich, niezdolnych do stawienia oporu głupocie przy urnach wyborczych, ale zawsze gotowych do burdy w obronie urojonej wielkości, lub poczucia permanentnej ujmy wywołanej kompleksami, których przyczyn nikt nie docieka. Problem, który podkreślasz, choć fundamentalny, nie leży w orbicie ich zainteresowań.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 17:31

      „Szkoda, że nie mamy do czynienia z tak czystą sytuacją w odniesieniu do realiów, które teoretycznie łatwo jest zmienić przy pomocy jednej ustawy”
      W wymiarze indywidualnym – można zmienić przy pomocy jednego swojego podpisu na wymówieniu z pracy. Nikt nikogo nie przymusza do pracy w szkole.
      A w wymiarze społecznym – owszem to trudne i nie mające większości sejmowej – w wyniku „binarnej” ustawy – albo szkoła jest obowiązkowa, albo nie.
      Zniesienie pańszczyzny czy niewolnictwa miało ogromny sens i znaczenie, choć ogromna większość chłopów i Murzynów nadal orała pańskie pola albo zbierała bawełnę na plantacjach, we wcale nie lepszych warunkach – poza zaprzestaniem używania bata. Paradoksalnie dopiero po uwolnieniu ich można było zacząć oczekiwać i wymagać od nich, by zachowywali się przyzwoicie i przestrzegali pewnych norm.
      „państwo musiałoby mieć pomysł na „uwolnionych”. Ich liczbę szacuję na 30% obecnie objętych edukacją przymusową.”
      Ależ ma ten pomysł i go realizuje, tylko Ci się to nie podoba – pełni funkcję „świetlicową”. A nie jest do tego potrzebne udawanie i hipokryzja uczenia dodawania ułamków.
      Funkcję świetlicową – pozbawioną dodawania ułamków – dałoby się zrealizować kilkukrotnie niższym kosztem. I z mniejszym stresem dla dzieci.
      „aparat represji – upierdliwość konieczna”
      Opresji, nie represji. 'Represja’ jest zindywidualizowaną karą za coś – opresja powszechną za grzech pierworodny i samo urodzenie się.
      Nie ma ostrej granicy. Czy przymusowa służba wojskowa w PRL była opresją, czy tylko upierdliwością? Wielu nawet widziało w „fali” sposób na wychowanie mięczakowatych chłopców na dorosłych mężczyzn.
      „niespisana i niepodpisana umowa społeczna” –
      masz rację. Tyle, że nie widzę jej jako wykraczającą poza „ja ci nie podkładam świni, a ty mi, unikamy się i nie wchodzimy sobie wzajemnie w drogę” – a może nawet ukłonimy się sobie wzajemnie mijając się na ulicy.
      „ja i nauczyciel mojego dziecka żyjemy w tej samej rzeczywistości”
      „współtowarzysza niedoli uznaję za niegodnego jakiejkolwiek umowy, lub też za zwykłego kolaboranta”
      Nauczyciel nie jest współtowarzyszem niedoli – ale jedynym uczestnikiem tej relacji, mogącym bez konsekwencji prawnych złożyć wymówienie z pracy i znaleźć sobie szczęście gdzie indziej.
      Tak – należy go z założenia traktować jako kolaboranta i funkcjonariusza systemu opresji – dopóki nie wykaże się ponadprzeciętną łagodnością i życzliwością, póki nie okaże się klawiszem dużo łagodniejszym od wszystkich innych.
      „nie widzę też sensu w jej sabotażu, jeśli tylko nie dotyczy to wciskania głupoty”
      Oczywiście, tylko w ogromnej większości przypadków jest to właśnie wciskanie głupoty. Sądząc nawet po tym forum – na palcach można policzyć przykłady zajęć lekcyjnych, odbijających in plus od odgrywania scenek o Ludwiku albo czytanek o Linette. A co do tego, że takie zasługują na sabotaż i odrzucenie – chyba się zgadzamy…
      Stąd moja niedawna uwaga, że najlepsze, czego oczekuję od nauczycieli, to by zachowywali się jak przyjazne świetliczanki. Niestety, uważają, że poza tym mają zadawać pracę domową i trenować małpią umiejętność dodawania ułamków.
      „nieświadomość potrzeby jakiejkolwiek umowy. To charakterystyczne dla społeczeństw rozbitych, bez tradycji obywatelskich”
      Tak, oczywiście. Ale albo „obywatelskie” albo „pod przymusem”. Nie ma „umów społecznych” pomiędzy karbowym i pańszyźnianym chłopem – może być najwyżej stan nieeskalacji konfliktu.

