Nauczyciel wierzy w możliwości uczniów

Przeczytałam artykuł Bradleya Busha w The Guardian (https://www.theguardian.com/teacher-network/2017/nov/10/what-every-teacher-should-know-about-expectations). Do poruszonego przez autora tematu jestem absolutnie przekonana – wiara w każdego ucznia to podstawa dobrego nauczania.
Ten pogląd jest też zgodny z piątą strategią oceniania kształtującego, która zakłada, że uczeń może być autorem własnego procesu uczenia się, czyli może być odpowiedzialny za swoją naukę. Tak może być tylko wtedy, gdy uczeń i nauczyciel wierzą, że tak może się stać. We wpisach pod artykułem pojawiły się krytyczne uwagi dotyczące merytoryki badań cytowanych przez autora. Mimo, że zajrzałam do nich zanim przeczytałam artykuł, postanowiłam go przetłumaczyć, gdyż idea jest zgodna z moim zdrowym rozsądkiem, więc sama metodologia badań mnie nie odstręcza. Bush używa pojęcia pozytywnych oczekiwań (positive expectations), które ja rozumiem jako – wiarę w możliwości uczniów.
Zdaniem autora kluczem do osiągania przez uczniów wysokich wyników w nauce, jest wiara nauczyciela w możliwości osiągania przez nich wysokich wyników, przy jednoczesnym zapewnieniu im potrzebnej pomocy. Pomysł, że pozytywne oczekiwania wpływają pozytywnie na wydajność, jest znany jako efekt Pigmaliona, polegający na spełnianiu się pozytywnego oczekiwania wobec kogoś dlatego, że to pozytywne oczekiwanie sobie wcześniej wytworzyliśmy. Czyli samospełniająca się przepowiednia.
Naukowcy Robert Rosenthal i Lenore Jacobson, zrobili pewien eksperyment, aby sprawdzić na ile pozytywne oczekiwania nauczycieli mają wpływ na motywację i osiąganie przez uczniów wysokich wyników (z artykułu wynika, że przez wyniki autor rozumie wyniki testu IQ). Podali do wiadomości nauczycieli, którzy uczniowie w klasie są zdolni.  Uczniowie zostali wybrani losowo, o czym nauczyciele nie wiedzieli. Pod koniec roku sprawdzono wyniki uczniów. Okazało się, że wybrani losowo uczniowie, którzy zostali podani jako „zdolni”, osiągnęli lepsze wyniki niż pozostali. Powiązano ten wynik z nauczycielskimi oczekiwaniom w stosunku do uczniów zdolnych, co miało wpływ na zachowanie i możliwości tych uczniów. Co dziwne okazało się, że na wyniki uczniów nie miało wpływu, czy wcześniej osiągali oni wysokie, czy niskie wyniki w nauce.
Zauważono, że efekt Pigmaliona jest najbardziej wyraźny, gdy nauczyciele już na początku roku deklarują pozytywne oczekiwania w stosunku do swoich uczniów, zanim uczniowie wyrobią sobie negatywne wyobrażenia o swoich możliwościach i zdolnościach.
Przeciwieństwem efektu Pigmaliona jest efekt Golema – posiadanie niskich oczekiwań, które prowadzi do braku wiary w siebie i  samospełniających się przepowiedni. Uczniowie zawodzą, gdyż nie wierzą, że im się uda.
Autor zwraca uwagę na odróżnienie aspiracji od pozytywnych oczekiwań. Aspiracja to chęć bycia lepszym, a  oczekiwania to przekonanie o prawdopodobieństwie sukcesu. Pozytywne oczekiwania pomagają w osiąganiu wysokich wyników, a same wysokie aspiracje nie dają takich rezultatów. Badania sugerują, że uczniowie, którzy mają wysokie aspiracje, ale niskie oczekiwania osiągają niższe wyniki niż osoby mające wysokie aspiracje i wysokie oczekiwania.
Autor radzi nauczycielom, oczekiwać, że wszyscy uczniowie osiągną wysokie  standardy, udzielać uczniom odpowiedniego indywidualnego  wsparcia oraz nie obniżać wymagań i  oczekiwań w stosunku do uczniów. Ważne jest, aby uczniowie wiedzieli, że nauczyciel wierzy w ich możliwości  i że uczniowie mogą liczyć na jego pomoc.
Artykuł jest zgodny z moim doświadczeniem, wiara często czyni cuda. A młody człowiek potrzebuje do życia – wiary w siebie. Najlepsza postawa nauczyciela, to: damy radę, osiągniemy razem sukces i zawsze możecie liczyć na moją pomoc. Czyli Pigmalion, a nie Golem.
 

