W obronie przyrody

Obecna reforma oświaty zamienia przedmiot przyroda w osobne przedmioty: biologia, fizyka, chemia, geografia. Jest to krok w tył w stosunku do obecnej wiedzy o nauczaniu, ale też w stosunku do tego z czego korzystają rozwinięte edukacje w świecie. Na przykład chwalona powszechnie edukacja fińska dąży do tego, aby jeden nauczyciel uczył wszystkich przedmiotów w szkole podstawowej i mógł sam zdecydować, czego w danym momencie naucza.
Ta zmiana z przyrodą to bardzo duża strata dla uczniów. Byliśmy dumni z tego, że udało nam się wprowadzić jeden przedmiot – przyroda w klasach IV – VI w szkole podstawowej. Dzięki niemu uczniowie nie uczyli się osobnych, niezwiązanych ze sobą przedmiotów, ale połączeń między nimi i lepiej mogli zrozumieć świat i jego mechanizmy. Mieli też więcej lekcji z jednym nauczycielem, który mógł dostosować program do potrzeb klasy. Powinniśmy o tym pamiętać, my nauczyciele i rodzice, ta zmiana jest na gorsze i wsteczna.
Weźmy przykład. Uczymy dzieci o roślinach, niech to będzie np. kapusta. Biologia skupia się na tym, jak rośnie kapusta, np. że nie rośnie na drzewach (co nie jest takie proste dla dzieci „miastowych”); geografia o tym gdzie ona rośnie, wtedy też o warstwach i rodzajach gleby uprawnej; chemia przywoła sok z czerwonej kapusty jako wskaźnik ph roztworu, może pochyli się nad procesem chemicznym kiszenia kapusty.. Jeśli mamy jeden przedmiot – przyroda, to możemy nawet włączyć literaturę, w której kapusta występuje i historię – skąd i kiedy kapusta trafiła do Polski, edukację prozdrowotną – jakie ma witamin, a nawet i matematykę, gdy wskażemy, że przekrojona kapusta przypomina fraktal
Jeśli mamy osobne przedmioty, to jeśli w ogóle uda się znaleźć w nich czas na kapustę, to będą to osobne wiadomości, które nie złożą się w głowie dziecka w jedną całość. Będziemy mieli: kapustę biologiczną, kapustę geograficzną, chemiczną itd. Z czasem te osobne abstrakty zostaną przez uczniów zapomniane i zostanie tylko – nieznana kapusta.
Ratujmy kapustę dla naszych dzieci!

Danuta Sterna i Anna Dojer

39 komentarzy

  • avatar

    Robert Raczyński

    3 lutego 2017 at 08:51

    No cóż, finalnie to i tak wszystko zależy od nauczyciela… czyli od przypadku. A o tym, żeby udział przypadkowości w tym zawodzie zmniejszać, nie „myślała” jeszcze żadna reforma, wiec po deformie, tym bardziej bym się tego nie spodziewał. Oczekiwałbym raczej, że rola kapusty może nawet wzrosnąć – w końcu, trzeba dzieciom uświadamiać, skąd się wzięły… To jest poziom, na którym z „dobrą zmianą” można dyskutować, bo wymianę kadr na rozmaitych pisiewiczów i inne kapuściane głowy, już dawno przedyskutowała sama z sobą.

  • avatar

    Robert Raczyński

    3 lutego 2017 at 08:51

    No cóż, finalnie to i tak wszystko zależy od nauczyciela… czyli od przypadku. A o tym, żeby udział przypadkowości w tym zawodzie zmniejszać, nie „myślała” jeszcze żadna reforma, wiec po deformie, tym bardziej bym się tego nie spodziewał. Oczekiwałbym raczej, że rola kapusty może nawet wzrosnąć – w końcu, trzeba dzieciom uświadamiać, skąd się wzięły… To jest poziom, na którym z „dobrą zmianą” można dyskutować, bo wymianę kadr na rozmaitych pisiewiczów i inne kapuściane głowy, już dawno przedyskutowała sama z sobą.

  • avatar

    Robert Raczyński

    3 lutego 2017 at 08:51

    No cóż, finalnie to i tak wszystko zależy od nauczyciela… czyli od przypadku. A o tym, żeby udział przypadkowości w tym zawodzie zmniejszać, nie „myślała” jeszcze żadna reforma, wiec po deformie, tym bardziej bym się tego nie spodziewał. Oczekiwałbym raczej, że rola kapusty może nawet wzrosnąć – w końcu, trzeba dzieciom uświadamiać, skąd się wzięły… To jest poziom, na którym z „dobrą zmianą” można dyskutować, bo wymianę kadr na rozmaitych pisiewiczów i inne kapuściane głowy, już dawno przedyskutowała sama z sobą.

  • avatar

    Xawer

    3 lutego 2017 at 17:01

    Bez przesady z tą kapustą. Każdy wie, co to jest kapusta, a w szczególności kiszona kapusta, zasmażana kapusta, kapuśniak i bigos. Kapusta (kiszona) pochodzi z beczki w budce warzywnej, a surowa też z budki warzywnej albo targu. Wiadomo, że kapusta (zwykła) wchodzi w skład włoszczyzny, a poza tym sałatki robi się dziś często z kapusty pekińskiej – jeśli ktoś w ogóle wykazuje odrobinę myślenia, to już wie skąd jest kapusta.
    Wszystko to wie się z domu, od mamy lub babci, albo z menu w najbliższej restauracji – a nie ze szkoły. Nie trzeba do tego zintegrowanych lekcji przyrody.
    Oboje, Danusiu, jesteśmy z pokolenia, które miało oddzielne przedmioty. Czy naprawdę nie wiesz, co to jest kapusta, bo jest to bezsensowny, zapomniany abstrakt? Sądzę za to, że okazji do dowiedzenia się na czym polega zmiana barwy soku z czerwonej kapusty nie sposób mieć bez nauczyciela, który skończył magisterskie studia na chemii. A nie akurat na geografii, a na „przyrodę” się przekwalifikował. W najlepszym razie dowiesz się, ŻE zmienia barwę (każdy, kto gotuje obiady to wie), ale nie DLACZEGO ją zmienia. A najłatwiej, to mają dzieci ze Śląska, bo wiedzą, że w ogólnej polszczyznie to jest „czerwona” kapusta, ale na Śląsku „modra”.
    O fraktalach też lepiej, żeby ich uczył matematyk, a nie by słowo padło wyłącznie jako ciekawostka przy okazji kapusty – z ust nauczyciela, który ze scenariusza lekcji o kapuście nauczył się sam tego słowa, ale co to są fraktale nie ma pojęcia, i już nie kojarzy ich ani z prawdziwym płatkiem śniegu, ani ze „śnieżynką” von Kocha. O Sierpińskim też przy okazji nie powie, bo to by była zbyt daleka dygresja od kapusty.
    Przyznaj sama, że po wprowadzeniu „przyrody” w miejsce specjalizowanych przedmiotów, poziom wiedzy absolwentów podstawówek z przedmiotów ścisłych spadł dramatycznie. Poprzednio był wybiórczy i głupio szczegółowy, później stał się po prostu żaden.
    Kapustę dla dzieci oczywiście należy uratować, ale to sprawa dla szkolnej kucharki, a nie na lekcje.