  • avatar

    Robert Raczyński

    9 listopada 2017 at 13:43

    Jak zwykle stawiasz mnie przed „dylematem” wyboru między pryncypiami, a realiami. W kwestii tych pierwszych nigdy nie było między nami sporu – na płaszczyźnie moralności, a nawet nienacechowanej moralnie logiki nie da się odmówić jednostce prawa do oporu przed zniewoleniem i przemocą.
    Szkoda, że nie mamy do czynienia z tak czystą sytuacją w odniesieniu do realiów, które teoretycznie łatwo jest zmienić przy pomocy jednej ustawy. Niestety, nie podzielam twojego optymizmu, co do możliwości szybkiego urzeczywistnienia takiej zmiany. Moim zdaniem potrzeba jeszcze przynajmniej stulecia na wprowadzenie takiej fanaberii. Powodów jest kilka. Miałoby to ogromne konsekwencje dla ustroju państwa i jego funkcjonowania, z których nie wszyscy zdają sobie sprawę. Po okresie szoku (jakieś 15 lat), podczas którego wiele osób chodziłoby do szkoły z przyzwyczajenia, państwo musiałoby mieć pomysł na „uwolnionych”. Ich liczbę szacuję na 30% obecnie objętych edukacją przymusową. To ogromna liczba młodych, potencjalnie „niebezpiecznych” ludzi w wieku nieprodukcyjnym. Myślisz, że wszyscy grzecznie zapisaliby się do zawodówek? Ja jestem raczej skłonny myśleć, że ochoczo poszliby za głosem ruchów skrajnych i propagandowych spotów w rodzaju apoteozy postrzegania życia z perspektywy króliczego nosa. Na sałatę mogłoby nie wystarczyć, ale ich adresaci nadmiernie się raczej nie stresują i chętnie zażyją nieco zdrowego ruchu na ulicach, a po dwóch, trzech pokoleniach ich przewaga liczebna byłaby nie tylko zauważalna, ale wręcz przytłaczająca. Poza tym, mimo że większość zawodów nadal nie wymaga jakiejś szczególnej wiedzy, nie widać jakoś tendencji do zatrudniania ludzi bez żadnego wykształcenia – ilość czekających na nich miejsc pracy jest bardzo ograniczona. Rzesze ludzi, którzy z własnej woli postawiłyby się poza nawiasem oświaty, natychmiast ustawiłyby się w kolejce po jakieś kolejne i kolejne 500+ – jak to finansować?
    Z kolei, wszystkim, którzy z własnej woli skłonni byliby poddać się edukacji trzeba by wreszcie zaproponować coś więcej niż ochronka, świetlica i resocjalizacja – to musiałoby skutkować totalną przebudową systemu. Nastąpiłaby era walki o tych „utraconych”, bo państwo nigdy nie zrezygnuje z resocjalizacji nawet, jeśli widzi, że jest ona nieskuteczna. Sądzisz, że jakiekolwiek państwo okazałoby się w tym kompetentne? Że edukacja byłaby rzeczywiście jakościowo lepsza, niż zwykła, dotychczasowa indoktrynacja? Że jakakolwiek władza zrezygnuje z choćby potencjalnego wpływu na umysły suwerena i odda go w ręce prywatne, nieumoczone w politykę? Ja wątpię.
    Wracając do tematu, zwracam ci uwagę na fakt, że przeceniasz liczbę ludzi postrzegających oświatę, jako aparat represji. Na ogół społeczeństwo widzi ją jako upierdliwość konieczną lub element krajobrazu – nie zdaje sobie sprawy z liberalnych dylematów (i nie chce ich mieć) i próbuje jakoś w zastanej rzeczywistości funkcjonować. Doskonale to rozumiem, bo nawet ludzie jakoś świadomi, też muszą się z tą rzeczywistością układać, nie chcąc żyć w szklanej wieży. Jeśli uważają, że nie mają wpływu na zmianę krajobrazu, a jest to odczucie niestety powszechne, idą na kompromisy i kierują się w życiu jakąś tam niespisaną i niepodpisaną umową społeczną. Jeśli i ja i nauczyciel mojego dziecka żyjemy w tej samej rzeczywistości, nie widzę przyczyn, dla których miałbym się z takiej umowy nie wywiązywać. Mogę stawić opór głupocie, rozmaitym idiotyzmom i zwykłemu nękaniu, ale nie chcę komuś utrudniać życia (mogę także pomóc), podobnie jak nie chcę, by je mnie utrudniano. Taka umowa przestaje obowiązywać, jeśli współtowarzysza niedoli uznaję za niegodnego jakiejkolwiek umowy, lub też za zwykłego kolaboranta. Uważasz, że wszystkich nauczycieli tak właśnie należy traktować? To narracja, jaką państwo z niewiadomych mi przyczyn (mogę się jedynie domyślać, że obiektywnie chodzi o szczucie jednych grup zawodowych przeciw innym i indolencję w organizacji oświaty), usiłuje mi wcisnąć państwo, które teoretycznie o swoich urzędników (i sens ich istnienia) powinno dbać… Nie widzę powodu, by nauczyciela w pracy wyręczać, ale nie widzę też sensu w jej sabotażu, jeśli tylko nie dotyczy to wciskania głupoty, lub działań sprzecznych z „umową”. Niestety, mam wrażenie, że dyskutujemy o abstrakcie, bo coraz więcej ludzi do żadnej umowy się nie poczuwa, nie dlatego, że budzi w nich wstręt, lub wątpliwości etyczne, ale z powodu nieświadomości potrzeby jakiejkolwiek umowy. To charakterystyczne dla społeczeństw rozbitych, bez tradycji obywatelskich, niezdolnych do stawienia oporu głupocie przy urnach wyborczych, ale zawsze gotowych do burdy w obronie urojonej wielkości, lub poczucia permanentnej ujmy wywołanej kompleksami, których przyczyn nikt nie docieka. Problem, który podkreślasz, choć fundamentalny, nie leży w orbicie ich zainteresowań.

    • avatar

      Xawer

      9 listopada 2017 at 17:31

      „Szkoda, że nie mamy do czynienia z tak czystą sytuacją w odniesieniu do realiów, które teoretycznie łatwo jest zmienić przy pomocy jednej ustawy”
      W wymiarze indywidualnym – można zmienić przy pomocy jednego swojego podpisu na wymówieniu z pracy. Nikt nikogo nie przymusza do pracy w szkole.
      A w wymiarze społecznym – owszem to trudne i nie mające większości sejmowej – w wyniku „binarnej” ustawy – albo szkoła jest obowiązkowa, albo nie.
      Zniesienie pańszczyzny czy niewolnictwa miało ogromny sens i znaczenie, choć ogromna większość chłopów i Murzynów nadal orała pańskie pola albo zbierała bawełnę na plantacjach, we wcale nie lepszych warunkach – poza zaprzestaniem używania bata. Paradoksalnie dopiero po uwolnieniu ich można było zacząć oczekiwać i wymagać od nich, by zachowywali się przyzwoicie i przestrzegali pewnych norm.
      „państwo musiałoby mieć pomysł na „uwolnionych”. Ich liczbę szacuję na 30% obecnie objętych edukacją przymusową.”
      Ależ ma ten pomysł i go realizuje, tylko Ci się to nie podoba – pełni funkcję „świetlicową”. A nie jest do tego potrzebne udawanie i hipokryzja uczenia dodawania ułamków.
      Funkcję świetlicową – pozbawioną dodawania ułamków – dałoby się zrealizować kilkukrotnie niższym kosztem. I z mniejszym stresem dla dzieci.
      „aparat represji – upierdliwość konieczna”
      Opresji, nie represji. 'Represja’ jest zindywidualizowaną karą za coś – opresja powszechną za grzech pierworodny i samo urodzenie się.
      Nie ma ostrej granicy. Czy przymusowa służba wojskowa w PRL była opresją, czy tylko upierdliwością? Wielu nawet widziało w „fali” sposób na wychowanie mięczakowatych chłopców na dorosłych mężczyzn.
      „niespisana i niepodpisana umowa społeczna” –
      masz rację. Tyle, że nie widzę jej jako wykraczającą poza „ja ci nie podkładam świni, a ty mi, unikamy się i nie wchodzimy sobie wzajemnie w drogę” – a może nawet ukłonimy się sobie wzajemnie mijając się na ulicy.
      „ja i nauczyciel mojego dziecka żyjemy w tej samej rzeczywistości”
      „współtowarzysza niedoli uznaję za niegodnego jakiejkolwiek umowy, lub też za zwykłego kolaboranta”
      Nauczyciel nie jest współtowarzyszem niedoli – ale jedynym uczestnikiem tej relacji, mogącym bez konsekwencji prawnych złożyć wymówienie z pracy i znaleźć sobie szczęście gdzie indziej.
      Tak – należy go z założenia traktować jako kolaboranta i funkcjonariusza systemu opresji – dopóki nie wykaże się ponadprzeciętną łagodnością i życzliwością, póki nie okaże się klawiszem dużo łagodniejszym od wszystkich innych.
      „nie widzę też sensu w jej sabotażu, jeśli tylko nie dotyczy to wciskania głupoty”
      Oczywiście, tylko w ogromnej większości przypadków jest to właśnie wciskanie głupoty. Sądząc nawet po tym forum – na palcach można policzyć przykłady zajęć lekcyjnych, odbijających in plus od odgrywania scenek o Ludwiku albo czytanek o Linette. A co do tego, że takie zasługują na sabotaż i odrzucenie – chyba się zgadzamy…
      Stąd moja niedawna uwaga, że najlepsze, czego oczekuję od nauczycieli, to by zachowywali się jak przyjazne świetliczanki. Niestety, uważają, że poza tym mają zadawać pracę domową i trenować małpią umiejętność dodawania ułamków.
      „nieświadomość potrzeby jakiejkolwiek umowy. To charakterystyczne dla społeczeństw rozbitych, bez tradycji obywatelskich”
      Tak, oczywiście. Ale albo „obywatelskie” albo „pod przymusem”. Nie ma „umów społecznych” pomiędzy karbowym i pańszyźnianym chłopem – może być najwyżej stan nieeskalacji konfliktu.