21 komentarzy

  • avatar

    Xawer

    15 listopada 2017 at 18:03

    Mechanizmy Pigmaliona i Golema niewątpliwie działają, tylko zarówno autor, jak i Ty zapominacie o tym, że takie efekty, jeśli nie dotyczą relacji rodzice-jedynak, działają przez porównywanie się z innymi. Już wobec rodzeństwa, czy tym bardziej grupy kilkunastu czy więcej dzieci, istotne jest porównywanie się z innymi. Opisywany przez Ciebie eksperyment dotyczył podzielenia grupy (nieważne, że nieuzasadnionego) na podgrupę lepszych i drugą gorszych.
    Eksperyment Rosenthala pokazuje zupełnie coś innego, niż zazwyczaj przez Ciebie głoszone podejście egalitarystyczne. Poświęcając więcej czasu, uwagi, zaangażowania i wymagając dużo od pewnej wyselekcjonowanej grupy, ta grupa wybije się przed pozostałych. Nawet, jeśli kryterium selekcji było czysto losowe.
    Ale nie da się osiągnąć efektu Krzaklewskiego – wszyscy nie mogą być powyżej przeciętnej. Jak by nie cudować z chwaleniem za bzdury i nagradzaniem kropek.
    Oczywista racja, że nie należy obniżać wymagań i mieć je wysokie – bo to wspiera efekty dydaktyczne, a obniżanie wymagań je psuje. Tyle, że to nierozerwalnie wiąże się z ocenianiem, selekcją, wartościowaniem i odrzuceniem tych, co tych wymagań nie spełniają.
    Jeśli dzieci są w grupie, a nie dotyczy to jedynaków w domu, to nawet małe dzieci nie dadzą się nabrać na to, że w każdego wierzysz na maksa, każdy osiąga same sukcesy, od każdego wymagasz tak samo dużo, ale wszyscy te wymagania spełniają z łatwością, choćby je demonstracyjnie olewali albo po prostu byli mniej inteligentni od innych.

  • avatar

    Xawer

    15 listopada 2017 at 18:03

    Mechanizmy Pigmaliona i Golema niewątpliwie działają, tylko zarówno autor, jak i Ty zapominacie o tym, że takie efekty, jeśli nie dotyczą relacji rodzice-jedynak, działają przez porównywanie się z innymi. Już wobec rodzeństwa, czy tym bardziej grupy kilkunastu czy więcej dzieci, istotne jest porównywanie się z innymi. Opisywany przez Ciebie eksperyment dotyczył podzielenia grupy (nieważne, że nieuzasadnionego) na podgrupę lepszych i drugą gorszych.
    Eksperyment Rosenthala pokazuje zupełnie coś innego, niż zazwyczaj przez Ciebie głoszone podejście egalitarystyczne. Poświęcając więcej czasu, uwagi, zaangażowania i wymagając dużo od pewnej wyselekcjonowanej grupy, ta grupa wybije się przed pozostałych. Nawet, jeśli kryterium selekcji było czysto losowe.
    Ale nie da się osiągnąć efektu Krzaklewskiego – wszyscy nie mogą być powyżej przeciętnej. Jak by nie cudować z chwaleniem za bzdury i nagradzaniem kropek.
    Oczywista racja, że nie należy obniżać wymagań i mieć je wysokie – bo to wspiera efekty dydaktyczne, a obniżanie wymagań je psuje. Tyle, że to nierozerwalnie wiąże się z ocenianiem, selekcją, wartościowaniem i odrzuceniem tych, co tych wymagań nie spełniają.
    Jeśli dzieci są w grupie, a nie dotyczy to jedynaków w domu, to nawet małe dzieci nie dadzą się nabrać na to, że w każdego wierzysz na maksa, każdy osiąga same sukcesy, od każdego wymagasz tak samo dużo, ale wszyscy te wymagania spełniają z łatwością, choćby je demonstracyjnie olewali albo po prostu byli mniej inteligentni od innych.

