Niesprawiedliwość oceniania

Przeczytałam artykuł Pana Profesora Bliklego na temat sprawiedliwego oceniania : http://andrzejblikle.natemat.pl/151597,czy-szkolne-ocenianie-powinno-byc-sprawiedliwe.
Jest to dla mnie bardzo ważny temat, dlatego zamieściłam swoje przemyślenia:
Wydaje mi się, że ciągle staramy się ustalić, jaka jest funkcja oceniania. Rozróżniam dwie:

  1. Pomagającą uczniom w uczeniu się
  2. Selekcyjna, porównująca z tłem

Sprawiedliwość ma sens tylko w drugim aspekcie. W pierwszym ocena polega na ocenie kształtującej, czyli dawaniu uczniowi informacji zwrotnej ściśle związanej z wcześniej ustalonymi kryteriami sukcesu. Jeśli np. w kryteriach jest ustalone, że uczeń ma przedstawić i uzasadnić co najmniej trzy przyczyny czegoś tam, to albo uczeń przestawił, albo nie i sprawiedliwość nie ma tu miejsca.
Przy funkcji drugiej i jeszcze (co często ma miejsce) bez kryteriów oceniania, ocena (najczęściej wyrażona stopniem lub punktami) może zależeć od wielu czynników. Szczególnie, gdy oceniana jest praca pisemna bez możliwości zasięgnięcia informacji dodatkowej od ucznia. Taka ocena jest często średnią z różnych (niestety często uczniom nieznanych) wskaźników. Średnia oczywiście jest bardzo małym wyznacznikiem porównania z tłem. Może się np. okazać, że uczeń świetnie piszący, ale popełniający błędy ortograficzne jest tak samo oceniany, jak uczeń nie popełniający błędów, ale za to nie mający nic sensownego do powiedzenia na dany temat. Do tego dochodzi nastawienie nauczyciela, posiadającego swoje sympatie i antypatie dla którego uczniowie mają już ustaloną opinię.
Jeśli skupiamy się na tej drugiej funkcji oceniania, moim zdaniem nie wartej uwagi, to jesteśmy skazani na niesprawiedliwość.
Podstawowe pytanie jest takie: po co szkoła i nauczanie? Czy po to, aby przypiąć uczniom etykietki i ustawić ich w kolejności do profitów, czy po to, aby uczeń się uczył i przygotował do dorosłego życia.

30 komentarzy

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    16 sierpnia 2015 at 19:49

    Przeczytałem tekst p. Bliklego i odbieram go jako jeden z licznych ataków na ocenianie w szkole, bez analizy jego funkcji oraz przedstawienia alternatywy.
    Przede wszystkim wrzuca do jednego worka szkoły od podstawówek do ponadgimnazjalnych, nie bacząc na to, że nie ma metod uniwersalnych, które można stosować do 6 i 19 latka.
    A tymczasem o ile kładzenie nacisku na wskazywanie sukcesów i porażek, szukanie dobrych stron itp. jest absolutnie słuszne w stosunku do dzieci , to wraz z wchodzeniem w dorosłość coraz istotniejszy jest efekt końcowy, a nie wkład pracy, a także określenie swoich słabych i mocnych stron na tle innych.
    Odżegnywanie się do selekcyjnej funkcji oceny służy głównie pielęgnowaniu mitu tabula rasa, który rządzi od pewnego czasu naszym szkolnictwem, dając młodym ludziom złudzenie, że wysokopłatne stanowiska pracy umysłowej są dostępne dla wszystkich, trzeba tylko zadbać o wyrównanie szans na starcie.
    Tymczasem należy spojrzeć prawdzie w oczy i zauważyć, że część ludzi (a może i większość) ma predyspozycje intelektualne predestynujące do niezbyt skomplikowanej pracy fizycznej i korzystania z prezentowanej przez media papki popkulturowej i uwzględnić to zarówno w systemie edukacji jak i planowaniu rozwoju gospodarczego.

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    16 sierpnia 2015 at 19:49

    Przeczytałem tekst p. Bliklego i odbieram go jako jeden z licznych ataków na ocenianie w szkole, bez analizy jego funkcji oraz przedstawienia alternatywy.
    Przede wszystkim wrzuca do jednego worka szkoły od podstawówek do ponadgimnazjalnych, nie bacząc na to, że nie ma metod uniwersalnych, które można stosować do 6 i 19 latka.
    A tymczasem o ile kładzenie nacisku na wskazywanie sukcesów i porażek, szukanie dobrych stron itp. jest absolutnie słuszne w stosunku do dzieci , to wraz z wchodzeniem w dorosłość coraz istotniejszy jest efekt końcowy, a nie wkład pracy, a także określenie swoich słabych i mocnych stron na tle innych.
    Odżegnywanie się do selekcyjnej funkcji oceny służy głównie pielęgnowaniu mitu tabula rasa, który rządzi od pewnego czasu naszym szkolnictwem, dając młodym ludziom złudzenie, że wysokopłatne stanowiska pracy umysłowej są dostępne dla wszystkich, trzeba tylko zadbać o wyrównanie szans na starcie.
    Tymczasem należy spojrzeć prawdzie w oczy i zauważyć, że część ludzi (a może i większość) ma predyspozycje intelektualne predestynujące do niezbyt skomplikowanej pracy fizycznej i korzystania z prezentowanej przez media papki popkulturowej i uwzględnić to zarówno w systemie edukacji jak i planowaniu rozwoju gospodarczego.

  • avatar

    stary

    17 sierpnia 2015 at 18:51

    W końcu ktoś z sensem ujął cały problem.
    Na co dzień spotykam się z nastolatkami marzącymi o ukończeniu renomowanych szkół, o wielkiej karierze, wielkich pieniążkach. Nie zdają sobie sprawy ze swoich słabych stron. Problemy z nauką rozwiązują płaczem, kłótnią z nauczycielem, donosem do dyrektora lub roszczeniowym rodzicem.
    Nie mają pojęcia o co chodzi oceniającemu, przecież starannie „pomalowali drwala”.