  • avatar

    Robert Raczyński

    10 listopada 2017 at 14:31

    Ksawery, po raz kolejny usiłujesz przekonać mnie do aksjomatów. Nie ma potrzeby, nie ten adres. Problem z aksjomatami polega na tym, że ich używanie ma sens jedynie wśród ludzi, którzy je uznają (mają na pulpicie podobny zestaw ikon). Dlatego sprawdzają się np. w matematyce, bo matematykiem można być tylko aksjomaty uznając, lub własnym geniuszem je obalając. W życiu niestety mało co jest aksjomatem, bo o jakikolwiek konsens niezmiernie trudno, a już o konsens liberalny tym bardziej. Obstawanie przy aksjomatach mających wartość jedynie dla obstającego, lub dla niszowego klubu obstających kończy się na ogół tym, czym skończyła się dyskusja liberalna w polskiej polityce – wieżą z kości słoniowej otoczonej oceanem populizmu. Niezależnie od tego, jak bardzo podzielam twoje przekonania, nie wydaje mi się, żeby pozostawanie w splendid isolation przybliżało moment liberalnego triumfu. Nie namawiam cię do zmiany priorytetów, czy akceptacji zgniłych kompromisów, na które ja poszedłem wykonując swój zawód – tak, bywam klawiszem opowiadającym o świecie siedzącym w celi. Jedyne usprawiedliwienie widzę w fakcie, że sporo „osadzonych”, o tym świecie dowiedziałoby się dużo mniej pozostając „na wolności”. Dla przykładu wczoraj, jeden z najbardziej „prześladowanych” „więźniów” wyraził zdziwienie na widok fotografii Ayers Rock, opisywanej przez większość podręczników do angielskiego. Jak to tak? Góra pośrodku płaskiej jak stół pustyni? Niemożliwe, pic na wodę, fotomontaż. Reszta też nie była przekonana. Angielski poszedł się gonić, do końca lekcji opowiadałem im o geologii tego kawałka Australii – na geografii nie mieli czasu… Cóż, w przypadku tej akurat „celi” miało to większy sens, niż pytania do czytanki… Wiem, że w tych okolicznościach, od Ludwików i Linette, ten prekambryjski ostaniec różni się jedynie nieumieszczeniem go w scenariuszu lekcji i nie jestem pewien, czy opowiadanie o nim ma jakiś większy sens, niż ćwiczenie algorytmu dodawania ułamków, jednak wydaje mi się, że w sytuacji, w której otoczenie nie dzieli ze mną aksjomatów, nie pozostaje mi nic innego, niż płonna pewnie nadzieja, że poszerzam czyjeś perspektywy, ograniczone dotąd do horyzontu „spacerniaka” na nadchodzącej przerwie.
    Z zachowaniem proporcji i nie pochlebiając sobie, miewam dylematy, jak Kościuszko. On też był przekonany, że warunkiem edukacji jest wolność, ale jednocześnie przyznawał (w liście do księcia Adama Czartoryskiego), że nic chłopu pańszczyźnianemu po wolności, z której nie umie korzystać i którą najeść się nie może. W swoim testamencie zaznaczył, by uwalnianych za jego pieniądze niewolników najpierw staranie wybrać pod kątem predyspozycji do wolności i przysposobić do niej odpowiednią edukacją. Niekonsekwencje, które punktujesz są wynikiem nieprzystawalności aksjomatów do ustroju. Idealizm Kościuszki poległ w konfrontacji z realizmem Jeffersona – niezależnie od tego, jak tego drugiego ocenimy dzisiaj, on wiedział, że wypełnienie testamentu Kościuszki było wtedy nierealne. Cóż, pewnie lepiej było wtedy być niewolnikiem niesłownego Jeffersona, niż kogokolwiek innego.
    Tak więc, jeśli mamy trzymać się definicji, poprawne stosunki nauczyciel-rodzic rzeczywiście w większości przypadków podpadają pod „nieeskalację konfliktu”. Cel w żadnym przypadku nie usprawiedliwia środków, zwróć jednak uwagę, że poruszamy się w materii pokrewnej konfliktom nierozwiązywalnym, a przynajmniej silnie kontrowersyjnym. Czy ratować samobójców, którym zamach na własne życie się nie powiódł? Czy szczepić dzieci w krajach Trzeciego Świata i dzieci idiotów, którzy w przypadku krztuśca i odry wolą modlitwę? Czy wspomagać nieubezpieczone ofiary klęsk żywiołowych? W większości takich przypadków, wolna wola podmiotów jest albo pomijana, albo zakładana jest ich akceptacja. Podstawowy konflikt reprezentowany przez oświatę publiczną dotyczy niestety ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko – czy powinniśmy zostawiać samemu sobie dziecko, bądźmy politycznie poprawni, kogoś mądrego inaczej, czy też powinniśmy dać mu choćby cień szansy, na to że, na przykład, powodowane przypadkiem, zainteresuje się piaskowcem prekambryjskim, tylko dlatego, że ktoś mu o nim opowiedział, nie każąc mu przy tym wyrecytować epok geologicznych? Choć prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest śladowe, wydaje mi się, że nauczyciel nie powinien go wykluczać, tylko dlatego, że pracuje w systemowej szkole, która nie spełnia jego wysublimowanych standardów etycznych. Jeśli zaś bierze za to odpowiedzialność, powinien także móc spodziewać się, choćby na zasadzie symetrii, że rodzic to doceni i nie będzie jego wysiłków sabotował, zwłaszcza, że w sporej większości przypadków, głównego problemu nie upatruje on wcale w konflikcie zasadniczym. Nie widzę też przeciwwskazań, by, będąc świadomym działań nauczyciela, wspierał jego wysiłki. Aby być ich świadomym, powinien być nimi zainteresowany, bo w przeciwnym razie jego głos nie różni się niczym od woli właściciela psa u weterynarza – odrobaczyć, czy nie.
    To prawda, że większości rzeczy, którymi szkoła udaje, że się zajmuje, rodzic może, jeśli nie powinien, nauczyć swoje dziecko w domu. Sedno w tym, że problemem głównym @Pauliny, @Marii i moim nie są relacje z rodzicami pokroju Pani Anny (jeśli nad interpretuję wypowiedzi, proszę o sprostowanie). My, z przyczyn, jak zakładam, nie tylko systemowych i etycznych, nie możemy się na ogół takiego zainteresowania dzieckiem spodziewać. Podejrzewam z kolei, że bardzo często, rozczarowania szkołą Pani Anny i innych, wynikają z konieczności dostosowania swoich oczekiwań do dyktatu poziomu świetlicy i tu mogę jedynie pokiwać głową ze zrozumieniem, bo to nie ja odpowiadam za to, że w państwowym systemie powszechnego szczęścia, nie istnieje podział na szkołę i „świetlicę” (do której prowadzenia na serio nie mam ani nabożeństwa, ani kwalifikacji). Tak, masz rację, szkoła nie wychodzi daleko poza alfabetyzację, nie wiem tylko skąd założenie, że domy rodzinne są w tym zasadniczo lepsze. Jeśli miałbym literalnie podejść do wolności wyboru, powinienem nie tylko zrezygnować z pracy w szkole publicznej, ale także ze zdecydowanej większości zajęć tutorskich, bo jak się domyślasz, nie wszystkie podmioty pałają miłością do przedmiotu i nie mogą bez niego żyć. Jak jednak rozwiązać problem „czytania ze zrozumieniem” w erze powszechnej znajomości alfabetu? Tatuś i mamusia literki składać już potrafią, ale niewiele ponad to. Mamy więc zrezygnować z kolaborowania z obrzydłą opresją latorośli w imię wolności głupoty rodziców? Pogodzić się z tym, że w trzydziestoosobowej grupie licealistów test wyboru „nie wychodzi”, choć główną przeszkodą nie jest obcość języka, ale niezrozumienie mowy w ogóle? Mamy się zasłonić ich wolnością do tej niewiedzy, czy próbować ich jednak mowy nauczyć, nawet jeśli nikt im póki co nie daje wyboru między jej nabyciem, a pozostaniem ignorantem? Nawiasem mówiąc, zakładając szczerość odpowiedzi, ilu ludzi przyznałoby, że chce pozostać ignorantami? Znikoma skuteczność takich usiłowań nie powinna być moim zdaniem argumentem przeciw – zadaniem nauczyciela, użyję nawet wytartego słowa, jego misją powinno być umożliwienie uczniom dokonywania wyborów. Nie mądrych i dobrych. Świadomych. To może im się przydać w walce o wolność. Przynajmniej garstce z nich.