    • avatar

      Robert Raczyński

      3 lutego 2017 at 22:51

      No właśnie do tego piję… Problem nie w nazwie przedmiotu, jego integracji, czy dezintegracji, ale w tym czy w klasie mamy przyrodnika (w klasycznym sensie, a nie ratującą się od zwolnienia, przekwalifikowaną panią od wszystkiego, po dokształcie z miękkich kompetencji), matematyka, (który nie bredzi o gender), fizyka (który sam rozumie pisane na tablicy wzory), chemika (który widzi chemię nie tylko w stechiometrii), geografa (który rozumie, co mówi, kiedy opowiada o geologii, florze i faunie danego rejonu) i biologa (który umie pokazać, że biologia to w dużej mierze chemia, fizyka i matematyka). I znowu stawiam to samo pytanie: Mamy? Jak mamy, to i PiS, i jego zabobon mniej straszny.

      • avatar

        Xawer

        4 lutego 2017 at 17:12

        A jak nie mamy, to i światła władza nic nie pomoże.
        Zwróć tylko uwagę na rozkład prawdopodobieństwa. Jeśli masz pięciu nauczycieli, to masz (asymptotycznie) pięć razy większą szansę, że choć jeden będzie „przyrodnikiem” w stylu Charlesa Darwina. I ten jeden, mając jedną piątą czasu, i tak zrobi więcej pożytku dla większej liczby uczniów (czy raczej odkręci więcej nieszczęścia), niż pięciu „uniwersalnych” nauczycieli po pedagogice ogólnej i dokształtach.
        Jeśli masz jednego nauczyciela przyrody, to jeśli trafi się gamoń (a tacy dominują) to masz przechlapane całkiem.
        Do tego – nawet najuczciwiej po darwinowsku podchodząc – na poziomie 6 klasy (12-latka) wymagana jest wiedza przedmiotowa, trochę głębsza, niż z „dokształtu” o fraktalach, czy fizykochemii barwników w kapuście, by móc o nich z 12-latkiem dyskutować.
        Do tego profil „ogólny” służy w każdym zakresie spłyceniu wiedzy – nauczyciel już nie musi zdać egzaminu z fizyki kwantowej ani topologii ogólnej, żeby móc opowiadać (ze scenariusza lekcji) bajdurzenia na dowolny temat, bo zawsze będą one wyłącznie nieznaczącą dygresją.
        A nie „interdyscyplinarnym rozumieniem zjawisk”. By, nawet 12-latkowi, interdyscyplinarnie opowiadać o zjawiskach, co najmniej jeden z aspektów trzeba rozumieć na uczciwie magisterskim poziomie, a o pozostałych mieć pojęcie. Tego ścieżka edukacyjna nauczycieli „przyrody” nie zapewniała ani trochę.

        • avatar

          Robert Raczyński

          5 lutego 2017 at 13:13

          O, to na pewno. Interdyscyplinarność w szkole pozostaje, co najwyżej, chlubnym dążeniem, jeśli nie totalną ściemą. A profil „ogólny”, to nigdy nie była kuźnia erudytów, ale ochronka dla tych, którzy ani w eseju nigdy nie wyjdą poza zestaw wyrażeń koniecznych, ani w użyciu wzoru, poza działanie arytmetyczne na abstrakcyjnych symbolach. Takie podejście kształtuje późniejszych magistrów pedagogiki jakiejkolwiek, którzy nie widzą w takim nauczaniu niczego niestosownego.
          Nie możemy jednak zapominać, że edukacja klasyczna, mająca w założeniu doprowadzić do jakiej takiej erudycji, nie jest już celem jakiegokolwiek systemu edukacyjnego. Chodzi raczej o szybkie i bezbolesne intelektualnie doprowadzenie sporej części siły roboczej do wykonywania niezbyt skomplikowanych czynności zawodowych, poprzez niezbędne stadium świetlicy środowiskowej, przy jednoczesnym zachowaniu standardów politycznej poprawności. To nieuniknione, kiedy ogromnym rzeszom ludzi (którzy w większości nie mają większych ambicji) trzeba zapewnić złudzenie awansu i bycia potrzebnym. Pozwala również, w krytycznym, potencjalnie niebezpiecznym wieku, trzymać ich w bezpiecznym dla systemu i dla nich samych buforze. 15-20%, o potrzebach i aspiracjach kwalifikujących do warstwy świadomej i kreatywnej, wykształci się tak, czy siak, oportunistycznie wykorzystując to, co w systemie uznaje za użyteczne, lub też właściwie poza systemem. Znów wynika to z rozkładu normalnego i znów promuje to taki właśnie system.
          Nie jest więc dziwne, że system tego rodzaju jest dobrze i trwale zadomowiony w większości krajów. Pod tym względem, polski system zaczął być kompatybilny z resztą Europy i choć jest daleki od standardów, które są dla mnie ważne, uważam jego czysto politycznie i populistycznie motywowany demontaż, za niczym sensownym nieuzasadnione szafowanie skromnymi środkami.
          Wiemy, że taki system nie może być doskonały, ba nawet nie zbliża się do dobrego, ale jeśli nie zanosi się na jego liberalną przebudowę, to wolę by był kompatybilny z Europą, a nie z Białorusią. Może to duże słowa, może nic wielkiego się nie dzieje, ale wszystko gdzieś i kiedyś się zaczyna… Od małych manipulantów, pragnących ręcznie sterować wszystkim, a głównie tym, o czym, mając kompleksy na miarę Himalajów, mają pojęcie na poziomie depresji.