  • avatar

    Xawer

    15 listopada 2017 at 18:03

    Mechanizmy Pigmaliona i Golema niewątpliwie działają, tylko zarówno autor, jak i Ty zapominacie o tym, że takie efekty, jeśli nie dotyczą relacji rodzice-jedynak, działają przez porównywanie się z innymi. Już wobec rodzeństwa, czy tym bardziej grupy kilkunastu czy więcej dzieci, istotne jest porównywanie się z innymi. Opisywany przez Ciebie eksperyment dotyczył podzielenia grupy (nieważne, że nieuzasadnionego) na podgrupę lepszych i drugą gorszych.
    Eksperyment Rosenthala pokazuje zupełnie coś innego, niż zazwyczaj przez Ciebie głoszone podejście egalitarystyczne. Poświęcając więcej czasu, uwagi, zaangażowania i wymagając dużo od pewnej wyselekcjonowanej grupy, ta grupa wybije się przed pozostałych. Nawet, jeśli kryterium selekcji było czysto losowe.
    Ale nie da się osiągnąć efektu Krzaklewskiego – wszyscy nie mogą być powyżej przeciętnej. Jak by nie cudować z chwaleniem za bzdury i nagradzaniem kropek.
    Oczywista racja, że nie należy obniżać wymagań i mieć je wysokie – bo to wspiera efekty dydaktyczne, a obniżanie wymagań je psuje. Tyle, że to nierozerwalnie wiąże się z ocenianiem, selekcją, wartościowaniem i odrzuceniem tych, co tych wymagań nie spełniają.
    Jeśli dzieci są w grupie, a nie dotyczy to jedynaków w domu, to nawet małe dzieci nie dadzą się nabrać na to, że w każdego wierzysz na maksa, każdy osiąga same sukcesy, od każdego wymagasz tak samo dużo, ale wszyscy te wymagania spełniają z łatwością, choćby je demonstracyjnie olewali albo po prostu byli mniej inteligentni od innych.

  • avatar

    Robert Raczyński

    15 listopada 2017 at 23:23

    Gdybym nie wierzył w swoich uczniów, pewnie nie mógłbym wykonywać swego zawodu. Wiara ma jednak to do siebie, że finalnie bywa konfrontowana z rzeczywistością. Mimo niewątpliwego istnienia efektu Pigmaliona, jego działanie kończy się tam, gdzie naturalne możliwości i chęci przedmiotu wiary i tego się nie da przeskoczyć. Uczeń nie konfrontuje się przecież z moim „aktorstwem”, ale z zadaniem, testem, egzaminem, życiem. A w życiu, oprócz życzliwych Pigmalionów jest jeszcze cała reszta jego uczestników. Wszystkim życzliwie i kształtująco oceniającym chciałbym przypomnieć, że dla każdego dzieciaka dużo ważniejsza, niż z nasza, jest ocena środowiska i rówieśników. Ta, nie dość, że rzadko bywa kształtująca, to jest na ogół bezwzględna.
    Obiektywnie rzecz biorąc, nasze positive expectations MOGĄ wpłynąć na osiągnięcie przez ucznia jego maksymalnych możliwości (to bardzo dużo), ale nie zdadzą za niego matury.

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 listopada 2017 at 23:36

      I jeszcze jedno. Trzeba sobie zadać pytanie (i szczerze na nie odpowiedzieć), czy prowadząc taką psychologiczną manipulację, sami nie padamy jej ofiarą – czy wierząc w swoich uczniów, nie zaczynamy myśleć, że osiągane przez nich wyniki są lepsze, niż są rzeczywiście. Czy nie stajemy się takimi szkolnymi mamusiami i tatusiami, którzy, niezależnie od wszystkiego, są przekonani o geniuszu swoich zupełnie przeciętnych dzieci. To się zdaje nazywa efektem Rosenthala…

  • avatar

    Robert Raczyński

    15 listopada 2017 at 23:23

    Gdybym nie wierzył w swoich uczniów, pewnie nie mógłbym wykonywać swego zawodu. Wiara ma jednak to do siebie, że finalnie bywa konfrontowana z rzeczywistością. Mimo niewątpliwego istnienia efektu Pigmaliona, jego działanie kończy się tam, gdzie naturalne możliwości i chęci przedmiotu wiary i tego się nie da przeskoczyć. Uczeń nie konfrontuje się przecież z moim „aktorstwem”, ale z zadaniem, testem, egzaminem, życiem. A w życiu, oprócz życzliwych Pigmalionów jest jeszcze cała reszta jego uczestników. Wszystkim życzliwie i kształtująco oceniającym chciałbym przypomnieć, że dla każdego dzieciaka dużo ważniejsza, niż z nasza, jest ocena środowiska i rówieśników. Ta, nie dość, że rzadko bywa kształtująca, to jest na ogół bezwzględna.
    Obiektywnie rzecz biorąc, nasze positive expectations MOGĄ wpłynąć na osiągnięcie przez ucznia jego maksymalnych możliwości (to bardzo dużo), ale nie zdadzą za niego matury.