  • avatar

    stary

    17 sierpnia 2015 at 18:51

    W końcu ktoś z sensem ujął cały problem.
    Na co dzień spotykam się z nastolatkami marzącymi o ukończeniu renomowanych szkół, o wielkiej karierze, wielkich pieniążkach. Nie zdają sobie sprawy ze swoich słabych stron. Problemy z nauką rozwiązują płaczem, kłótnią z nauczycielem, donosem do dyrektora lub roszczeniowym rodzicem.
    Nie mają pojęcia o co chodzi oceniającemu, przecież starannie „pomalowali drwala”.

  • avatar

    Damian

    17 sierpnia 2015 at 21:19

    Witam wszystkich bardzo serdecznie,
    Chciałbym wypowiedzieć się jako osoba, która łączy pracę w firmie z pracą wykładowcy akademickiego. I niestety jest ogromny rozdźwięk pomiędzy tym, jak ocenia szkoła a jak ocenia się pracownika „w praktyce”.
    Pracownik jest oceniany przez pryzmat efektów jakie osiąga a szkoła ocenia przez pryzmat narzędzi i metod jakie uczeń stosuje. Tego się nie da pogodzić.
    Weźmy dla przykładu programistę. Kryterium oceny jego skuteczności jest to czy jego program działa tj. wykonuje przypisane mu zadanie. Manager projektu jest oceniany przez pryzmat tego czy osiągnął efekt i zmieścił się w czasie oraz budżecie. Mechanik samochodowy – czy spowodował, że samochód, który nie jeździł jeździ itd.
    Szkoła natomiast ocenia inaczej. Uczeń dostanie niższą ocenę za rozwiązanie zadania nie tą metodą, którą nauczyciel chce, za podstawienie nie do „jednego słusznego” wzoru itd. A już całkowitą wg mnie porażką jest to, że na lekcji z języka obcego uczeń dostaje niższą ocenę ponieważ nie użył akurat tego idiomu, którego nauczyciel wymagał. A przecież w języku jedną rzecz można powiedzieć na wiele sposobów.
    Najlepsze jest to, że nauczyciel nie jest potrzebny przy ocenianiu, ponieważ uczeń / student sam musi widzieć czy jego dzieło spełnia postawione wymagania czy nie. Nauczyciel ma uczyć czyli pokazywać narzędzia / metody jak osiągnąć cel a uczeń ma cel osiągnąć. Przykład z mojej praktyki. Jeśli zadam studentowi wykonanie arkusza excel spełniającego konkretną funkcjonalność to jeśli ten arkusz faktycznie działa to student wie jaką dostanie ocenę jeszcze zanim odda mi pracę. Tak samo np. z językami obcymi. Jeśli ma osiągnąć cel polegający na załatwieniu sprawy w banku to mnie nie interesuje jakich związków frazeologicznych użył tylko czy ma w dłoni dokument potwierdzający załatwienie sprawy.
    Problem wiec nie tkwi w tym, czy oceniamy dobrze czy źle ale w tym czy stawiamy przed uczniem zadania dające się sprowadzić do jednoznacznej oceny czy nie.

  • avatar

    Damian

    17 sierpnia 2015 at 21:19

    Witam wszystkich bardzo serdecznie,
    Chciałbym wypowiedzieć się jako osoba, która łączy pracę w firmie z pracą wykładowcy akademickiego. I niestety jest ogromny rozdźwięk pomiędzy tym, jak ocenia szkoła a jak ocenia się pracownika „w praktyce”.
    Pracownik jest oceniany przez pryzmat efektów jakie osiąga a szkoła ocenia przez pryzmat narzędzi i metod jakie uczeń stosuje. Tego się nie da pogodzić.
    Weźmy dla przykładu programistę. Kryterium oceny jego skuteczności jest to czy jego program działa tj. wykonuje przypisane mu zadanie. Manager projektu jest oceniany przez pryzmat tego czy osiągnął efekt i zmieścił się w czasie oraz budżecie. Mechanik samochodowy – czy spowodował, że samochód, który nie jeździł jeździ itd.
    Szkoła natomiast ocenia inaczej. Uczeń dostanie niższą ocenę za rozwiązanie zadania nie tą metodą, którą nauczyciel chce, za podstawienie nie do „jednego słusznego” wzoru itd. A już całkowitą wg mnie porażką jest to, że na lekcji z języka obcego uczeń dostaje niższą ocenę ponieważ nie użył akurat tego idiomu, którego nauczyciel wymagał. A przecież w języku jedną rzecz można powiedzieć na wiele sposobów.
    Najlepsze jest to, że nauczyciel nie jest potrzebny przy ocenianiu, ponieważ uczeń / student sam musi widzieć czy jego dzieło spełnia postawione wymagania czy nie. Nauczyciel ma uczyć czyli pokazywać narzędzia / metody jak osiągnąć cel a uczeń ma cel osiągnąć. Przykład z mojej praktyki. Jeśli zadam studentowi wykonanie arkusza excel spełniającego konkretną funkcjonalność to jeśli ten arkusz faktycznie działa to student wie jaką dostanie ocenę jeszcze zanim odda mi pracę. Tak samo np. z językami obcymi. Jeśli ma osiągnąć cel polegający na załatwieniu sprawy w banku to mnie nie interesuje jakich związków frazeologicznych użył tylko czy ma w dłoni dokument potwierdzający załatwienie sprawy.
    Problem wiec nie tkwi w tym, czy oceniamy dobrze czy źle ale w tym czy stawiamy przed uczniem zadania dające się sprowadzić do jednoznacznej oceny czy nie.