        • avatar

          Robert Raczyński

          7 lutego 2017 at 08:47

          Kwestią ważniejszą nawet od interdyscyplinarności wydaje mi się rzecz bardziej podstawowa – korelacja umiejętności.
          Np. od lat słyszę (Danka będzie pewnie miała swoje obserwacje) od nauczycieli fizyki, że nie są w stanie w sposób sensowny realizować swojej pp, ze względu na brak matematycznego zaplecza uczniów i to w rzeczach tak banalnych, jak proporcje. O funkcji liniowej, czy podstawach geometrii nie wspomnę. Z tego, co słyszę, w nowej rzeczywistości ten rozdźwięk tylko się powiększa.

  • avatar

    Xawer

    3 lutego 2017 at 17:01

    Bez przesady z tą kapustą. Każdy wie, co to jest kapusta, a w szczególności kiszona kapusta, zasmażana kapusta, kapuśniak i bigos. Kapusta (kiszona) pochodzi z beczki w budce warzywnej, a surowa też z budki warzywnej albo targu. Wiadomo, że kapusta (zwykła) wchodzi w skład włoszczyzny, a poza tym sałatki robi się dziś często z kapusty pekińskiej – jeśli ktoś w ogóle wykazuje odrobinę myślenia, to już wie skąd jest kapusta.
    Wszystko to wie się z domu, od mamy lub babci, albo z menu w najbliższej restauracji – a nie ze szkoły. Nie trzeba do tego zintegrowanych lekcji przyrody.
    Oboje, Danusiu, jesteśmy z pokolenia, które miało oddzielne przedmioty. Czy naprawdę nie wiesz, co to jest kapusta, bo jest to bezsensowny, zapomniany abstrakt? Sądzę za to, że okazji do dowiedzenia się na czym polega zmiana barwy soku z czerwonej kapusty nie sposób mieć bez nauczyciela, który skończył magisterskie studia na chemii. A nie akurat na geografii, a na „przyrodę” się przekwalifikował. W najlepszym razie dowiesz się, ŻE zmienia barwę (każdy, kto gotuje obiady to wie), ale nie DLACZEGO ją zmienia. A najłatwiej, to mają dzieci ze Śląska, bo wiedzą, że w ogólnej polszczyznie to jest „czerwona” kapusta, ale na Śląsku „modra”.
    O fraktalach też lepiej, żeby ich uczył matematyk, a nie by słowo padło wyłącznie jako ciekawostka przy okazji kapusty – z ust nauczyciela, który ze scenariusza lekcji o kapuście nauczył się sam tego słowa, ale co to są fraktale nie ma pojęcia, i już nie kojarzy ich ani z prawdziwym płatkiem śniegu, ani ze „śnieżynką” von Kocha. O Sierpińskim też przy okazji nie powie, bo to by była zbyt daleka dygresja od kapusty.
    Przyznaj sama, że po wprowadzeniu „przyrody” w miejsce specjalizowanych przedmiotów, poziom wiedzy absolwentów podstawówek z przedmiotów ścisłych spadł dramatycznie. Poprzednio był wybiórczy i głupio szczegółowy, później stał się po prostu żaden.
    Kapustę dla dzieci oczywiście należy uratować, ale to sprawa dla szkolnej kucharki, a nie na lekcje.

    • avatar

      Robert Raczyński

      3 lutego 2017 at 22:51

      No właśnie do tego piję… Problem nie w nazwie przedmiotu, jego integracji, czy dezintegracji, ale w tym czy w klasie mamy przyrodnika (w klasycznym sensie, a nie ratującą się od zwolnienia, przekwalifikowaną panią od wszystkiego, po dokształcie z miękkich kompetencji), matematyka, (który nie bredzi o gender), fizyka (który sam rozumie pisane na tablicy wzory), chemika (który widzi chemię nie tylko w stechiometrii), geografa (który rozumie, co mówi, kiedy opowiada o geologii, florze i faunie danego rejonu) i biologa (który umie pokazać, że biologia to w dużej mierze chemia, fizyka i matematyka). I znowu stawiam to samo pytanie: Mamy? Jak mamy, to i PiS, i jego zabobon mniej straszny.

      • avatar

        Xawer

        4 lutego 2017 at 17:12

        A jak nie mamy, to i światła władza nic nie pomoże.
        Zwróć tylko uwagę na rozkład prawdopodobieństwa. Jeśli masz pięciu nauczycieli, to masz (asymptotycznie) pięć razy większą szansę, że choć jeden będzie „przyrodnikiem” w stylu Charlesa Darwina. I ten jeden, mając jedną piątą czasu, i tak zrobi więcej pożytku dla większej liczby uczniów (czy raczej odkręci więcej nieszczęścia), niż pięciu „uniwersalnych” nauczycieli po pedagogice ogólnej i dokształtach.
        Jeśli masz jednego nauczyciela przyrody, to jeśli trafi się gamoń (a tacy dominują) to masz przechlapane całkiem.
        Do tego – nawet najuczciwiej po darwinowsku podchodząc – na poziomie 6 klasy (12-latka) wymagana jest wiedza przedmiotowa, trochę głębsza, niż z „dokształtu” o fraktalach, czy fizykochemii barwników w kapuście, by móc o nich z 12-latkiem dyskutować.
        Do tego profil „ogólny” służy w każdym zakresie spłyceniu wiedzy – nauczyciel już nie musi zdać egzaminu z fizyki kwantowej ani topologii ogólnej, żeby móc opowiadać (ze scenariusza lekcji) bajdurzenia na dowolny temat, bo zawsze będą one wyłącznie nieznaczącą dygresją.
        A nie „interdyscyplinarnym rozumieniem zjawisk”. By, nawet 12-latkowi, interdyscyplinarnie opowiadać o zjawiskach, co najmniej jeden z aspektów trzeba rozumieć na uczciwie magisterskim poziomie, a o pozostałych mieć pojęcie. Tego ścieżka edukacyjna nauczycieli „przyrody” nie zapewniała ani trochę.