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 listopada 2017 at 23:36

      I jeszcze jedno. Trzeba sobie zadać pytanie (i szczerze na nie odpowiedzieć), czy prowadząc taką psychologiczną manipulację, sami nie padamy jej ofiarą – czy wierząc w swoich uczniów, nie zaczynamy myśleć, że osiągane przez nich wyniki są lepsze, niż są rzeczywiście. Czy nie stajemy się takimi szkolnymi mamusiami i tatusiami, którzy, niezależnie od wszystkiego, są przekonani o geniuszu swoich zupełnie przeciętnych dzieci. To się zdaje nazywa efektem Rosenthala…

  • avatar

    Robert Raczyński

    15 listopada 2017 at 23:23

    Gdybym nie wierzył w swoich uczniów, pewnie nie mógłbym wykonywać swego zawodu. Wiara ma jednak to do siebie, że finalnie bywa konfrontowana z rzeczywistością. Mimo niewątpliwego istnienia efektu Pigmaliona, jego działanie kończy się tam, gdzie naturalne możliwości i chęci przedmiotu wiary i tego się nie da przeskoczyć. Uczeń nie konfrontuje się przecież z moim „aktorstwem”, ale z zadaniem, testem, egzaminem, życiem. A w życiu, oprócz życzliwych Pigmalionów jest jeszcze cała reszta jego uczestników. Wszystkim życzliwie i kształtująco oceniającym chciałbym przypomnieć, że dla każdego dzieciaka dużo ważniejsza, niż z nasza, jest ocena środowiska i rówieśników. Ta, nie dość, że rzadko bywa kształtująca, to jest na ogół bezwzględna.
    Obiektywnie rzecz biorąc, nasze positive expectations MOGĄ wpłynąć na osiągnięcie przez ucznia jego maksymalnych możliwości (to bardzo dużo), ale nie zdadzą za niego matury.

    • avatar

      Robert Raczyński

      15 listopada 2017 at 23:36

      I jeszcze jedno. Trzeba sobie zadać pytanie (i szczerze na nie odpowiedzieć), czy prowadząc taką psychologiczną manipulację, sami nie padamy jej ofiarą – czy wierząc w swoich uczniów, nie zaczynamy myśleć, że osiągane przez nich wyniki są lepsze, niż są rzeczywiście. Czy nie stajemy się takimi szkolnymi mamusiami i tatusiami, którzy, niezależnie od wszystkiego, są przekonani o geniuszu swoich zupełnie przeciętnych dzieci. To się zdaje nazywa efektem Rosenthala…

  • avatar

    Xawer

    16 listopada 2017 at 10:03

    I jeszcze jedna rzecz, którą w kółko muszę przypominać przy okazji najróżniejszych „idei pedagogicznych”: badania dotyczyły 7-8 latków.
    A wyciąga się stąd wnioski i twierdzi, że są równie słuszne wobec 18-latków. Zdecydowanie bardziej krytycznych i niepodatnych na uśmiechanie się i poklepywanie po ramieniu, gdy sami widzą, że na to nie zasłużyli.

  • avatar

    Xawer

    16 listopada 2017 at 10:03

    I jeszcze jedna rzecz, którą w kółko muszę przypominać przy okazji najróżniejszych „idei pedagogicznych”: badania dotyczyły 7-8 latków.
    A wyciąga się stąd wnioski i twierdzi, że są równie słuszne wobec 18-latków. Zdecydowanie bardziej krytycznych i niepodatnych na uśmiechanie się i poklepywanie po ramieniu, gdy sami widzą, że na to nie zasłużyli.

  • avatar

    Xawer

    16 listopada 2017 at 10:03

    I jeszcze jedna rzecz, którą w kółko muszę przypominać przy okazji najróżniejszych „idei pedagogicznych”: badania dotyczyły 7-8 latków.
    A wyciąga się stąd wnioski i twierdzi, że są równie słuszne wobec 18-latków. Zdecydowanie bardziej krytycznych i niepodatnych na uśmiechanie się i poklepywanie po ramieniu, gdy sami widzą, że na to nie zasłużyli.