  • avatar

    Robert Raczyński

    18 sierpnia 2015 at 16:25

    O tekście Bliklego pisałem już wcześniej w blogu 'Ocena opisowa’, bo ten wydawał mi się najbliższy tematowi, ale skoro dyskusja toczy się tutaj, wklejam autocytat:
    „Pan Andrzej Blikle, znany cukiernik, a ostatnio także teoretyk edukacji, wypowiedział się http://andrzejblikle.natemat.pl/151597,czy-szkolne-ocenianie-powinno-byc-sprawiedliwe na temat nam bliski i wielokrotnie tu dyskutowany.
    Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem wywód, ale autor zdaje się sugerować, że alternatywą dla pojęcia ‘sprawiedliwy’ może być ‘skuteczny”. Dla mnie alternatywa jest zestawieniem dwóch np. rozwiązań, które się wykluczają. I tak, przygotowanie ciasta na pączki wyklucza uzyskanie z niego bezy. Autorowi nie przeszkadza widocznie wynikająca z jego założenia implikacja: ‘niesprawiedliwy’, ale ‘skuteczny’.
    Oczywiście, o tym, co sprawiedliwe, a co nie, dyskutować można długo (także zostawiając logikę na boku), jednak w pogoni za łatwą sprawiedliwością w rodzaju „wszyscy powinni być młodzi piękni i bogaci” łatwo dojść do wniosku, że efekt finalny czyjegoś wysiłku jest tożsamy z tymże wysiłkiem. Doceniając wkład pracy ucznia i dokonany przez niego postęp (mam nadzieję, że wszyscy nauczyciele to robią – dlaczego ma to stać w opozycji do oceniania?), mamy, zgodnie z rozumowaniem Bliklego, zapomnieć o tym, co z tego wysiłku i postępu wynika. Idąc tym tropem, powinniśmy docenić u cukierniczego adepta wysiłek i postęp w opanowaniu receptury pączków, ale samych pączków nie jeść, a najlepiej w ogóle się ich nie spodziewać. W ten sposób, z pewnością żadnego cukiernika nie skrzywdzimy, żaden nie poczuje się gorszy. Zawsze też może istnieć pączek smaczny inaczej.
    Oczywiście zamysły i intencje Bliklego zgodne są z powszechnym postrzeganiem niedomagań szkolnych systemów oceniania i oceniania samego w sobie. Jest to tęsknota za brakiem konieczności oceniania w ogóle, a zwłaszcza za brakiem skutków negatywnej weryfikacji. Jaka szkoda, że taka możliwość nie istnieje, bo samo życie, w każdym swoim przejawie i na każdym swoim etapie, jest nieustanną weryfikacją, czy nam się to podoba, czy nie.
    Blikle podkreśla potrzebę oceny budującej, pomagającej w zdobyciu celu, ale, jak większość teoretyków ponowoczesnych pedagogik, wpada w pułapkę celów podstawowych i nawet tego nie dostrzega: Czy celem edukacji ma być edukacja, czy jej przydatność (dla ucznia i reszty)? Czy jesteśmy w stanie wychować i wykształcić ucznia bazując na samym procesie edukacyjnym, czy też jednak powinniśmy spodziewać się, że finis opus coronat i że proces ten czemuś jednak służy?
    Pisząc to wcale nie mam na myśli znanego przykładu ucznia, który wykazał się odpowiednim tokiem rozumowania, ale nie wykonał finalnych obliczeń lub się w nich pomylił. Blikle chciałby oceniania kształtującego pozbawionego składowej kategoryzującej, zasłaniając się Konfucjuszem. Ja myślę raczej o tabunach mądrych inaczej, kończących rok w rok różne szkoły, w tym wyższe, którzy w życiu żadnym tokiem rozumowania się nie wykażą, bo wiedzą, że nikt, oceniając ich ‘skutecznie’, nawet nie spodziewa się po nich stosownych obliczeń.
    Mimo wszystko, wolę lekarza, którego wiedza została stresująco zweryfikowana, nawet jeśli zabroni mi jeść pączki od Bliklego. A jeśli, szczęśliwie, pączki nadal jeść mi będzie wolno, pójdę je kupić tam, gdzie potrafią je piec, a nie gdzie głaszczą wytwórców zakalca. Mam nadzieję, że nie jest to „neoliberalne uwikłanie edukacji”.”
    Kontynuując, podział zastosowany przez Bliklego, i niejako zatwierdzony tu przez Danusię, wydaje mi się sztuczny i nieprawdziwy.
    Po pierwsze oboje zdają się sugerować, że tzw. „selekcyjna, porównująca z tłem” składowa oceniania jest subiektywną domeną szkoły i nauczyciela, niejako w opozycji do obiektywnej rzeczywistości indywidualnej, która obowiązuje wszędzie poza szkołą. Tego, że jest to właśnie stawianie jajka na sztorc, lub, jak niektórzy wolą, pchanie liny, żadne z nich widzieć nie chce.
    Po drugie, nie jest dla mnie zrozumiałe wyciąganie z niedomagań i zaniedbań szkoły wniosku o konieczności wykluczania się oceny kształtującej i merytorycznej. Dlaczego niby zdanie: „Jasiu twoja praca jest świetna stylistycznie, ale roi się od błędów ortograficznych.” ma być czymś niemożliwym do zastosowania? Podejrzewam, że zwolennicy oceniania „skutecznego” chcieliby w tym przypadku jasno i klarownie oddzielić stylistykę od ortografii i nie „karać” Jasia tróją, bo akurat jest na bakier z ortografią. Pozostaje pytanie, czy gdyby nie było czasu na korektę, umieściliby tekst Jasia w gazetce szkolnej w wersji oryginalnej. W realnym świecie korekta kosztuje czas i pieniądze. Czy napisany tekst, artykuł, książka są jedynie sumą składowych, czy też stanowią integralną całość, w której nie da się oceniać oddzielnie treści, stylistyki, ortografii, interpunkcji i środków językowych? Czy za każdy z tych elementów Jaś powinien uzyskać osobną ocenę? Czy to by coś zmieniło? Przecież sensowny nauczyciel nie oddaje pracy pisemnej bez szczegółowego opisu.
    Spór (i nieporozumienie) zdaje się polegać na tym, czy doceniając wysiłek i osiągnięcia ucznia wolno pokazywać mu finalną nieadekwatność jego działań. Moim zdaniem wolno i trzeba. Nikt nie będzie jadł pączków ze świetnego ciasta, ale przypalonych i bez nadzienia. Nic tu nie pomoże, że cukiernika chwalono za wyrobienie ciasta, a napominano za niepilnowanie pieca, jeśli nie zmieni stosunku do obowiązków, szybko zostanie bezrobotnym.
    Można się filozoficznie spierać, czy obiektywna sprawiedliwość istnieje (choć spór to jałowy ze względu na różnice interesów) i czy w takim wypadku sensowne jest stawianie ocen kategoryzujących, ale w kolejce w cukierni takich dyskusji bym się nie spodziewał. Ważniejszym pytaniem, które stawia Danusia, jest pytanie o cel szkoły. Uważam, ze dzielenie włosa na czworo, jakim w tym wypadku jest siłowe rozdzielanie procesu edukacyjnego i dydaktycznego od ich efektów, odpowiedzią na to pytanie nie jest. Szkoła nie może być sztuką dla sztuki.
    Marcin wspominał już wyżej o nagminnym ujednolicaniu podejścia do oceniania różnych grup wiekowych. Co nadaje się w przedszkolu, w gimnazjum jest jedynie szkodliwym anachronizmem. Nawet w przedszkolu nie można z pewnymi środkami dydaktycznymi przesadzać. Dziecko nauczone, że jest chwalone dosłownie za każdy gest, jest zaskoczone, gdy za „dzień dobry” w klasie nie dostaje już pochwały. Traumą jest także konstatacja, że Jadzia rysuje jednak ładniejsze szlaczki. Dopóki nie wymusimy na świecie, że wszystkie szlaczki są piękne inaczej, ocena zawsze będzie posiadać element wartościujący.