        • avatar

          Robert Raczyński

          5 lutego 2017 at 13:13

          O, to na pewno. Interdyscyplinarność w szkole pozostaje, co najwyżej, chlubnym dążeniem, jeśli nie totalną ściemą. A profil „ogólny”, to nigdy nie była kuźnia erudytów, ale ochronka dla tych, którzy ani w eseju nigdy nie wyjdą poza zestaw wyrażeń koniecznych, ani w użyciu wzoru, poza działanie arytmetyczne na abstrakcyjnych symbolach. Takie podejście kształtuje późniejszych magistrów pedagogiki jakiejkolwiek, którzy nie widzą w takim nauczaniu niczego niestosownego.
          Nie możemy jednak zapominać, że edukacja klasyczna, mająca w założeniu doprowadzić do jakiej takiej erudycji, nie jest już celem jakiegokolwiek systemu edukacyjnego. Chodzi raczej o szybkie i bezbolesne intelektualnie doprowadzenie sporej części siły roboczej do wykonywania niezbyt skomplikowanych czynności zawodowych, poprzez niezbędne stadium świetlicy środowiskowej, przy jednoczesnym zachowaniu standardów politycznej poprawności. To nieuniknione, kiedy ogromnym rzeszom ludzi (którzy w większości nie mają większych ambicji) trzeba zapewnić złudzenie awansu i bycia potrzebnym. Pozwala również, w krytycznym, potencjalnie niebezpiecznym wieku, trzymać ich w bezpiecznym dla systemu i dla nich samych buforze. 15-20%, o potrzebach i aspiracjach kwalifikujących do warstwy świadomej i kreatywnej, wykształci się tak, czy siak, oportunistycznie wykorzystując to, co w systemie uznaje za użyteczne, lub też właściwie poza systemem. Znów wynika to z rozkładu normalnego i znów promuje to taki właśnie system.
          Nie jest więc dziwne, że system tego rodzaju jest dobrze i trwale zadomowiony w większości krajów. Pod tym względem, polski system zaczął być kompatybilny z resztą Europy i choć jest daleki od standardów, które są dla mnie ważne, uważam jego czysto politycznie i populistycznie motywowany demontaż, za niczym sensownym nieuzasadnione szafowanie skromnymi środkami.
          Wiemy, że taki system nie może być doskonały, ba nawet nie zbliża się do dobrego, ale jeśli nie zanosi się na jego liberalną przebudowę, to wolę by był kompatybilny z Europą, a nie z Białorusią. Może to duże słowa, może nic wielkiego się nie dzieje, ale wszystko gdzieś i kiedyś się zaczyna… Od małych manipulantów, pragnących ręcznie sterować wszystkim, a głównie tym, o czym, mając kompleksy na miarę Himalajów, mają pojęcie na poziomie depresji.

        • avatar

          Robert Raczyński

          7 lutego 2017 at 08:47

          Kwestią ważniejszą nawet od interdyscyplinarności wydaje mi się rzecz bardziej podstawowa – korelacja umiejętności.
          Np. od lat słyszę (Danka będzie pewnie miała swoje obserwacje) od nauczycieli fizyki, że nie są w stanie w sposób sensowny realizować swojej pp, ze względu na brak matematycznego zaplecza uczniów i to w rzeczach tak banalnych, jak proporcje. O funkcji liniowej, czy podstawach geometrii nie wspomnę. Z tego, co słyszę, w nowej rzeczywistości ten rozdźwięk tylko się powiększa.

  • avatar

    Xawer

    3 lutego 2017 at 17:01

    Bez przesady z tą kapustą. Każdy wie, co to jest kapusta, a w szczególności kiszona kapusta, zasmażana kapusta, kapuśniak i bigos. Kapusta (kiszona) pochodzi z beczki w budce warzywnej, a surowa też z budki warzywnej albo targu. Wiadomo, że kapusta (zwykła) wchodzi w skład włoszczyzny, a poza tym sałatki robi się dziś często z kapusty pekińskiej – jeśli ktoś w ogóle wykazuje odrobinę myślenia, to już wie skąd jest kapusta.
    Wszystko to wie się z domu, od mamy lub babci, albo z menu w najbliższej restauracji – a nie ze szkoły. Nie trzeba do tego zintegrowanych lekcji przyrody.
    Oboje, Danusiu, jesteśmy z pokolenia, które miało oddzielne przedmioty. Czy naprawdę nie wiesz, co to jest kapusta, bo jest to bezsensowny, zapomniany abstrakt? Sądzę za to, że okazji do dowiedzenia się na czym polega zmiana barwy soku z czerwonej kapusty nie sposób mieć bez nauczyciela, który skończył magisterskie studia na chemii. A nie akurat na geografii, a na „przyrodę” się przekwalifikował. W najlepszym razie dowiesz się, ŻE zmienia barwę (każdy, kto gotuje obiady to wie), ale nie DLACZEGO ją zmienia. A najłatwiej, to mają dzieci ze Śląska, bo wiedzą, że w ogólnej polszczyznie to jest „czerwona” kapusta, ale na Śląsku „modra”.
    O fraktalach też lepiej, żeby ich uczył matematyk, a nie by słowo padło wyłącznie jako ciekawostka przy okazji kapusty – z ust nauczyciela, który ze scenariusza lekcji o kapuście nauczył się sam tego słowa, ale co to są fraktale nie ma pojęcia, i już nie kojarzy ich ani z prawdziwym płatkiem śniegu, ani ze „śnieżynką” von Kocha. O Sierpińskim też przy okazji nie powie, bo to by była zbyt daleka dygresja od kapusty.
    Przyznaj sama, że po wprowadzeniu „przyrody” w miejsce specjalizowanych przedmiotów, poziom wiedzy absolwentów podstawówek z przedmiotów ścisłych spadł dramatycznie. Poprzednio był wybiórczy i głupio szczegółowy, później stał się po prostu żaden.
    Kapustę dla dzieci oczywiście należy uratować, ale to sprawa dla szkolnej kucharki, a nie na lekcje.

    • avatar

      Robert Raczyński

      3 lutego 2017 at 22:51

      No właśnie do tego piję… Problem nie w nazwie przedmiotu, jego integracji, czy dezintegracji, ale w tym czy w klasie mamy przyrodnika (w klasycznym sensie, a nie ratującą się od zwolnienia, przekwalifikowaną panią od wszystkiego, po dokształcie z miękkich kompetencji), matematyka, (który nie bredzi o gender), fizyka (który sam rozumie pisane na tablicy wzory), chemika (który widzi chemię nie tylko w stechiometrii), geografa (który rozumie, co mówi, kiedy opowiada o geologii, florze i faunie danego rejonu) i biologa (który umie pokazać, że biologia to w dużej mierze chemia, fizyka i matematyka). I znowu stawiam to samo pytanie: Mamy? Jak mamy, to i PiS, i jego zabobon mniej straszny.