  • avatar

    Xawer

    18 listopada 2017 at 15:46

    Patrząc na to z własnej licealnej perspektywy – problem „wiary w drugą stronę” jest dokładnie odwrotny.
    To uczeń musi wierzyć w nauczyciela – w jego kompetencje merytoryczne.
    Tyle, że to nie jest do zadekretowania – na ten typ uznania, zaufania i szacunku uczniów trzeba sobie zasłużyć, a pierwotny kredyt zaufania większość nauczycieli traci bardzo szybko. Tylko najmłodsi – przedszkolaki czy dzieci z nauczania początkowego – dają tu (też nie wszystkie) większy kredyt zaufania.
    Starsi uczniowie – w przeciwieństwie do co poniektorych pedagogów – nie wierzą w talenty plastyczne tych nauczycieli plastyki, co potrafią narysować tylko kropkę. I nie mają za grosz do nich zaufania ani wiary w nich.
    Nasuwa się więc uwaga literacko-terminologiczna: „efekt Pigmaliona” wymaga nadprzyrodzonego działania Afrodyty w połączeniu z naszym nadzwyczajnym talentem.
    Albo (jeśli wolimy wersję współczesną) pojawia się tylko, jeśli mamy kompetencje Higginsa, włożymy ogrom pracy i mamy do czynienia ze zdolną, ambitną, pracowitą i zdeterminowaną Elizą, przepełnioną wewnętrzną motywacją – gotową do zapłacenia nam szylinga za lekcję. Poświęcając jej nie „wiarę w nią” tylko własny wysiłek, zaangażowanie i stosując wobec niej drakońskie wymagania.
    W obu wersjach wymaga to naszej ponadprzeciętnej kompetencji merytorycznej i wiary Galatei/Elizy w nas, a nie na odwrót. Zarówno w przypadku Galatei jak i Elizy były to relacje jeden do jednego, genialnego mistrza z tworzywem, wyprane z interakcji z innymi i odnoszenia się do nich.
    Ale mało który z dzisiejszych nauczycieli czytał Shawa, wręcz nie mówiąc o Owidiuszu…

    • avatar

      Robert Raczyński

      19 listopada 2017 at 13:47

      Wiara w mistrza… Ciężka sprawa. Raz utracona (co nieuniknione), wraca w sporadycznych przypadkach. Dzisiaj jest to jeszcze trudniejsze – młodzi ludzie w ogromnej większości traktują szkołę, jako „rzeczywistość wirtualną”, istniejącą niejako równolegle do tej, w której funkcjonują codziennie. Choć spędzają w niej sporo czasu, jest ona często równie naturalna, co gra komputerowa i nie inaczej jest traktowana: trzeba się jakoś dostosować, rozpoznać reguły, ma się określoną ilość „żyć”, itd. Jeśli ma się możliwość obserwowania uczniów w innym środowisku, po „wylogowaniu” ze szkoły, okazują się zwykle zupełnie innymi ludźmi, niż ich „awatary” używane na polskim, czy matematyce. Nauczycieli traktują właśnie jak postacie z gry, czyli niezbyt poważnie i wchodzenie z nimi w jakiekolwiek interakcje poza grą jest sporadyczne. Niewielu nauczycieli ma szczęście zostać czymś więcej niż kolejnym „awatarem”, a już Higginsem…
      Kolejnym aspektem jest dzisiaj zintensyfikowany nastoletni „krytycyzm” wobec jakiegokolwiek autorytetu, lub „autorytetu”. Nie wynika on już jedynie z naturalnego buntu młodości, ale także z rosnącego deficytu punktu odniesienia. Krytycyzm nie jest już nawet śladowo racjonalny, nie jest już buntem wobec zastanej rzeczywistości, ale doprowadzonym do absurdu poszukiwaniem czegokolwiek, co wypełnia pustkę. Jeśli nie trafi się w objęcia jakiejś patologii, czy ideologii, wybór nie jest duży. Paradoksalnie, zerwanie z autorytetami narzuconymi, lub przyjmowanymi przez zasiedzenie nie doprowadza wcale do komfortu wolnego wyboru, a pogłębia poczucie wyobcowania. Reguły gry pozwalają już na odrzucenie autorytetu rodzica, czy nauczyciela, nie uczą jednak, jak selektywnie poszukiwać wiedzy o życiu na własną rękę. To oczywiście jedynie przyspieszenie od zawsze istniejących trendów.