    • avatar

      Radek

      26 sierpnia 2015 at 01:14

      Zbliżałem się do końca komentarzy i już miałem zamykać stronkę, kiedy ostatni akapit mną potrząsnął. Brak oceniania w przedszkolach został zrównany z nadmiernym chwaleniem! Nie było znaku równości w sensie logicznym, ale ja wyraźnie odczułem pogląd, że dzieci trzeba w przedszkolu przyzwyczaić do złych ocen!
      Mam nadzieję, że autor tego wpisu nie ma nic wspólnego z nauczaniem przedszkolym ani w pierwszych klasach podstawówki. W umiejętności przyjmowania negatywnej informacji zwrotnej fundamentem jest poczucie własnej wartości (a nie trening porażek). I jeśli nauczyciel wczesnej edukacji to rozumie to nawet mu do głowy nie przyjdzie, żeby stosować na tym etapie oceny. Ocenianie wprowadza asymetrię – jedna strona mówi drugiej czy jej zachowanie jest dobre czy złe, czyli z założenia umniejsza wartość osoby ocenianej.
      Oczywiście usłyszę zaraz, że przecież funkcją nauczyciela jest modelowanie zachowań – wzmacnianie pożądanych i osłabienie niepożądanych – do czego oceny są konieczne. Bawi mnie tylko zdziwienie tych ludzi, kiedy potem pytają czemu młodzież robi głupoty pod wpływem rówieśników, przecież każdy powinien mieć własny rozum! Może i miałby, gdyby lata szkoły nie oduczyły go używać tego rozumu. Przecież od zawsze ktoś z zewnątrz wyznaczał mu co jest właściwe a co niewłaściwe i w wieku 6-9 lat został wytresowany za pomocą ocen jak dostosowywać się do oczekiwań autorytetu. Wtedy był nim jeszcze nauczyciel. A że teraz wydoroślał to autorytety się zmieniły i tylko schematy zachowań pozostały te same.
      Przepraszam, troche popłynąłem z tym tematem, ale nie mogę się czasem powstrzymać jak widzę kompletny brak zrozumienia, że wczesna edukacja ma zupełnie inne zadania i priorytety niż późniejsze etapy nauczania.
      Pozdrawiam serdecznie, RS

      • avatar

        Robert Raczyński

        26 sierpnia 2015 at 07:55

        No, „trochę pan popłynął”. Chodzi właśnie o to, że „wczesna edukacja ma zupełnie inne zadania i priorytety niż późniejsze etapy nauczania.” Powinna mieć.
        Widać, czytając ostatni akapit nie zwrócił pan uwagi na jego zdania wprowadzające: „Marcin wspominał już wyżej o nagminnym ujednolicaniu podejścia do oceniania różnych grup wiekowych. Co nadaje się w przedszkolu, w gimnazjum jest jedynie szkodliwym anachronizmem.”
        „Nie było znaku równości w sensie logicznym” i tego się trzymajmy.