      • avatar

        Xawer

        4 lutego 2017 at 17:12

        A jak nie mamy, to i światła władza nic nie pomoże.
        Zwróć tylko uwagę na rozkład prawdopodobieństwa. Jeśli masz pięciu nauczycieli, to masz (asymptotycznie) pięć razy większą szansę, że choć jeden będzie „przyrodnikiem” w stylu Charlesa Darwina. I ten jeden, mając jedną piątą czasu, i tak zrobi więcej pożytku dla większej liczby uczniów (czy raczej odkręci więcej nieszczęścia), niż pięciu „uniwersalnych” nauczycieli po pedagogice ogólnej i dokształtach.
        Jeśli masz jednego nauczyciela przyrody, to jeśli trafi się gamoń (a tacy dominują) to masz przechlapane całkiem.
        Do tego – nawet najuczciwiej po darwinowsku podchodząc – na poziomie 6 klasy (12-latka) wymagana jest wiedza przedmiotowa, trochę głębsza, niż z „dokształtu” o fraktalach, czy fizykochemii barwników w kapuście, by móc o nich z 12-latkiem dyskutować.
        Do tego profil „ogólny” służy w każdym zakresie spłyceniu wiedzy – nauczyciel już nie musi zdać egzaminu z fizyki kwantowej ani topologii ogólnej, żeby móc opowiadać (ze scenariusza lekcji) bajdurzenia na dowolny temat, bo zawsze będą one wyłącznie nieznaczącą dygresją.
        A nie „interdyscyplinarnym rozumieniem zjawisk”. By, nawet 12-latkowi, interdyscyplinarnie opowiadać o zjawiskach, co najmniej jeden z aspektów trzeba rozumieć na uczciwie magisterskim poziomie, a o pozostałych mieć pojęcie. Tego ścieżka edukacyjna nauczycieli „przyrody” nie zapewniała ani trochę.

        • avatar

          Robert Raczyński

          5 lutego 2017 at 13:13

          O, to na pewno. Interdyscyplinarność w szkole pozostaje, co najwyżej, chlubnym dążeniem, jeśli nie totalną ściemą. A profil „ogólny”, to nigdy nie była kuźnia erudytów, ale ochronka dla tych, którzy ani w eseju nigdy nie wyjdą poza zestaw wyrażeń koniecznych, ani w użyciu wzoru, poza działanie arytmetyczne na abstrakcyjnych symbolach. Takie podejście kształtuje późniejszych magistrów pedagogiki jakiejkolwiek, którzy nie widzą w takim nauczaniu niczego niestosownego.
          Nie możemy jednak zapominać, że edukacja klasyczna, mająca w założeniu doprowadzić do jakiej takiej erudycji, nie jest już celem jakiegokolwiek systemu edukacyjnego. Chodzi raczej o szybkie i bezbolesne intelektualnie doprowadzenie sporej części siły roboczej do wykonywania niezbyt skomplikowanych czynności zawodowych, poprzez niezbędne stadium świetlicy środowiskowej, przy jednoczesnym zachowaniu standardów politycznej poprawności. To nieuniknione, kiedy ogromnym rzeszom ludzi (którzy w większości nie mają większych ambicji) trzeba zapewnić złudzenie awansu i bycia potrzebnym. Pozwala również, w krytycznym, potencjalnie niebezpiecznym wieku, trzymać ich w bezpiecznym dla systemu i dla nich samych buforze. 15-20%, o potrzebach i aspiracjach kwalifikujących do warstwy świadomej i kreatywnej, wykształci się tak, czy siak, oportunistycznie wykorzystując to, co w systemie uznaje za użyteczne, lub też właściwie poza systemem. Znów wynika to z rozkładu normalnego i znów promuje to taki właśnie system.
          Nie jest więc dziwne, że system tego rodzaju jest dobrze i trwale zadomowiony w większości krajów. Pod tym względem, polski system zaczął być kompatybilny z resztą Europy i choć jest daleki od standardów, które są dla mnie ważne, uważam jego czysto politycznie i populistycznie motywowany demontaż, za niczym sensownym nieuzasadnione szafowanie skromnymi środkami.
          Wiemy, że taki system nie może być doskonały, ba nawet nie zbliża się do dobrego, ale jeśli nie zanosi się na jego liberalną przebudowę, to wolę by był kompatybilny z Europą, a nie z Białorusią. Może to duże słowa, może nic wielkiego się nie dzieje, ale wszystko gdzieś i kiedyś się zaczyna… Od małych manipulantów, pragnących ręcznie sterować wszystkim, a głównie tym, o czym, mając kompleksy na miarę Himalajów, mają pojęcie na poziomie depresji.

        • avatar

          Robert Raczyński

          7 lutego 2017 at 08:47

          Kwestią ważniejszą nawet od interdyscyplinarności wydaje mi się rzecz bardziej podstawowa – korelacja umiejętności.
          Np. od lat słyszę (Danka będzie pewnie miała swoje obserwacje) od nauczycieli fizyki, że nie są w stanie w sposób sensowny realizować swojej pp, ze względu na brak matematycznego zaplecza uczniów i to w rzeczach tak banalnych, jak proporcje. O funkcji liniowej, czy podstawach geometrii nie wspomnę. Z tego, co słyszę, w nowej rzeczywistości ten rozdźwięk tylko się powiększa.

  • avatar

    Agnieszka

    27 lutego 2017 at 16:22

    Pani Danuto, proszę wierzyć, dla niektórych dzieci to będzie wybawienie…
    Niestety nie każdy nauczyciel odnalazł się w roli przyrodnika / przewodnika po zjawiskach przyrodniczych. Moje dziecko trafiło właśnie na taką osobę, o której pisze pan Raczyński: „ratującą się od zwolnienia, przekwalifikowaną panią”. To dla niego – ciekawego świata ucznia – jest prawdziwy dramat, a dla mnie – rodzica – kolejne wyzwanie …

    • avatar

      dsterna

      27 lutego 2017 at 20:46

      Czy myśli Pani, że ten nauczyciel jest dobrym przedmiotowcem? Sądzę, że nie. Może się minął z powołaniem, ale to nie ma nic wspólnego z byciem przyrodnikiem. Jestem przekonana, że ww zakresie szkoły podstawowej każdy nauczyciel może nauczyć się być przyrodnikiem. Ostatecznie co najmniej maturę ma.
      Współczuję dziecku i Pani, ale czyniąc tego nauczyciela nauczycielem np, fizyki, nic się nie zmienia,
      D