    • avatar

      Xawer

      10 listopada 2017 at 23:35

      Ależ jak najdalszy jestem od potępiania „klawiszy” – a zwłaszcza Ciebie – raczej wyjątkowo rzadko spotykany typ, opowiadający o Ayers Rock i podobnych rzeczach. Nie spotkałem takich „klawiszy” w relacjach moich tutees…
      Ogromna większość nauczycieli to geografowie, nie mający czasu by opowiedzieć o Ayers Rock, bo realizują program, albo angliści, którzy sami nie mają pojęcia o geologii i ich nigdy nie obchodziła.
      Stwierdzam tylko, że chciejstwem i przesadną dumą ze swojej „misji” – zwłaszcza, tej nie wykraczającej poza wciskanie do głów podstaw programowych – jest oczekiwanie ochoczej współpracy ze strony rodziców. I zdziwienie, połączone z nutą potępienia i zawodu, że współpracować nie chcą. Oczywiście, jeśli jacyś chcą współpracować i doceniają działania – zwłaszcza takie jak Twoje – to chwała im.
      Prezent dla Ciebie i Twoich uczniów:
      Zdjęcie satelitarne Ayers Rock sprzed tygodnia – tam już jest wiosna. Nowsze są trochę zachmurzone…
      http://apps.sentinel-hub.com/eo-browser/#lat=-25.35352795878876&lng=131.03251934051514&zoom=14&datasource=Sentinel-2%20L1C&time=2017-11-03&preset=1_TRUE_COLOR
      Obejrzyjcie sobie również w „false color” – takie struktury w podczerwieni widać dokładniej.
      Niech dzieciaki zauważą, że to naprawdę antypody – to południowe strome stoki są zacienione, a północne w pełnym słońcu…
      Kościuszko – różnica jest ta, że chłopi już dostali wolność. Są pełnoprawnymi obywatelami. Z pełnią praw, nabywaną nie w wyniku nauczenia się czegoś (dodawania ułamków), tylko w wyniku osiągnięcia wieku 18 lat. Przymusowa edukacja jest nieodłącznie związana z asymetrią praw i autorytaryzmem – może ją prowadzić właściciel wobec swoich niewolników, albo Fryderyk Wilhelm wobec swoich poddanych.
      „Podstawowy konflikt reprezentowany przez oświatę publiczną dotyczy niestety ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko”
      Przeciwnie! Dotyczy wszystkich, a nie wyłącznie marginesu społecznego. Musiałbyś uznać, że wszyscy rodzice w całym społeczeństwie są przygłupi, nieodpowiedzialni i niepodmiotowi. Może to i prawda, ale w takim razie trzeba odrzucić demokrację.
      „szkoła nie wychodzi daleko poza alfabetyzację, nie wiem tylko skąd założenie, że domy rodzinne są w tym zasadniczo lepsze”
      Dlatego, że w nie wyobrażam sobie rodziny, której nauczenie dziecka czytać zajęłoby 12 lat. Te które znam, w większości miały dzieci sprawnie czytające w wieku 6 lat albo i wcześniej. I 12 lat alfabetyzacji szkolnej było/jest wyłącznie stratą czasu i obrzydzaniem im życia, robieniem zbędnych nudnych głupot.