  • avatar

    Robert Raczyński

    18 sierpnia 2015 at 16:25

    O tekście Bliklego pisałem już wcześniej w blogu 'Ocena opisowa’, bo ten wydawał mi się najbliższy tematowi, ale skoro dyskusja toczy się tutaj, wklejam autocytat:
    „Pan Andrzej Blikle, znany cukiernik, a ostatnio także teoretyk edukacji, wypowiedział się http://andrzejblikle.natemat.pl/151597,czy-szkolne-ocenianie-powinno-byc-sprawiedliwe na temat nam bliski i wielokrotnie tu dyskutowany.
    Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem wywód, ale autor zdaje się sugerować, że alternatywą dla pojęcia ‘sprawiedliwy’ może być ‘skuteczny”. Dla mnie alternatywa jest zestawieniem dwóch np. rozwiązań, które się wykluczają. I tak, przygotowanie ciasta na pączki wyklucza uzyskanie z niego bezy. Autorowi nie przeszkadza widocznie wynikająca z jego założenia implikacja: ‘niesprawiedliwy’, ale ‘skuteczny’.
    Oczywiście, o tym, co sprawiedliwe, a co nie, dyskutować można długo (także zostawiając logikę na boku), jednak w pogoni za łatwą sprawiedliwością w rodzaju „wszyscy powinni być młodzi piękni i bogaci” łatwo dojść do wniosku, że efekt finalny czyjegoś wysiłku jest tożsamy z tymże wysiłkiem. Doceniając wkład pracy ucznia i dokonany przez niego postęp (mam nadzieję, że wszyscy nauczyciele to robią – dlaczego ma to stać w opozycji do oceniania?), mamy, zgodnie z rozumowaniem Bliklego, zapomnieć o tym, co z tego wysiłku i postępu wynika. Idąc tym tropem, powinniśmy docenić u cukierniczego adepta wysiłek i postęp w opanowaniu receptury pączków, ale samych pączków nie jeść, a najlepiej w ogóle się ich nie spodziewać. W ten sposób, z pewnością żadnego cukiernika nie skrzywdzimy, żaden nie poczuje się gorszy. Zawsze też może istnieć pączek smaczny inaczej.
    Oczywiście zamysły i intencje Bliklego zgodne są z powszechnym postrzeganiem niedomagań szkolnych systemów oceniania i oceniania samego w sobie. Jest to tęsknota za brakiem konieczności oceniania w ogóle, a zwłaszcza za brakiem skutków negatywnej weryfikacji. Jaka szkoda, że taka możliwość nie istnieje, bo samo życie, w każdym swoim przejawie i na każdym swoim etapie, jest nieustanną weryfikacją, czy nam się to podoba, czy nie.
    Blikle podkreśla potrzebę oceny budującej, pomagającej w zdobyciu celu, ale, jak większość teoretyków ponowoczesnych pedagogik, wpada w pułapkę celów podstawowych i nawet tego nie dostrzega: Czy celem edukacji ma być edukacja, czy jej przydatność (dla ucznia i reszty)? Czy jesteśmy w stanie wychować i wykształcić ucznia bazując na samym procesie edukacyjnym, czy też jednak powinniśmy spodziewać się, że finis opus coronat i że proces ten czemuś jednak służy?
    Pisząc to wcale nie mam na myśli znanego przykładu ucznia, który wykazał się odpowiednim tokiem rozumowania, ale nie wykonał finalnych obliczeń lub się w nich pomylił. Blikle chciałby oceniania kształtującego pozbawionego składowej kategoryzującej, zasłaniając się Konfucjuszem. Ja myślę raczej o tabunach mądrych inaczej, kończących rok w rok różne szkoły, w tym wyższe, którzy w życiu żadnym tokiem rozumowania się nie wykażą, bo wiedzą, że nikt, oceniając ich ‘skutecznie’, nawet nie spodziewa się po nich stosownych obliczeń.
    Mimo wszystko, wolę lekarza, którego wiedza została stresująco zweryfikowana, nawet jeśli zabroni mi jeść pączki od Bliklego. A jeśli, szczęśliwie, pączki nadal jeść mi będzie wolno, pójdę je kupić tam, gdzie potrafią je piec, a nie gdzie głaszczą wytwórców zakalca. Mam nadzieję, że nie jest to „neoliberalne uwikłanie edukacji”.”
    Kontynuując, podział zastosowany przez Bliklego, i niejako zatwierdzony tu przez Danusię, wydaje mi się sztuczny i nieprawdziwy.
    Po pierwsze oboje zdają się sugerować, że tzw. „selekcyjna, porównująca z tłem” składowa oceniania jest subiektywną domeną szkoły i nauczyciela, niejako w opozycji do obiektywnej rzeczywistości indywidualnej, która obowiązuje wszędzie poza szkołą. Tego, że jest to właśnie stawianie jajka na sztorc, lub, jak niektórzy wolą, pchanie liny, żadne z nich widzieć nie chce.
    Po drugie, nie jest dla mnie zrozumiałe wyciąganie z niedomagań i zaniedbań szkoły wniosku o konieczności wykluczania się oceny kształtującej i merytorycznej. Dlaczego niby zdanie: „Jasiu twoja praca jest świetna stylistycznie, ale roi się od błędów ortograficznych.” ma być czymś niemożliwym do zastosowania? Podejrzewam, że zwolennicy oceniania „skutecznego” chcieliby w tym przypadku jasno i klarownie oddzielić stylistykę od ortografii i nie „karać” Jasia tróją, bo akurat jest na bakier z ortografią. Pozostaje pytanie, czy gdyby nie było czasu na korektę, umieściliby tekst Jasia w gazetce szkolnej w wersji oryginalnej. W realnym świecie korekta kosztuje czas i pieniądze. Czy napisany tekst, artykuł, książka są jedynie sumą składowych, czy też stanowią integralną całość, w której nie da się oceniać oddzielnie treści, stylistyki, ortografii, interpunkcji i środków językowych? Czy za każdy z tych elementów Jaś powinien uzyskać osobną ocenę? Czy to by coś zmieniło? Przecież sensowny nauczyciel nie oddaje pracy pisemnej bez szczegółowego opisu.
    Spór (i nieporozumienie) zdaje się polegać na tym, czy doceniając wysiłek i osiągnięcia ucznia wolno pokazywać mu finalną nieadekwatność jego działań. Moim zdaniem wolno i trzeba. Nikt nie będzie jadł pączków ze świetnego ciasta, ale przypalonych i bez nadzienia. Nic tu nie pomoże, że cukiernika chwalono za wyrobienie ciasta, a napominano za niepilnowanie pieca, jeśli nie zmieni stosunku do obowiązków, szybko zostanie bezrobotnym.
    Można się filozoficznie spierać, czy obiektywna sprawiedliwość istnieje (choć spór to jałowy ze względu na różnice interesów) i czy w takim wypadku sensowne jest stawianie ocen kategoryzujących, ale w kolejce w cukierni takich dyskusji bym się nie spodziewał. Ważniejszym pytaniem, które stawia Danusia, jest pytanie o cel szkoły. Uważam, ze dzielenie włosa na czworo, jakim w tym wypadku jest siłowe rozdzielanie procesu edukacyjnego i dydaktycznego od ich efektów, odpowiedzią na to pytanie nie jest. Szkoła nie może być sztuką dla sztuki.
    Marcin wspominał już wyżej o nagminnym ujednolicaniu podejścia do oceniania różnych grup wiekowych. Co nadaje się w przedszkolu, w gimnazjum jest jedynie szkodliwym anachronizmem. Nawet w przedszkolu nie można z pewnymi środkami dydaktycznymi przesadzać. Dziecko nauczone, że jest chwalone dosłownie za każdy gest, jest zaskoczone, gdy za „dzień dobry” w klasie nie dostaje już pochwały. Traumą jest także konstatacja, że Jadzia rysuje jednak ładniejsze szlaczki. Dopóki nie wymusimy na świecie, że wszystkie szlaczki są piękne inaczej, ocena zawsze będzie posiadać element wartościujący.