    • avatar

      Robert Raczyński

      27 lutego 2017 at 22:17

      I wracamy do punktu wyjścia – aby nauczyciel mógł się odnaleźć w tej, czy innej roli i elastycznie reagować na rozmaite wyzwania dydaktyczne, musi najpierw odebrać przyzwoite wykształcenie ogólne na poziomie prawdziwego magisterium przedmiotu kierunkowego i przyzwoite maturalne z całej reszty. Tymczasem w naszej szkole nikt nie robi problemu z sytuacji, w której test gimnazjalny przeszedłby może co dziesiąty nauczyciel. Najważniejsze jest by rozróżniał metody, opanował parę aktualnie modnych grepsów i sprawnie posługiwał się żargonem. Reszty z założenia ma się nauczyć na szkoleniach i… na uczniach. W tej sytuacji, tak jak pisze Danusia, obojętne, jakiej będzie specjalności.

      • avatar

        dsterna

        28 lutego 2017 at 09:01

        Robercie, na temat kształcenia wstępnego pisaliśmy wszyscy bardzo dużo. To trochę jak los szczęścia: masz dobrego lub złego nauczyciela – masz dobre kształcenie wstępne lub złe. Nie da się zadekretować dobrego. Dlatego konieczne jest doskonalenie i to dobrej jakości. Wiadomo z badań, że doskonalenie ma sens, gdy bierze w nim udział większość RP, a nie pojedynczy n-l, niestety:(.
        Dobrze byłoby mieć ranking takich szkoleń, które pomogły szkole i wybierać z nich.
        Proponowałam kiedyś na OSKKO zrobienie exela z opiniami – co to szkolenie nam dało. Wtedy zamawiając mozna byłoby się tym kierować. Niestety pomysł nie chwycił. Łatwiej jest zrobić akredytację w KO.

        • avatar

          Robert Raczyński

          28 lutego 2017 at 10:01

          Pomysł z ewaluacją szkoleń jest dobry. Ktoś musiałby ją jednak wyskalować, skonstruować wiarygodny i uniwersalny kwestionariusz. No, i kwestia wiarygodności. Tylko indywidualne głosowanie, żadnych uchwał rad pedagogicznych, podsumowań dyrektorów, ani rekomendacji ciał wszelakich.
          Być może szkolenia są koniecznością. Czy nie należy jednak dążyć do tego, by chorobie raczej zapobiegać, zamiast ją niezbyt skutecznie leczyć? Czy jeśli studia i inne drogi do zawodu są jakie są (różne), to czy szkoła nie może już wywierać żadnej pozytywnej presji? Mam wrażenie, że pozyskanie ludzi o określonych kwalifikacjach nie jest wcale priorytetem (bo niby co miałoby go kształtować?). A gdyby tak zupełnie oddolnie zacząć wpływać na sposób i jakość odbywania praktyk? Żeby kandydat mógł się rzeczywiście czegoś nauczyć, a nie przedstawiać konspekty i dzienniczek do podpisu (tylko, kto za to zapłaci?)? Czy w anachronicznym systemie motywacyjnym są jeszcze jakieś rezerwy? Czy przy ewaluacji pracy nauczyciela można odejść od promowania osiągnięć papierowych i liczenia nic niewartych certyfikatów wysiedzianych na kazaniach kołczów, specjalistów od wiedzy tajemnej?
          Wszystko to chyba pytania retoryczne, bo sytuacja w zawodzie bardzo przypomina mi tzw. medycynę kosmetyczną, a raczej to, co z niej zostało po decyzjach umożliwiających wykonywanie zawodu przez kosmetyczki, lub np. proktologów po trzydniowych kursokonferencjach. Nie ma tam wymogu przejścia kursu chirurgii ogólnej! No cóż, w tej branży efekty błędów i niedouczenia widać jednak niemal natychmiast…

          • avatar

            dsterna

            28 lutego 2017 at 10:33

            Retoryczne pytania. Możemy się tylko frustrować, że nie jest tak, jak powinno.
            Dobre doskonalenie jest jakimś wyjściem i tyle.
            Co do przejścia kursu chirurgi ogólnej w nauczycielstwie, to ja mam odmienne zdanie. Potrzeba nam nauczycieli z umiejętnościami pedagogicznymi, a nie specjalistów od przedmiotu. Na moich studiach matematycznych nie nauczyłam się niczego przydatnego do prowadzenia lekcji. Owszem, pewnie się rozwinęłam, o mały włos nie zrobiłam doktoratu, ale w dydaktyce posucha.

            • avatar

              Robert Raczyński

              28 lutego 2017 at 14:19

              Każda z nóg jest równie ważna. Ja nie wyobrażam sobie dobrego pedagoga, który nie ma pojęcia o przedmiocie o kilka rzędów większego niż jego potencjalny uczeń, a to raczej nie jest u nas normą. Nie chodzi o to by zawsze wszystko wiedział i to lepiej, ale by miał zapas wiedzy i potrafił wykorzystać szanse edukacyjne, które nie pojawiają się według algorytmów. On ma takie szanse albo kreować, albo, jeżeli pojawią się spontanicznie, natychmiast włączyć w tok lekcji. Takie działania (fajnie opisuje je Aleksander Pawlicki na Edunews) to już w ogóle żadną normą u nas nie są i to właśnie z powodów nieprzejścia „kursu chirurgi ogólnej”, która notabene, zgodnie z nazwą jest jedynie bazą, na której budować można specjalizacje, także czysto pedagogiczne. Bez niej pacjentów się krzywdzi, lub, w najlepszym wypadku, oszukuje.