      • avatar

        Xawer

        21 listopada 2017 at 14:51

        Nie bądź aż tak pesymistyczny!
        Przy całym moim pesymizmie i krytycyzmie – raczej upiornym, w porównaniu z większością ludzi (uczniów) – spotkałem kilkoro „mistrzów”, do których nigdy nie utraciłem wiary w nich i zaufania do ich kompetencji. Prawda – była to zdecydowana mniejszość. Miewali czasem wpadki, ale rzadko i umieli się do nich otwarcie przyznać i przeprosić. To wystarcza, gdy w zdecydowanej większości przypadków mają rację i mówią mądrze i z sensem.
        Mam głębokie przekonanie, że nawet w dzisiejszych czasach, Ty też nie w tak nieunikniony sposób tracisz autorytet i wiarę w Ciebie 😉
        Szkoła jako „rzeczywistość wirtualna” – to zrozumiałe. Treści są tak bzdurne i nierealistyczne, że nie sposób, żeby było inaczej.
        Że przypomnę szkolne „prawo tarcia”, gdzie tarcie nie zależy od powierzchni kontaktu między ciałami. Nauczyciel opowiada i wymaga by wiedzieć, że wąziutka opona Forda-T ma taką samą przyczepność na zakrętach, jak samochód z szerokimi oponami formuły-1. „Wirtualność” takiej wiedzy jest oczywista dla każdego gimnazjalisty… To niby jak miałby ją traktować?

  • avatar

    Xawer

    18 listopada 2017 at 15:46

    Patrząc na to z własnej licealnej perspektywy – problem „wiary w drugą stronę” jest dokładnie odwrotny.
    To uczeń musi wierzyć w nauczyciela – w jego kompetencje merytoryczne.
    Tyle, że to nie jest do zadekretowania – na ten typ uznania, zaufania i szacunku uczniów trzeba sobie zasłużyć, a pierwotny kredyt zaufania większość nauczycieli traci bardzo szybko. Tylko najmłodsi – przedszkolaki czy dzieci z nauczania początkowego – dają tu (też nie wszystkie) większy kredyt zaufania.
    Starsi uczniowie – w przeciwieństwie do co poniektorych pedagogów – nie wierzą w talenty plastyczne tych nauczycieli plastyki, co potrafią narysować tylko kropkę. I nie mają za grosz do nich zaufania ani wiary w nich.
    Nasuwa się więc uwaga literacko-terminologiczna: „efekt Pigmaliona” wymaga nadprzyrodzonego działania Afrodyty w połączeniu z naszym nadzwyczajnym talentem.
    Albo (jeśli wolimy wersję współczesną) pojawia się tylko, jeśli mamy kompetencje Higginsa, włożymy ogrom pracy i mamy do czynienia ze zdolną, ambitną, pracowitą i zdeterminowaną Elizą, przepełnioną wewnętrzną motywacją – gotową do zapłacenia nam szylinga za lekcję. Poświęcając jej nie „wiarę w nią” tylko własny wysiłek, zaangażowanie i stosując wobec niej drakońskie wymagania.
    W obu wersjach wymaga to naszej ponadprzeciętnej kompetencji merytorycznej i wiary Galatei/Elizy w nas, a nie na odwrót. Zarówno w przypadku Galatei jak i Elizy były to relacje jeden do jednego, genialnego mistrza z tworzywem, wyprane z interakcji z innymi i odnoszenia się do nich.
    Ale mało który z dzisiejszych nauczycieli czytał Shawa, wręcz nie mówiąc o Owidiuszu…