    • avatar

      Radek

      26 sierpnia 2015 at 01:14

      Zbliżałem się do końca komentarzy i już miałem zamykać stronkę, kiedy ostatni akapit mną potrząsnął. Brak oceniania w przedszkolach został zrównany z nadmiernym chwaleniem! Nie było znaku równości w sensie logicznym, ale ja wyraźnie odczułem pogląd, że dzieci trzeba w przedszkolu przyzwyczaić do złych ocen!
      Mam nadzieję, że autor tego wpisu nie ma nic wspólnego z nauczaniem przedszkolym ani w pierwszych klasach podstawówki. W umiejętności przyjmowania negatywnej informacji zwrotnej fundamentem jest poczucie własnej wartości (a nie trening porażek). I jeśli nauczyciel wczesnej edukacji to rozumie to nawet mu do głowy nie przyjdzie, żeby stosować na tym etapie oceny. Ocenianie wprowadza asymetrię – jedna strona mówi drugiej czy jej zachowanie jest dobre czy złe, czyli z założenia umniejsza wartość osoby ocenianej.
      Oczywiście usłyszę zaraz, że przecież funkcją nauczyciela jest modelowanie zachowań – wzmacnianie pożądanych i osłabienie niepożądanych – do czego oceny są konieczne. Bawi mnie tylko zdziwienie tych ludzi, kiedy potem pytają czemu młodzież robi głupoty pod wpływem rówieśników, przecież każdy powinien mieć własny rozum! Może i miałby, gdyby lata szkoły nie oduczyły go używać tego rozumu. Przecież od zawsze ktoś z zewnątrz wyznaczał mu co jest właściwe a co niewłaściwe i w wieku 6-9 lat został wytresowany za pomocą ocen jak dostosowywać się do oczekiwań autorytetu. Wtedy był nim jeszcze nauczyciel. A że teraz wydoroślał to autorytety się zmieniły i tylko schematy zachowań pozostały te same.
      Przepraszam, troche popłynąłem z tym tematem, ale nie mogę się czasem powstrzymać jak widzę kompletny brak zrozumienia, że wczesna edukacja ma zupełnie inne zadania i priorytety niż późniejsze etapy nauczania.
      Pozdrawiam serdecznie, RS

      • avatar

        Robert Raczyński

        26 sierpnia 2015 at 07:55

        No, „trochę pan popłynął”. Chodzi właśnie o to, że „wczesna edukacja ma zupełnie inne zadania i priorytety niż późniejsze etapy nauczania.” Powinna mieć.
        Widać, czytając ostatni akapit nie zwrócił pan uwagi na jego zdania wprowadzające: „Marcin wspominał już wyżej o nagminnym ujednolicaniu podejścia do oceniania różnych grup wiekowych. Co nadaje się w przedszkolu, w gimnazjum jest jedynie szkodliwym anachronizmem.”
        „Nie było znaku równości w sensie logicznym” i tego się trzymajmy.

  • avatar

    Robert Raczyński

    29 sierpnia 2015 at 12:04

    Kolejny krok ku „sprawiedliwości” oceniania poczyniła nasza pani minister:
    „Od początku nowego roku szkolnego obowiązuje także rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z 10 czerwca 2015 r. w sprawie wliczania oceny z religii/etyki do średniej ocen. Ocena z religii/ etyki będzie wliczana do średniej ocen w przypadku, gdy uczeń uczęszczał na zajęcia z religii, czy etyki. Pamiętajmy, że owszem ocena jest wliczana do średniej ocen, ale nie ma wpływu na promocję. Ocena z etyki będzie umieszczona na świadectwie szkolnym. (za Onet.pl)”
    Do tej pory, pod koniec semestru, oblegani byli nauczyciele „łatwiejszych” przedmiotów, skłonni wystawiać szóstki za obecność. Teraz dwóję z matematyki, fizyki, czy angielskiego będzie można przykryć cmoknięciem w pierścień i stempelkiem po spowiedzi. Nareszcie jakiś postęp. Ciekawe, kto doradzał pani minister w tej kwestii.

      • avatar

        Robert Raczyński

        31 sierpnia 2015 at 08:10

        Niezupełnie. Niezależnie od rodzaju przyjętego oceniania, sytuację mogą jeszcze popsuć durne decyzje i interpretacje. Co o uczniu mówi nam średnia? Dlaczego to ona jest najważniejsza? Dla mnie jest to miara konformizmu, przystosowania się do systemu. Czego dowiadujemy się ze średniej wyciągniętej z matematyki i religii? Albo z chemii i wiedzy o społeczeństwie? Czy średnia osiągnięć z polskiego i fizyki daje nam miarę „umysłu humanistycznego” bądź „ścisłego”?
        Ludzie na ogół są lepsi w jednych dziedzinach, niż w innych. Po co dążyć na siłę do porównań rzeczy nieporównywalnych? Po co domagać się by laureat olimpiady przedmiotowej z biologii koniecznie wystartował w olimpiadzie z historii? Bo to mu poszerzy horyzonty? Nie, zdolności i czas ucznia zostaną cynicznie wykorzystane przez szkołę dla poprawy jej statystyk.
        Problem nie leży w ocenianiu merytorycznym, lecz w jego wykorzystaniu. Bezmyślna pogoń za szóstką z życia nie jest wynikiem oceniania przedmiotowego, lecz chorej filozofii życiowej napędzanej chorymi ambicjami i promowanej przez ustrój wszystkiego najlepszego dla wszystkich z każdej okazji. To ona zamienia nieuniknioną rywalizację w bezmyślny wyścig szczurów. To właśnie dyktat średniej powoduje, że ludzie nie mogą koncentrować się na tym, co lubią i co ich interesuje lecz na oszustwach i krętactwie nauczanym (i to skutecznie) od wczesnej podstawówki. Taka sytuacja skazuje połowę nauczycieli na rolę dostarczycieli punktów, bo w szkole wcale nie chodzi o sukces lecz o jego ogólnie dostępny ersatz. Nauczycieli ci mają dwa wyjścia: albo postawią szóstki i piątki wszystkim zdolnym inaczej, albo wybrańcom, którym się „należy” z racji tego, że są dobrzy w przedmiotach praktycznie cenionych, więc nie należy zaniżać im średniej.
        A średnią ze światopoglądu (a raczej jego popłuczyn, zwanych religią w szkole) i innych przedmiotów jest zawsze średnia cynizmu społeczeństwa.