      • avatar

        Robert Raczyński

        11 listopada 2017 at 09:20

        Dzięki za link. Geografowie naprawdę nie mają szans rozwodzić się o takich rzeczach. Na egzaminie gimnazjalnym nikt już nie pamięta o filozofii „zaciekawiania” wykładanej na szkoleniach, więc żadne zadanie nie może być ciekawe – oportunistyczne anegdoty są z tej perspektywy zbędne i potencjalnie niebezpieczne dla opowiadającego.
        W kwestii „ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko”, miałem raczej na myśli po prostu dzieci, które o sobie nie decydują i są zupełnie zależne od woli rodziców, czyli faktycznie wszystkie.
        „Dlatego, że w nie wyobrażam sobie rodziny, której nauczenie dziecka czytać zajęłoby 12 lat.” – Są takie, w których taki proces nie zaszedłby nigdy, ale masz rację, ja też nie pojmuję sytuacji, w której i gimnazjum i liceum zajmują się tym samym, np. odróżnianiem present simple od continuous przez sześć lat.

  • avatar

    Robert Raczyński

    10 listopada 2017 at 14:31

    Ksawery, po raz kolejny usiłujesz przekonać mnie do aksjomatów. Nie ma potrzeby, nie ten adres. Problem z aksjomatami polega na tym, że ich używanie ma sens jedynie wśród ludzi, którzy je uznają (mają na pulpicie podobny zestaw ikon). Dlatego sprawdzają się np. w matematyce, bo matematykiem można być tylko aksjomaty uznając, lub własnym geniuszem je obalając. W życiu niestety mało co jest aksjomatem, bo o jakikolwiek konsens niezmiernie trudno, a już o konsens liberalny tym bardziej. Obstawanie przy aksjomatach mających wartość jedynie dla obstającego, lub dla niszowego klubu obstających kończy się na ogół tym, czym skończyła się dyskusja liberalna w polskiej polityce – wieżą z kości słoniowej otoczonej oceanem populizmu. Niezależnie od tego, jak bardzo podzielam twoje przekonania, nie wydaje mi się, żeby pozostawanie w splendid isolation przybliżało moment liberalnego triumfu. Nie namawiam cię do zmiany priorytetów, czy akceptacji zgniłych kompromisów, na które ja poszedłem wykonując swój zawód – tak, bywam klawiszem opowiadającym o świecie siedzącym w celi. Jedyne usprawiedliwienie widzę w fakcie, że sporo „osadzonych”, o tym świecie dowiedziałoby się dużo mniej pozostając „na wolności”. Dla przykładu wczoraj, jeden z najbardziej „prześladowanych” „więźniów” wyraził zdziwienie na widok fotografii Ayers Rock, opisywanej przez większość podręczników do angielskiego. Jak to tak? Góra pośrodku płaskiej jak stół pustyni? Niemożliwe, pic na wodę, fotomontaż. Reszta też nie była przekonana. Angielski poszedł się gonić, do końca lekcji opowiadałem im o geologii tego kawałka Australii – na geografii nie mieli czasu… Cóż, w przypadku tej akurat „celi” miało to większy sens, niż pytania do czytanki… Wiem, że w tych okolicznościach, od Ludwików i Linette, ten prekambryjski ostaniec różni się jedynie nieumieszczeniem go w scenariuszu lekcji i nie jestem pewien, czy opowiadanie o nim ma jakiś większy sens, niż ćwiczenie algorytmu dodawania ułamków, jednak wydaje mi się, że w sytuacji, w której otoczenie nie dzieli ze mną aksjomatów, nie pozostaje mi nic innego, niż płonna pewnie nadzieja, że poszerzam czyjeś perspektywy, ograniczone dotąd do horyzontu „spacerniaka” na nadchodzącej przerwie.
    Z zachowaniem proporcji i nie pochlebiając sobie, miewam dylematy, jak Kościuszko. On też był przekonany, że warunkiem edukacji jest wolność, ale jednocześnie przyznawał (w liście do księcia Adama Czartoryskiego), że nic chłopu pańszczyźnianemu po wolności, z której nie umie korzystać i którą najeść się nie może. W swoim testamencie zaznaczył, by uwalnianych za jego pieniądze niewolników najpierw staranie wybrać pod kątem predyspozycji do wolności i przysposobić do niej odpowiednią edukacją. Niekonsekwencje, które punktujesz są wynikiem nieprzystawalności aksjomatów do ustroju. Idealizm Kościuszki poległ w konfrontacji z realizmem Jeffersona – niezależnie od tego, jak tego drugiego ocenimy dzisiaj, on wiedział, że wypełnienie testamentu Kościuszki było wtedy nierealne. Cóż, pewnie lepiej było wtedy być niewolnikiem niesłownego Jeffersona, niż kogokolwiek innego.
    Tak więc, jeśli mamy trzymać się definicji, poprawne stosunki nauczyciel-rodzic rzeczywiście w większości przypadków podpadają pod „nieeskalację konfliktu”. Cel w żadnym przypadku nie usprawiedliwia środków, zwróć jednak uwagę, że poruszamy się w materii pokrewnej konfliktom nierozwiązywalnym, a przynajmniej silnie kontrowersyjnym. Czy ratować samobójców, którym zamach na własne życie się nie powiódł? Czy szczepić dzieci w krajach Trzeciego Świata i dzieci idiotów, którzy w przypadku krztuśca i odry wolą modlitwę? Czy wspomagać nieubezpieczone ofiary klęsk żywiołowych? W większości takich przypadków, wolna wola podmiotów jest albo pomijana, albo zakładana jest ich akceptacja. Podstawowy konflikt reprezentowany przez oświatę publiczną dotyczy niestety ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko – czy powinniśmy zostawiać samemu sobie dziecko, bądźmy politycznie poprawni, kogoś mądrego inaczej, czy też powinniśmy dać mu choćby cień szansy, na to że, na przykład, powodowane przypadkiem, zainteresuje się piaskowcem prekambryjskim, tylko dlatego, że ktoś mu o nim opowiedział, nie każąc mu przy tym wyrecytować epok geologicznych? Choć prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest śladowe, wydaje mi się, że nauczyciel nie powinien go wykluczać, tylko dlatego, że pracuje w systemowej szkole, która nie spełnia jego wysublimowanych standardów etycznych. Jeśli zaś bierze za to odpowiedzialność, powinien także móc spodziewać się, choćby na zasadzie symetrii, że rodzic to doceni i nie będzie jego wysiłków sabotował, zwłaszcza, że w sporej większości przypadków, głównego problemu nie upatruje on wcale w konflikcie zasadniczym. Nie widzę też przeciwwskazań, by, będąc świadomym działań nauczyciela, wspierał jego wysiłki. Aby być ich świadomym, powinien być nimi zainteresowany, bo w przeciwnym razie jego głos nie różni się niczym od woli właściciela psa u weterynarza – odrobaczyć, czy nie.
    To prawda, że większości rzeczy, którymi szkoła udaje, że się zajmuje, rodzic może, jeśli nie powinien, nauczyć swoje dziecko w domu. Sedno w tym, że problemem głównym @Pauliny, @Marii i moim nie są relacje z rodzicami pokroju Pani Anny (jeśli nad interpretuję wypowiedzi, proszę o sprostowanie). My, z przyczyn, jak zakładam, nie tylko systemowych i etycznych, nie możemy się na ogół takiego zainteresowania dzieckiem spodziewać. Podejrzewam z kolei, że bardzo często, rozczarowania szkołą Pani Anny i innych, wynikają z konieczności dostosowania swoich oczekiwań do dyktatu poziomu świetlicy i tu mogę jedynie pokiwać głową ze zrozumieniem, bo to nie ja odpowiadam za to, że w państwowym systemie powszechnego szczęścia, nie istnieje podział na szkołę i „świetlicę” (do której prowadzenia na serio nie mam ani nabożeństwa, ani kwalifikacji). Tak, masz rację, szkoła nie wychodzi daleko poza alfabetyzację, nie wiem tylko skąd założenie, że domy rodzinne są w tym zasadniczo lepsze. Jeśli miałbym literalnie podejść do wolności wyboru, powinienem nie tylko zrezygnować z pracy w szkole publicznej, ale także ze zdecydowanej większości zajęć tutorskich, bo jak się domyślasz, nie wszystkie podmioty pałają miłością do przedmiotu i nie mogą bez niego żyć. Jak jednak rozwiązać problem „czytania ze zrozumieniem” w erze powszechnej znajomości alfabetu? Tatuś i mamusia literki składać już potrafią, ale niewiele ponad to. Mamy więc zrezygnować z kolaborowania z obrzydłą opresją latorośli w imię wolności głupoty rodziców? Pogodzić się z tym, że w trzydziestoosobowej grupie licealistów test wyboru „nie wychodzi”, choć główną przeszkodą nie jest obcość języka, ale niezrozumienie mowy w ogóle? Mamy się zasłonić ich wolnością do tej niewiedzy, czy próbować ich jednak mowy nauczyć, nawet jeśli nikt im póki co nie daje wyboru między jej nabyciem, a pozostaniem ignorantem? Nawiasem mówiąc, zakładając szczerość odpowiedzi, ilu ludzi przyznałoby, że chce pozostać ignorantami? Znikoma skuteczność takich usiłowań nie powinna być moim zdaniem argumentem przeciw – zadaniem nauczyciela, użyję nawet wytartego słowa, jego misją powinno być umożliwienie uczniom dokonywania wyborów. Nie mądrych i dobrych. Świadomych. To może im się przydać w walce o wolność. Przynajmniej garstce z nich.