    • avatar

      Robert Raczyński

      19 listopada 2017 at 13:47

      Wiara w mistrza… Ciężka sprawa. Raz utracona (co nieuniknione), wraca w sporadycznych przypadkach. Dzisiaj jest to jeszcze trudniejsze – młodzi ludzie w ogromnej większości traktują szkołę, jako „rzeczywistość wirtualną”, istniejącą niejako równolegle do tej, w której funkcjonują codziennie. Choć spędzają w niej sporo czasu, jest ona często równie naturalna, co gra komputerowa i nie inaczej jest traktowana: trzeba się jakoś dostosować, rozpoznać reguły, ma się określoną ilość „żyć”, itd. Jeśli ma się możliwość obserwowania uczniów w innym środowisku, po „wylogowaniu” ze szkoły, okazują się zwykle zupełnie innymi ludźmi, niż ich „awatary” używane na polskim, czy matematyce. Nauczycieli traktują właśnie jak postacie z gry, czyli niezbyt poważnie i wchodzenie z nimi w jakiekolwiek interakcje poza grą jest sporadyczne. Niewielu nauczycieli ma szczęście zostać czymś więcej niż kolejnym „awatarem”, a już Higginsem…
      Kolejnym aspektem jest dzisiaj zintensyfikowany nastoletni „krytycyzm” wobec jakiegokolwiek autorytetu, lub „autorytetu”. Nie wynika on już jedynie z naturalnego buntu młodości, ale także z rosnącego deficytu punktu odniesienia. Krytycyzm nie jest już nawet śladowo racjonalny, nie jest już buntem wobec zastanej rzeczywistości, ale doprowadzonym do absurdu poszukiwaniem czegokolwiek, co wypełnia pustkę. Jeśli nie trafi się w objęcia jakiejś patologii, czy ideologii, wybór nie jest duży. Paradoksalnie, zerwanie z autorytetami narzuconymi, lub przyjmowanymi przez zasiedzenie nie doprowadza wcale do komfortu wolnego wyboru, a pogłębia poczucie wyobcowania. Reguły gry pozwalają już na odrzucenie autorytetu rodzica, czy nauczyciela, nie uczą jednak, jak selektywnie poszukiwać wiedzy o życiu na własną rękę. To oczywiście jedynie przyspieszenie od zawsze istniejących trendów.

      • avatar

        Xawer

        21 listopada 2017 at 14:51

        Nie bądź aż tak pesymistyczny!
        Przy całym moim pesymizmie i krytycyzmie – raczej upiornym, w porównaniu z większością ludzi (uczniów) – spotkałem kilkoro „mistrzów”, do których nigdy nie utraciłem wiary w nich i zaufania do ich kompetencji. Prawda – była to zdecydowana mniejszość. Miewali czasem wpadki, ale rzadko i umieli się do nich otwarcie przyznać i przeprosić. To wystarcza, gdy w zdecydowanej większości przypadków mają rację i mówią mądrze i z sensem.
        Mam głębokie przekonanie, że nawet w dzisiejszych czasach, Ty też nie w tak nieunikniony sposób tracisz autorytet i wiarę w Ciebie 😉
        Szkoła jako „rzeczywistość wirtualna” – to zrozumiałe. Treści są tak bzdurne i nierealistyczne, że nie sposób, żeby było inaczej.
        Że przypomnę szkolne „prawo tarcia”, gdzie tarcie nie zależy od powierzchni kontaktu między ciałami. Nauczyciel opowiada i wymaga by wiedzieć, że wąziutka opona Forda-T ma taką samą przyczepność na zakrętach, jak samochód z szerokimi oponami formuły-1. „Wirtualność” takiej wiedzy jest oczywista dla każdego gimnazjalisty… To niby jak miałby ją traktować?

  • avatar

    Xawer

    18 listopada 2017 at 15:46

    Patrząc na to z własnej licealnej perspektywy – problem „wiary w drugą stronę” jest dokładnie odwrotny.
    To uczeń musi wierzyć w nauczyciela – w jego kompetencje merytoryczne.
    Tyle, że to nie jest do zadekretowania – na ten typ uznania, zaufania i szacunku uczniów trzeba sobie zasłużyć, a pierwotny kredyt zaufania większość nauczycieli traci bardzo szybko. Tylko najmłodsi – przedszkolaki czy dzieci z nauczania początkowego – dają tu (też nie wszystkie) większy kredyt zaufania.
    Starsi uczniowie – w przeciwieństwie do co poniektorych pedagogów – nie wierzą w talenty plastyczne tych nauczycieli plastyki, co potrafią narysować tylko kropkę. I nie mają za grosz do nich zaufania ani wiary w nich.
    Nasuwa się więc uwaga literacko-terminologiczna: „efekt Pigmaliona” wymaga nadprzyrodzonego działania Afrodyty w połączeniu z naszym nadzwyczajnym talentem.
    Albo (jeśli wolimy wersję współczesną) pojawia się tylko, jeśli mamy kompetencje Higginsa, włożymy ogrom pracy i mamy do czynienia ze zdolną, ambitną, pracowitą i zdeterminowaną Elizą, przepełnioną wewnętrzną motywacją – gotową do zapłacenia nam szylinga za lekcję. Poświęcając jej nie „wiarę w nią” tylko własny wysiłek, zaangażowanie i stosując wobec niej drakońskie wymagania.
    W obu wersjach wymaga to naszej ponadprzeciętnej kompetencji merytorycznej i wiary Galatei/Elizy w nas, a nie na odwrót. Zarówno w przypadku Galatei jak i Elizy były to relacje jeden do jednego, genialnego mistrza z tworzywem, wyprane z interakcji z innymi i odnoszenia się do nich.
    Ale mało który z dzisiejszych nauczycieli czytał Shawa, wręcz nie mówiąc o Owidiuszu…