  • avatar

    Agnieszka

    27 lutego 2017 at 16:22

    Pani Danuto, proszę wierzyć, dla niektórych dzieci to będzie wybawienie…
    Niestety nie każdy nauczyciel odnalazł się w roli przyrodnika / przewodnika po zjawiskach przyrodniczych. Moje dziecko trafiło właśnie na taką osobę, o której pisze pan Raczyński: „ratującą się od zwolnienia, przekwalifikowaną panią”. To dla niego – ciekawego świata ucznia – jest prawdziwy dramat, a dla mnie – rodzica – kolejne wyzwanie …

    • avatar

      dsterna

      27 lutego 2017 at 20:46

      Czy myśli Pani, że ten nauczyciel jest dobrym przedmiotowcem? Sądzę, że nie. Może się minął z powołaniem, ale to nie ma nic wspólnego z byciem przyrodnikiem. Jestem przekonana, że ww zakresie szkoły podstawowej każdy nauczyciel może nauczyć się być przyrodnikiem. Ostatecznie co najmniej maturę ma.
      Współczuję dziecku i Pani, ale czyniąc tego nauczyciela nauczycielem np, fizyki, nic się nie zmienia,
      D

    • avatar

      Robert Raczyński

      27 lutego 2017 at 22:17

      I wracamy do punktu wyjścia – aby nauczyciel mógł się odnaleźć w tej, czy innej roli i elastycznie reagować na rozmaite wyzwania dydaktyczne, musi najpierw odebrać przyzwoite wykształcenie ogólne na poziomie prawdziwego magisterium przedmiotu kierunkowego i przyzwoite maturalne z całej reszty. Tymczasem w naszej szkole nikt nie robi problemu z sytuacji, w której test gimnazjalny przeszedłby może co dziesiąty nauczyciel. Najważniejsze jest by rozróżniał metody, opanował parę aktualnie modnych grepsów i sprawnie posługiwał się żargonem. Reszty z założenia ma się nauczyć na szkoleniach i… na uczniach. W tej sytuacji, tak jak pisze Danusia, obojętne, jakiej będzie specjalności.

      • avatar

        dsterna

        28 lutego 2017 at 09:01

        Robercie, na temat kształcenia wstępnego pisaliśmy wszyscy bardzo dużo. To trochę jak los szczęścia: masz dobrego lub złego nauczyciela – masz dobre kształcenie wstępne lub złe. Nie da się zadekretować dobrego. Dlatego konieczne jest doskonalenie i to dobrej jakości. Wiadomo z badań, że doskonalenie ma sens, gdy bierze w nim udział większość RP, a nie pojedynczy n-l, niestety:(.
        Dobrze byłoby mieć ranking takich szkoleń, które pomogły szkole i wybierać z nich.
        Proponowałam kiedyś na OSKKO zrobienie exela z opiniami – co to szkolenie nam dało. Wtedy zamawiając mozna byłoby się tym kierować. Niestety pomysł nie chwycił. Łatwiej jest zrobić akredytację w KO.

        • avatar

          Robert Raczyński

          28 lutego 2017 at 10:01

          Pomysł z ewaluacją szkoleń jest dobry. Ktoś musiałby ją jednak wyskalować, skonstruować wiarygodny i uniwersalny kwestionariusz. No, i kwestia wiarygodności. Tylko indywidualne głosowanie, żadnych uchwał rad pedagogicznych, podsumowań dyrektorów, ani rekomendacji ciał wszelakich.
          Być może szkolenia są koniecznością. Czy nie należy jednak dążyć do tego, by chorobie raczej zapobiegać, zamiast ją niezbyt skutecznie leczyć? Czy jeśli studia i inne drogi do zawodu są jakie są (różne), to czy szkoła nie może już wywierać żadnej pozytywnej presji? Mam wrażenie, że pozyskanie ludzi o określonych kwalifikacjach nie jest wcale priorytetem (bo niby co miałoby go kształtować?). A gdyby tak zupełnie oddolnie zacząć wpływać na sposób i jakość odbywania praktyk? Żeby kandydat mógł się rzeczywiście czegoś nauczyć, a nie przedstawiać konspekty i dzienniczek do podpisu (tylko, kto za to zapłaci?)? Czy w anachronicznym systemie motywacyjnym są jeszcze jakieś rezerwy? Czy przy ewaluacji pracy nauczyciela można odejść od promowania osiągnięć papierowych i liczenia nic niewartych certyfikatów wysiedzianych na kazaniach kołczów, specjalistów od wiedzy tajemnej?
          Wszystko to chyba pytania retoryczne, bo sytuacja w zawodzie bardzo przypomina mi tzw. medycynę kosmetyczną, a raczej to, co z niej zostało po decyzjach umożliwiających wykonywanie zawodu przez kosmetyczki, lub np. proktologów po trzydniowych kursokonferencjach. Nie ma tam wymogu przejścia kursu chirurgii ogólnej! No cóż, w tej branży efekty błędów i niedouczenia widać jednak niemal natychmiast…

          • avatar

            dsterna

            28 lutego 2017 at 10:33

            Retoryczne pytania. Możemy się tylko frustrować, że nie jest tak, jak powinno.
            Dobre doskonalenie jest jakimś wyjściem i tyle.
            Co do przejścia kursu chirurgi ogólnej w nauczycielstwie, to ja mam odmienne zdanie. Potrzeba nam nauczycieli z umiejętnościami pedagogicznymi, a nie specjalistów od przedmiotu. Na moich studiach matematycznych nie nauczyłam się niczego przydatnego do prowadzenia lekcji. Owszem, pewnie się rozwinęłam, o mały włos nie zrobiłam doktoratu, ale w dydaktyce posucha.

            • avatar

              Robert Raczyński

              28 lutego 2017 at 14:19

              Każda z nóg jest równie ważna. Ja nie wyobrażam sobie dobrego pedagoga, który nie ma pojęcia o przedmiocie o kilka rzędów większego niż jego potencjalny uczeń, a to raczej nie jest u nas normą. Nie chodzi o to by zawsze wszystko wiedział i to lepiej, ale by miał zapas wiedzy i potrafił wykorzystać szanse edukacyjne, które nie pojawiają się według algorytmów. On ma takie szanse albo kreować, albo, jeżeli pojawią się spontanicznie, natychmiast włączyć w tok lekcji. Takie działania (fajnie opisuje je Aleksander Pawlicki na Edunews) to już w ogóle żadną normą u nas nie są i to właśnie z powodów nieprzejścia „kursu chirurgi ogólnej”, która notabene, zgodnie z nazwą jest jedynie bazą, na której budować można specjalizacje, także czysto pedagogiczne. Bez niej pacjentów się krzywdzi, lub, w najlepszym wypadku, oszukuje.