    • avatar

      Xawer

      10 listopada 2017 at 23:35

      Ależ jak najdalszy jestem od potępiania „klawiszy” – a zwłaszcza Ciebie – raczej wyjątkowo rzadko spotykany typ, opowiadający o Ayers Rock i podobnych rzeczach. Nie spotkałem takich „klawiszy” w relacjach moich tutees…
      Ogromna większość nauczycieli to geografowie, nie mający czasu by opowiedzieć o Ayers Rock, bo realizują program, albo angliści, którzy sami nie mają pojęcia o geologii i ich nigdy nie obchodziła.
      Stwierdzam tylko, że chciejstwem i przesadną dumą ze swojej „misji” – zwłaszcza, tej nie wykraczającej poza wciskanie do głów podstaw programowych – jest oczekiwanie ochoczej współpracy ze strony rodziców. I zdziwienie, połączone z nutą potępienia i zawodu, że współpracować nie chcą. Oczywiście, jeśli jacyś chcą współpracować i doceniają działania – zwłaszcza takie jak Twoje – to chwała im.
      Prezent dla Ciebie i Twoich uczniów:
      Zdjęcie satelitarne Ayers Rock sprzed tygodnia – tam już jest wiosna. Nowsze są trochę zachmurzone…
      http://apps.sentinel-hub.com/eo-browser/#lat=-25.35352795878876&lng=131.03251934051514&zoom=14&datasource=Sentinel-2%20L1C&time=2017-11-03&preset=1_TRUE_COLOR
      Obejrzyjcie sobie również w „false color” – takie struktury w podczerwieni widać dokładniej.
      Niech dzieciaki zauważą, że to naprawdę antypody – to południowe strome stoki są zacienione, a północne w pełnym słońcu…
      Kościuszko – różnica jest ta, że chłopi już dostali wolność. Są pełnoprawnymi obywatelami. Z pełnią praw, nabywaną nie w wyniku nauczenia się czegoś (dodawania ułamków), tylko w wyniku osiągnięcia wieku 18 lat. Przymusowa edukacja jest nieodłącznie związana z asymetrią praw i autorytaryzmem – może ją prowadzić właściciel wobec swoich niewolników, albo Fryderyk Wilhelm wobec swoich poddanych.
      „Podstawowy konflikt reprezentowany przez oświatę publiczną dotyczy niestety ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko”
      Przeciwnie! Dotyczy wszystkich, a nie wyłącznie marginesu społecznego. Musiałbyś uznać, że wszyscy rodzice w całym społeczeństwie są przygłupi, nieodpowiedzialni i niepodmiotowi. Może to i prawda, ale w takim razie trzeba odrzucić demokrację.
      „szkoła nie wychodzi daleko poza alfabetyzację, nie wiem tylko skąd założenie, że domy rodzinne są w tym zasadniczo lepsze”
      Dlatego, że w nie wyobrażam sobie rodziny, której nauczenie dziecka czytać zajęłoby 12 lat. Te które znam, w większości miały dzieci sprawnie czytające w wieku 6 lat albo i wcześniej. I 12 lat alfabetyzacji szkolnej było/jest wyłącznie stratą czasu i obrzydzaniem im życia, robieniem zbędnych nudnych głupot.

      • avatar

        Robert Raczyński

        11 listopada 2017 at 09:20

        Dzięki za link. Geografowie naprawdę nie mają szans rozwodzić się o takich rzeczach. Na egzaminie gimnazjalnym nikt już nie pamięta o filozofii „zaciekawiania” wykładanej na szkoleniach, więc żadne zadanie nie może być ciekawe – oportunistyczne anegdoty są z tej perspektywy zbędne i potencjalnie niebezpieczne dla opowiadającego.
        W kwestii „ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko”, miałem raczej na myśli po prostu dzieci, które o sobie nie decydują i są zupełnie zależne od woli rodziców, czyli faktycznie wszystkie.
        „Dlatego, że w nie wyobrażam sobie rodziny, której nauczenie dziecka czytać zajęłoby 12 lat.” – Są takie, w których taki proces nie zaszedłby nigdy, ale masz rację, ja też nie pojmuję sytuacji, w której i gimnazjum i liceum zajmują się tym samym, np. odróżnianiem present simple od continuous przez sześć lat.