        • avatar

          Danusia

          31 sierpnia 2015 at 09:41

          Każde ocenianie na stopnie jest związane z wyciąganiem średniej. Weźmy np. wypracowanie z języka polskiego. Nauczyciel ocenia zachowanie struktury (przepraszam, jeśli bredzę), styl, powiązanie z tematem, błędy ortograficzne i jeszcze coś tam. Średnia wypada 3 – co umie, a czego nie umie uczeń?
          Może napisał pięknym stylem, ale nie na temat, a może na temat, ale z błędami ortograficznymi?
          Dawno już jestem w opozycji do każdej średniej.

          • avatar

            Robert Raczyński

            31 sierpnia 2015 at 09:49

            Tak, ale średnia z „wypracowania” jest wypadkową składowych, bez których każdy dobry tekst nie może istnieć (albo nadaje się do druku, albo nie), a nie porównywaniem Wielkanocy i Bożego Narodzenia , w którego efekcie szkoła dąży do wieszania jajek na choince.

            • avatar

              Damian Dubis

              31 sierpnia 2015 at 20:53

              Mamy dwóch uczniów. Jeden ma szóstkę z matematyki i trójkę z polskiego, drugi odwrotnie. Co więc mamy? Dwóch świetnych uczniów, każdy w swojej dziedzinie. A jeśli weźmiemy średnią, to co dostaniemy? Dwóch uczniów przeciętnych.
              W mojej ocenie najsensowniejszą średnią jest średnia ważona. Tylko kto ma ustalać wagi? A gdyby tak robili to sami uczniowie, każdy dla siebie? Np. wybrać jeden albo dwa przedmioty preferowane, z których ocena liczyła by się z większą wagą do średniej na świadectwie? A reszta przedmiotów po równo. Co Panstwo sądzą o takim pomyśle?

                • avatar

                  Robert Raczyński

                  1 września 2015 at 08:11

                  Dokładnie. Średnia nie niesie ze sobą żadnej istotnej informacji. Jest jedynie miarą potencjalnej zdolności do przystosowania do warunków presji. Być może pokazuje jakieś możliwości potencjalne, ale, powiedzmy sobie szczerze, niewiele jest osób naprawdę zasługujących na piątkę i z matematyki i z polskiego.
                  Zawsze twierdziłem, wbrew postulatom zwolenników nowego, pięknego świata, że rywalizacja jest niemożliwa do wyeliminowania z ludzkiego życia, jednak średnie napędzają jej spiralę. Jeśli szkoła potrzebuje informacji, czy jej przyszły uczeń sprosta jej wymaganiom, najlepszym rozwiązaniem jest jednak egzamin wstępny.
                  Czy takie podejście skazałoby niektóre przedmioty na marginalizację? Cóż być może trzeba by je potraktować i poprowadzić inaczej – jeśli są teraz jedynie dodatkową możliwością nabicia punktów, i tak są marginalne.

                • avatar

                  Damian Dubis

                  1 września 2015 at 08:49

                  Ja też nie jestem zwolennikiem średnich, o czym napisałem w przykładzie powyżej. Jednak średnia będzie zawsze broniona przez osoby mające bardziej „administracyjne” podejście do szkoły. Bo nic tak jak średnia nie pozwala porównywać ze sobą wyników czy budować statystyk. Jest też świetnym „tyłkochronem” pozwalającym szybko wytłumaczyć się dlaczego ten a nie inny uczeń dostał nagrodę, stypendium itp.
                  Dlatego więc powyżej proponowałem modyfikację, nie dlatego, ze jestem za średnią tylko dlatego, że mam świadomość, że jej usunięcie ze szkół wydaje mi się w tej chwili raczej niewykonalne, właśnie przez przerost administracji.

  • avatar

    Robert Raczyński

    29 sierpnia 2015 at 12:04

    Kolejny krok ku „sprawiedliwości” oceniania poczyniła nasza pani minister:
    „Od początku nowego roku szkolnego obowiązuje także rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z 10 czerwca 2015 r. w sprawie wliczania oceny z religii/etyki do średniej ocen. Ocena z religii/ etyki będzie wliczana do średniej ocen w przypadku, gdy uczeń uczęszczał na zajęcia z religii, czy etyki. Pamiętajmy, że owszem ocena jest wliczana do średniej ocen, ale nie ma wpływu na promocję. Ocena z etyki będzie umieszczona na świadectwie szkolnym. (za Onet.pl)”
    Do tej pory, pod koniec semestru, oblegani byli nauczyciele „łatwiejszych” przedmiotów, skłonni wystawiać szóstki za obecność. Teraz dwóję z matematyki, fizyki, czy angielskiego będzie można przykryć cmoknięciem w pierścień i stempelkiem po spowiedzi. Nareszcie jakiś postęp. Ciekawe, kto doradzał pani minister w tej kwestii.