  • avatar

    Agnieszka

    27 lutego 2017 at 16:22

    Pani Danuto, proszę wierzyć, dla niektórych dzieci to będzie wybawienie…
    Niestety nie każdy nauczyciel odnalazł się w roli przyrodnika / przewodnika po zjawiskach przyrodniczych. Moje dziecko trafiło właśnie na taką osobę, o której pisze pan Raczyński: „ratującą się od zwolnienia, przekwalifikowaną panią”. To dla niego – ciekawego świata ucznia – jest prawdziwy dramat, a dla mnie – rodzica – kolejne wyzwanie …

    • avatar

      dsterna

      27 lutego 2017 at 20:46

      Czy myśli Pani, że ten nauczyciel jest dobrym przedmiotowcem? Sądzę, że nie. Może się minął z powołaniem, ale to nie ma nic wspólnego z byciem przyrodnikiem. Jestem przekonana, że ww zakresie szkoły podstawowej każdy nauczyciel może nauczyć się być przyrodnikiem. Ostatecznie co najmniej maturę ma.
      Współczuję dziecku i Pani, ale czyniąc tego nauczyciela nauczycielem np, fizyki, nic się nie zmienia,
      D

    • avatar

      Robert Raczyński

      27 lutego 2017 at 22:17

      I wracamy do punktu wyjścia – aby nauczyciel mógł się odnaleźć w tej, czy innej roli i elastycznie reagować na rozmaite wyzwania dydaktyczne, musi najpierw odebrać przyzwoite wykształcenie ogólne na poziomie prawdziwego magisterium przedmiotu kierunkowego i przyzwoite maturalne z całej reszty. Tymczasem w naszej szkole nikt nie robi problemu z sytuacji, w której test gimnazjalny przeszedłby może co dziesiąty nauczyciel. Najważniejsze jest by rozróżniał metody, opanował parę aktualnie modnych grepsów i sprawnie posługiwał się żargonem. Reszty z założenia ma się nauczyć na szkoleniach i… na uczniach. W tej sytuacji, tak jak pisze Danusia, obojętne, jakiej będzie specjalności.

      • avatar

        dsterna

        28 lutego 2017 at 09:01

        Robercie, na temat kształcenia wstępnego pisaliśmy wszyscy bardzo dużo. To trochę jak los szczęścia: masz dobrego lub złego nauczyciela – masz dobre kształcenie wstępne lub złe. Nie da się zadekretować dobrego. Dlatego konieczne jest doskonalenie i to dobrej jakości. Wiadomo z badań, że doskonalenie ma sens, gdy bierze w nim udział większość RP, a nie pojedynczy n-l, niestety:(.
        Dobrze byłoby mieć ranking takich szkoleń, które pomogły szkole i wybierać z nich.
        Proponowałam kiedyś na OSKKO zrobienie exela z opiniami – co to szkolenie nam dało. Wtedy zamawiając mozna byłoby się tym kierować. Niestety pomysł nie chwycił. Łatwiej jest zrobić akredytację w KO.

        • avatar

          Robert Raczyński

          28 lutego 2017 at 10:01

          Pomysł z ewaluacją szkoleń jest dobry. Ktoś musiałby ją jednak wyskalować, skonstruować wiarygodny i uniwersalny kwestionariusz. No, i kwestia wiarygodności. Tylko indywidualne głosowanie, żadnych uchwał rad pedagogicznych, podsumowań dyrektorów, ani rekomendacji ciał wszelakich.
          Być może szkolenia są koniecznością. Czy nie należy jednak dążyć do tego, by chorobie raczej zapobiegać, zamiast ją niezbyt skutecznie leczyć? Czy jeśli studia i inne drogi do zawodu są jakie są (różne), to czy szkoła nie może już wywierać żadnej pozytywnej presji? Mam wrażenie, że pozyskanie ludzi o określonych kwalifikacjach nie jest wcale priorytetem (bo niby co miałoby go kształtować?). A gdyby tak zupełnie oddolnie zacząć wpływać na sposób i jakość odbywania praktyk? Żeby kandydat mógł się rzeczywiście czegoś nauczyć, a nie przedstawiać konspekty i dzienniczek do podpisu (tylko, kto za to zapłaci?)? Czy w anachronicznym systemie motywacyjnym są jeszcze jakieś rezerwy? Czy przy ewaluacji pracy nauczyciela można odejść od promowania osiągnięć papierowych i liczenia nic niewartych certyfikatów wysiedzianych na kazaniach kołczów, specjalistów od wiedzy tajemnej?
          Wszystko to chyba pytania retoryczne, bo sytuacja w zawodzie bardzo przypomina mi tzw. medycynę kosmetyczną, a raczej to, co z niej zostało po decyzjach umożliwiających wykonywanie zawodu przez kosmetyczki, lub np. proktologów po trzydniowych kursokonferencjach. Nie ma tam wymogu przejścia kursu chirurgii ogólnej! No cóż, w tej branży efekty błędów i niedouczenia widać jednak niemal natychmiast…

          • avatar

            dsterna

            28 lutego 2017 at 10:33

            Retoryczne pytania. Możemy się tylko frustrować, że nie jest tak, jak powinno.
            Dobre doskonalenie jest jakimś wyjściem i tyle.
            Co do przejścia kursu chirurgi ogólnej w nauczycielstwie, to ja mam odmienne zdanie. Potrzeba nam nauczycieli z umiejętnościami pedagogicznymi, a nie specjalistów od przedmiotu. Na moich studiach matematycznych nie nauczyłam się niczego przydatnego do prowadzenia lekcji. Owszem, pewnie się rozwinęłam, o mały włos nie zrobiłam doktoratu, ale w dydaktyce posucha.

            • avatar

              Robert Raczyński

              28 lutego 2017 at 14:19

              Każda z nóg jest równie ważna. Ja nie wyobrażam sobie dobrego pedagoga, który nie ma pojęcia o przedmiocie o kilka rzędów większego niż jego potencjalny uczeń, a to raczej nie jest u nas normą. Nie chodzi o to by zawsze wszystko wiedział i to lepiej, ale by miał zapas wiedzy i potrafił wykorzystać szanse edukacyjne, które nie pojawiają się według algorytmów. On ma takie szanse albo kreować, albo, jeżeli pojawią się spontanicznie, natychmiast włączyć w tok lekcji. Takie działania (fajnie opisuje je Aleksander Pawlicki na Edunews) to już w ogóle żadną normą u nas nie są i to właśnie z powodów nieprzejścia „kursu chirurgi ogólnej”, która notabene, zgodnie z nazwą jest jedynie bazą, na której budować można specjalizacje, także czysto pedagogiczne. Bez niej pacjentów się krzywdzi, lub, w najlepszym wypadku, oszukuje.

Dodaj komentarz