  • avatar

    Robert Raczyński

    10 listopada 2017 at 14:31

    Ksawery, po raz kolejny usiłujesz przekonać mnie do aksjomatów. Nie ma potrzeby, nie ten adres. Problem z aksjomatami polega na tym, że ich używanie ma sens jedynie wśród ludzi, którzy je uznają (mają na pulpicie podobny zestaw ikon). Dlatego sprawdzają się np. w matematyce, bo matematykiem można być tylko aksjomaty uznając, lub własnym geniuszem je obalając. W życiu niestety mało co jest aksjomatem, bo o jakikolwiek konsens niezmiernie trudno, a już o konsens liberalny tym bardziej. Obstawanie przy aksjomatach mających wartość jedynie dla obstającego, lub dla niszowego klubu obstających kończy się na ogół tym, czym skończyła się dyskusja liberalna w polskiej polityce – wieżą z kości słoniowej otoczonej oceanem populizmu. Niezależnie od tego, jak bardzo podzielam twoje przekonania, nie wydaje mi się, żeby pozostawanie w splendid isolation przybliżało moment liberalnego triumfu. Nie namawiam cię do zmiany priorytetów, czy akceptacji zgniłych kompromisów, na które ja poszedłem wykonując swój zawód – tak, bywam klawiszem opowiadającym o świecie siedzącym w celi. Jedyne usprawiedliwienie widzę w fakcie, że sporo „osadzonych”, o tym świecie dowiedziałoby się dużo mniej pozostając „na wolności”. Dla przykładu wczoraj, jeden z najbardziej „prześladowanych” „więźniów” wyraził zdziwienie na widok fotografii Ayers Rock, opisywanej przez większość podręczników do angielskiego. Jak to tak? Góra pośrodku płaskiej jak stół pustyni? Niemożliwe, pic na wodę, fotomontaż. Reszta też nie była przekonana. Angielski poszedł się gonić, do końca lekcji opowiadałem im o geologii tego kawałka Australii – na geografii nie mieli czasu… Cóż, w przypadku tej akurat „celi” miało to większy sens, niż pytania do czytanki… Wiem, że w tych okolicznościach, od Ludwików i Linette, ten prekambryjski ostaniec różni się jedynie nieumieszczeniem go w scenariuszu lekcji i nie jestem pewien, czy opowiadanie o nim ma jakiś większy sens, niż ćwiczenie algorytmu dodawania ułamków, jednak wydaje mi się, że w sytuacji, w której otoczenie nie dzieli ze mną aksjomatów, nie pozostaje mi nic innego, niż płonna pewnie nadzieja, że poszerzam czyjeś perspektywy, ograniczone dotąd do horyzontu „spacerniaka” na nadchodzącej przerwie.
    Z zachowaniem proporcji i nie pochlebiając sobie, miewam dylematy, jak Kościuszko. On też był przekonany, że warunkiem edukacji jest wolność, ale jednocześnie przyznawał (w liście do księcia Adama Czartoryskiego), że nic chłopu pańszczyźnianemu po wolności, z której nie umie korzystać i którą najeść się nie może. W swoim testamencie zaznaczył, by uwalnianych za jego pieniądze niewolników najpierw staranie wybrać pod kątem predyspozycji do wolności i przysposobić do niej odpowiednią edukacją. Niekonsekwencje, które punktujesz są wynikiem nieprzystawalności aksjomatów do ustroju. Idealizm Kościuszki poległ w konfrontacji z realizmem Jeffersona – niezależnie od tego, jak tego drugiego ocenimy dzisiaj, on wiedział, że wypełnienie testamentu Kościuszki było wtedy nierealne. Cóż, pewnie lepiej było wtedy być niewolnikiem niesłownego Jeffersona, niż kogokolwiek innego.
    Tak więc, jeśli mamy trzymać się definicji, poprawne stosunki nauczyciel-rodzic rzeczywiście w większości przypadków podpadają pod „nieeskalację konfliktu”. Cel w żadnym przypadku nie usprawiedliwia środków, zwróć jednak uwagę, że poruszamy się w materii pokrewnej konfliktom nierozwiązywalnym, a przynajmniej silnie kontrowersyjnym. Czy ratować samobójców, którym zamach na własne życie się nie powiódł? Czy szczepić dzieci w krajach Trzeciego Świata i dzieci idiotów, którzy w przypadku krztuśca i odry wolą modlitwę? Czy wspomagać nieubezpieczone ofiary klęsk żywiołowych? W większości takich przypadków, wolna wola podmiotów jest albo pomijana, albo zakładana jest ich akceptacja. Podstawowy konflikt reprezentowany przez oświatę publiczną dotyczy niestety ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko – czy powinniśmy zostawiać samemu sobie dziecko, bądźmy politycznie poprawni, kogoś mądrego inaczej, czy też powinniśmy dać mu choćby cień szansy, na to że, na przykład, powodowane przypadkiem, zainteresuje się piaskowcem prekambryjskim, tylko dlatego, że ktoś mu o nim opowiedział, nie każąc mu przy tym wyrecytować epok geologicznych? Choć prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest śladowe, wydaje mi się, że nauczyciel nie powinien go wykluczać, tylko dlatego, że pracuje w systemowej szkole, która nie spełnia jego wysublimowanych standardów etycznych. Jeśli zaś bierze za to odpowiedzialność, powinien także móc spodziewać się, choćby na zasadzie symetrii, że rodzic to doceni i nie będzie jego wysiłków sabotował, zwłaszcza, że w sporej większości przypadków, głównego problemu nie upatruje on wcale w konflikcie zasadniczym. Nie widzę też przeciwwskazań, by, będąc świadomym działań nauczyciela, wspierał jego wysiłki. Aby być ich świadomym, powinien być nimi zainteresowany, bo w przeciwnym razie jego głos nie różni się niczym od woli właściciela psa u weterynarza – odrobaczyć, czy nie.
    To prawda, że większości rzeczy, którymi szkoła udaje, że się zajmuje, rodzic może, jeśli nie powinien, nauczyć swoje dziecko w domu. Sedno w tym, że problemem głównym @Pauliny, @Marii i moim nie są relacje z rodzicami pokroju Pani Anny (jeśli nad interpretuję wypowiedzi, proszę o sprostowanie). My, z przyczyn, jak zakładam, nie tylko systemowych i etycznych, nie możemy się na ogół takiego zainteresowania dzieckiem spodziewać. Podejrzewam z kolei, że bardzo często, rozczarowania szkołą Pani Anny i innych, wynikają z konieczności dostosowania swoich oczekiwań do dyktatu poziomu świetlicy i tu mogę jedynie pokiwać głową ze zrozumieniem, bo to nie ja odpowiadam za to, że w państwowym systemie powszechnego szczęścia, nie istnieje podział na szkołę i „świetlicę” (do której prowadzenia na serio nie mam ani nabożeństwa, ani kwalifikacji). Tak, masz rację, szkoła nie wychodzi daleko poza alfabetyzację, nie wiem tylko skąd założenie, że domy rodzinne są w tym zasadniczo lepsze. Jeśli miałbym literalnie podejść do wolności wyboru, powinienem nie tylko zrezygnować z pracy w szkole publicznej, ale także ze zdecydowanej większości zajęć tutorskich, bo jak się domyślasz, nie wszystkie podmioty pałają miłością do przedmiotu i nie mogą bez niego żyć. Jak jednak rozwiązać problem „czytania ze zrozumieniem” w erze powszechnej znajomości alfabetu? Tatuś i mamusia literki składać już potrafią, ale niewiele ponad to. Mamy więc zrezygnować z kolaborowania z obrzydłą opresją latorośli w imię wolności głupoty rodziców? Pogodzić się z tym, że w trzydziestoosobowej grupie licealistów test wyboru „nie wychodzi”, choć główną przeszkodą nie jest obcość języka, ale niezrozumienie mowy w ogóle? Mamy się zasłonić ich wolnością do tej niewiedzy, czy próbować ich jednak mowy nauczyć, nawet jeśli nikt im póki co nie daje wyboru między jej nabyciem, a pozostaniem ignorantem? Nawiasem mówiąc, zakładając szczerość odpowiedzi, ilu ludzi przyznałoby, że chce pozostać ignorantami? Znikoma skuteczność takich usiłowań nie powinna być moim zdaniem argumentem przeciw – zadaniem nauczyciela, użyję nawet wytartego słowa, jego misją powinno być umożliwienie uczniom dokonywania wyborów. Nie mądrych i dobrych. Świadomych. To może im się przydać w walce o wolność. Przynajmniej garstce z nich.