    • avatar

      Robert Raczyński

      19 listopada 2017 at 13:47

      Wiara w mistrza… Ciężka sprawa. Raz utracona (co nieuniknione), wraca w sporadycznych przypadkach. Dzisiaj jest to jeszcze trudniejsze – młodzi ludzie w ogromnej większości traktują szkołę, jako „rzeczywistość wirtualną”, istniejącą niejako równolegle do tej, w której funkcjonują codziennie. Choć spędzają w niej sporo czasu, jest ona często równie naturalna, co gra komputerowa i nie inaczej jest traktowana: trzeba się jakoś dostosować, rozpoznać reguły, ma się określoną ilość „żyć”, itd. Jeśli ma się możliwość obserwowania uczniów w innym środowisku, po „wylogowaniu” ze szkoły, okazują się zwykle zupełnie innymi ludźmi, niż ich „awatary” używane na polskim, czy matematyce. Nauczycieli traktują właśnie jak postacie z gry, czyli niezbyt poważnie i wchodzenie z nimi w jakiekolwiek interakcje poza grą jest sporadyczne. Niewielu nauczycieli ma szczęście zostać czymś więcej niż kolejnym „awatarem”, a już Higginsem…
      Kolejnym aspektem jest dzisiaj zintensyfikowany nastoletni „krytycyzm” wobec jakiegokolwiek autorytetu, lub „autorytetu”. Nie wynika on już jedynie z naturalnego buntu młodości, ale także z rosnącego deficytu punktu odniesienia. Krytycyzm nie jest już nawet śladowo racjonalny, nie jest już buntem wobec zastanej rzeczywistości, ale doprowadzonym do absurdu poszukiwaniem czegokolwiek, co wypełnia pustkę. Jeśli nie trafi się w objęcia jakiejś patologii, czy ideologii, wybór nie jest duży. Paradoksalnie, zerwanie z autorytetami narzuconymi, lub przyjmowanymi przez zasiedzenie nie doprowadza wcale do komfortu wolnego wyboru, a pogłębia poczucie wyobcowania. Reguły gry pozwalają już na odrzucenie autorytetu rodzica, czy nauczyciela, nie uczą jednak, jak selektywnie poszukiwać wiedzy o życiu na własną rękę. To oczywiście jedynie przyspieszenie od zawsze istniejących trendów.

      • avatar

        Xawer

        21 listopada 2017 at 14:51

        Nie bądź aż tak pesymistyczny!
        Przy całym moim pesymizmie i krytycyzmie – raczej upiornym, w porównaniu z większością ludzi (uczniów) – spotkałem kilkoro „mistrzów”, do których nigdy nie utraciłem wiary w nich i zaufania do ich kompetencji. Prawda – była to zdecydowana mniejszość. Miewali czasem wpadki, ale rzadko i umieli się do nich otwarcie przyznać i przeprosić. To wystarcza, gdy w zdecydowanej większości przypadków mają rację i mówią mądrze i z sensem.
        Mam głębokie przekonanie, że nawet w dzisiejszych czasach, Ty też nie w tak nieunikniony sposób tracisz autorytet i wiarę w Ciebie 😉
        Szkoła jako „rzeczywistość wirtualna” – to zrozumiałe. Treści są tak bzdurne i nierealistyczne, że nie sposób, żeby było inaczej.
        Że przypomnę szkolne „prawo tarcia”, gdzie tarcie nie zależy od powierzchni kontaktu między ciałami. Nauczyciel opowiada i wymaga by wiedzieć, że wąziutka opona Forda-T ma taką samą przyczepność na zakrętach, jak samochód z szerokimi oponami formuły-1. „Wirtualność” takiej wiedzy jest oczywista dla każdego gimnazjalisty… To niby jak miałby ją traktować?

Dodaj komentarz