      • avatar

        Robert Raczyński

        31 sierpnia 2015 at 08:10

        Niezupełnie. Niezależnie od rodzaju przyjętego oceniania, sytuację mogą jeszcze popsuć durne decyzje i interpretacje. Co o uczniu mówi nam średnia? Dlaczego to ona jest najważniejsza? Dla mnie jest to miara konformizmu, przystosowania się do systemu. Czego dowiadujemy się ze średniej wyciągniętej z matematyki i religii? Albo z chemii i wiedzy o społeczeństwie? Czy średnia osiągnięć z polskiego i fizyki daje nam miarę „umysłu humanistycznego” bądź „ścisłego”?
        Ludzie na ogół są lepsi w jednych dziedzinach, niż w innych. Po co dążyć na siłę do porównań rzeczy nieporównywalnych? Po co domagać się by laureat olimpiady przedmiotowej z biologii koniecznie wystartował w olimpiadzie z historii? Bo to mu poszerzy horyzonty? Nie, zdolności i czas ucznia zostaną cynicznie wykorzystane przez szkołę dla poprawy jej statystyk.
        Problem nie leży w ocenianiu merytorycznym, lecz w jego wykorzystaniu. Bezmyślna pogoń za szóstką z życia nie jest wynikiem oceniania przedmiotowego, lecz chorej filozofii życiowej napędzanej chorymi ambicjami i promowanej przez ustrój wszystkiego najlepszego dla wszystkich z każdej okazji. To ona zamienia nieuniknioną rywalizację w bezmyślny wyścig szczurów. To właśnie dyktat średniej powoduje, że ludzie nie mogą koncentrować się na tym, co lubią i co ich interesuje lecz na oszustwach i krętactwie nauczanym (i to skutecznie) od wczesnej podstawówki. Taka sytuacja skazuje połowę nauczycieli na rolę dostarczycieli punktów, bo w szkole wcale nie chodzi o sukces lecz o jego ogólnie dostępny ersatz. Nauczycieli ci mają dwa wyjścia: albo postawią szóstki i piątki wszystkim zdolnym inaczej, albo wybrańcom, którym się „należy” z racji tego, że są dobrzy w przedmiotach praktycznie cenionych, więc nie należy zaniżać im średniej.
        A średnią ze światopoglądu (a raczej jego popłuczyn, zwanych religią w szkole) i innych przedmiotów jest zawsze średnia cynizmu społeczeństwa.

        • avatar

          Danusia

          31 sierpnia 2015 at 09:41

          Każde ocenianie na stopnie jest związane z wyciąganiem średniej. Weźmy np. wypracowanie z języka polskiego. Nauczyciel ocenia zachowanie struktury (przepraszam, jeśli bredzę), styl, powiązanie z tematem, błędy ortograficzne i jeszcze coś tam. Średnia wypada 3 – co umie, a czego nie umie uczeń?
          Może napisał pięknym stylem, ale nie na temat, a może na temat, ale z błędami ortograficznymi?
          Dawno już jestem w opozycji do każdej średniej.

          • avatar

            Robert Raczyński

            31 sierpnia 2015 at 09:49

            Tak, ale średnia z „wypracowania” jest wypadkową składowych, bez których każdy dobry tekst nie może istnieć (albo nadaje się do druku, albo nie), a nie porównywaniem Wielkanocy i Bożego Narodzenia , w którego efekcie szkoła dąży do wieszania jajek na choince.

            • avatar

              Damian Dubis

              31 sierpnia 2015 at 20:53

              Mamy dwóch uczniów. Jeden ma szóstkę z matematyki i trójkę z polskiego, drugi odwrotnie. Co więc mamy? Dwóch świetnych uczniów, każdy w swojej dziedzinie. A jeśli weźmiemy średnią, to co dostaniemy? Dwóch uczniów przeciętnych.
              W mojej ocenie najsensowniejszą średnią jest średnia ważona. Tylko kto ma ustalać wagi? A gdyby tak robili to sami uczniowie, każdy dla siebie? Np. wybrać jeden albo dwa przedmioty preferowane, z których ocena liczyła by się z większą wagą do średniej na świadectwie? A reszta przedmiotów po równo. Co Panstwo sądzą o takim pomyśle?

                • avatar

                  Robert Raczyński

                  1 września 2015 at 08:11

                  Dokładnie. Średnia nie niesie ze sobą żadnej istotnej informacji. Jest jedynie miarą potencjalnej zdolności do przystosowania do warunków presji. Być może pokazuje jakieś możliwości potencjalne, ale, powiedzmy sobie szczerze, niewiele jest osób naprawdę zasługujących na piątkę i z matematyki i z polskiego.
                  Zawsze twierdziłem, wbrew postulatom zwolenników nowego, pięknego świata, że rywalizacja jest niemożliwa do wyeliminowania z ludzkiego życia, jednak średnie napędzają jej spiralę. Jeśli szkoła potrzebuje informacji, czy jej przyszły uczeń sprosta jej wymaganiom, najlepszym rozwiązaniem jest jednak egzamin wstępny.
                  Czy takie podejście skazałoby niektóre przedmioty na marginalizację? Cóż być może trzeba by je potraktować i poprowadzić inaczej – jeśli są teraz jedynie dodatkową możliwością nabicia punktów, i tak są marginalne.

                • avatar

                  Damian Dubis

                  1 września 2015 at 08:49

                  Ja też nie jestem zwolennikiem średnich, o czym napisałem w przykładzie powyżej. Jednak średnia będzie zawsze broniona przez osoby mające bardziej „administracyjne” podejście do szkoły. Bo nic tak jak średnia nie pozwala porównywać ze sobą wyników czy budować statystyk. Jest też świetnym „tyłkochronem” pozwalającym szybko wytłumaczyć się dlaczego ten a nie inny uczeń dostał nagrodę, stypendium itp.
                  Dlatego więc powyżej proponowałem modyfikację, nie dlatego, ze jestem za średnią tylko dlatego, że mam świadomość, że jej usunięcie ze szkół wydaje mi się w tej chwili raczej niewykonalne, właśnie przez przerost administracji.

Dodaj komentarz