    • avatar

      Xawer

      10 listopada 2017 at 23:35

      Ależ jak najdalszy jestem od potępiania „klawiszy” – a zwłaszcza Ciebie – raczej wyjątkowo rzadko spotykany typ, opowiadający o Ayers Rock i podobnych rzeczach. Nie spotkałem takich „klawiszy” w relacjach moich tutees…
      Ogromna większość nauczycieli to geografowie, nie mający czasu by opowiedzieć o Ayers Rock, bo realizują program, albo angliści, którzy sami nie mają pojęcia o geologii i ich nigdy nie obchodziła.
      Stwierdzam tylko, że chciejstwem i przesadną dumą ze swojej „misji” – zwłaszcza, tej nie wykraczającej poza wciskanie do głów podstaw programowych – jest oczekiwanie ochoczej współpracy ze strony rodziców. I zdziwienie, połączone z nutą potępienia i zawodu, że współpracować nie chcą. Oczywiście, jeśli jacyś chcą współpracować i doceniają działania – zwłaszcza takie jak Twoje – to chwała im.
      Prezent dla Ciebie i Twoich uczniów:
      Zdjęcie satelitarne Ayers Rock sprzed tygodnia – tam już jest wiosna. Nowsze są trochę zachmurzone…
      http://apps.sentinel-hub.com/eo-browser/#lat=-25.35352795878876&lng=131.03251934051514&zoom=14&datasource=Sentinel-2%20L1C&time=2017-11-03&preset=1_TRUE_COLOR
      Obejrzyjcie sobie również w „false color” – takie struktury w podczerwieni widać dokładniej.
      Niech dzieciaki zauważą, że to naprawdę antypody – to południowe strome stoki są zacienione, a północne w pełnym słońcu…
      Kościuszko – różnica jest ta, że chłopi już dostali wolność. Są pełnoprawnymi obywatelami. Z pełnią praw, nabywaną nie w wyniku nauczenia się czegoś (dodawania ułamków), tylko w wyniku osiągnięcia wieku 18 lat. Przymusowa edukacja jest nieodłącznie związana z asymetrią praw i autorytaryzmem – może ją prowadzić właściciel wobec swoich niewolników, albo Fryderyk Wilhelm wobec swoich poddanych.
      „Podstawowy konflikt reprezentowany przez oświatę publiczną dotyczy niestety ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko”
      Przeciwnie! Dotyczy wszystkich, a nie wyłącznie marginesu społecznego. Musiałbyś uznać, że wszyscy rodzice w całym społeczeństwie są przygłupi, nieodpowiedzialni i niepodmiotowi. Może to i prawda, ale w takim razie trzeba odrzucić demokrację.
      „szkoła nie wychodzi daleko poza alfabetyzację, nie wiem tylko skąd założenie, że domy rodzinne są w tym zasadniczo lepsze”
      Dlatego, że w nie wyobrażam sobie rodziny, której nauczenie dziecka czytać zajęłoby 12 lat. Te które znam, w większości miały dzieci sprawnie czytające w wieku 6 lat albo i wcześniej. I 12 lat alfabetyzacji szkolnej było/jest wyłącznie stratą czasu i obrzydzaniem im życia, robieniem zbędnych nudnych głupot.

      • avatar

        Robert Raczyński

        11 listopada 2017 at 09:20

        Dzięki za link. Geografowie naprawdę nie mają szans rozwodzić się o takich rzeczach. Na egzaminie gimnazjalnym nikt już nie pamięta o filozofii „zaciekawiania” wykładanej na szkoleniach, więc żadne zadanie nie może być ciekawe – oportunistyczne anegdoty są z tej perspektywy zbędne i potencjalnie niebezpieczne dla opowiadającego.
        W kwestii „ludzi, którym do deklarowanej podmiotowości niezmiernie daleko”, miałem raczej na myśli po prostu dzieci, które o sobie nie decydują i są zupełnie zależne od woli rodziców, czyli faktycznie wszystkie.
        „Dlatego, że w nie wyobrażam sobie rodziny, której nauczenie dziecka czytać zajęłoby 12 lat.” – Są takie, w których taki proces nie zaszedłby nigdy, ale masz rację, ja też nie pojmuję sytuacji, w której i gimnazjum i liceum zajmują się tym samym, np. odróżnianiem present simple od continuous przez sześć lat.

Dodaj komentarz