17 lipca minęła 41 rocznica, gdy „strzelił” w nas piorun na Giewoncie. Brzmi to co najmniej podejrzanie. Postanowiłam opisać tę niezwykłą historię, aby nie uległa zapomnieniu.
Chodziłam wtedy do liceum i byłam również harcerką. Moja starsza siostra studiowała matematykę na Uniwersytecie Warszawski. Bywali u nas w domu jej koledzy ze studiów. Sympatyzował w mojej siostrze algebraik – Andrzej Walewski, bardzo młody i równie zdolny matematyk. Siostra była już wtedy zajęta swoim przyszłym mężem, więc Andrzej żartował, że jak ja podrosną, to może się spotkamy. Bardzo mi imponował, miał chyba zaledwie 22 lata, a za sobą już osiągnięcia naukowe. Tak jak wielu matematyków zajmował się też taternictwem.
Tego lata wyjechałam na wędrowny obóz harcerski. Zatrzymaliśmy się u podnóża Tatr. Był wieczór, siedzieliśmy przy ognisku i jeden z harcerzy przeczytał w gazecie, że w Tatrach na Mięguszowiecki Szczycie Pośrednim był wypadek, zginął taternik – Andrzej Walewski. To była okropna wiadomość. Pamiętam, jak wtedy przyrzekłam sobie, że zacznę się wspinać, wejdę tą drogą i „pomszczę” Andrzeja. Teraz oczywiście inaczej patrzę na tę sprawę, na pewno nie w kategoriach zemsty, ale wtedy żal był bardzo silny. Następnego dnia wybieraliśmy się na Giewont, pomyślałam – to będzie mój trening przez taternictwem.
Wyruszyliśmy rano w kilkanaście osób, pod przewodnictwem naszego szczepowego, który wydawał mi się bardzo dorosły, bo miał powyżej 20 lat. Już w Dolinie Strążyskiej zaczęło się chmurzyć. Właściwie powinniśmy wracać, ale młodzieńczy zapał pchał nas do góry. Na szczycie rozpadało się zupełnie. Zaczęło grzmieć. Zaczęliśmy myśleć o schodzeniu. Rozpętała się burza. Część z nas siedziała opierając się o krzyż, ja z boku. Walnął pierwszy piorun. Niektórzy zostali odrzuceni siłą wybuchu. Jednak nie zadziałało to otrzeźwiająco. Jeden z kolegów zawołał – Ale fajnie strzela.
Ja jednak pomyślałam, że trzeb wiać. Zaczęłam schodzić na stronę Kondratowej. Pamiętałam z fizyki, że nie należy chwytać się niczego metalowego, próbowałam sobie dać radę bez klamer i łańcuchów. Miałam porządne buty na wibramie, ale i tak się poślizgnęłam i złapałam za łańcuch. Wtedy walnął piorun, poraził mi ręce, zaczęłam spadać, nie w powietrzu, ale turlając się po stromiźnie, uderzając o skały. Spadłam około 30 metrów i zatrzymałam się na półeczce. Jednak Pan Bóg jeszcze nie chciał mnie zabrać do siebie. Zaraz dalej zaczynały się pionowe skały, jeśli bym się nie zatrzymała, to spadłabym do podnóża góry.
Pierwsza moja myśl była: Czy ja jestem normalna? Czy umiem jeszcze rozwiązywać zadania na ostrosłupy?. Później moja Babcia nie mogła nadziwić się, że takie były moje pierwsze skojarzenia. Nie za bardzo dobrze widziałam, potem okazało się, że z rozciętego łuku brwiowego ciekła krew i zalewała mi oczy. Nic mnie nie bolało, prawdopodobnie byłam w szoku. Spojrzałam do góry, tam majaczyły postacie. Nadal padało, bałam się aby nie strzelało znowu. Po chwili zbiegł do mnie nasz szczepowy, był bardzo przerażony. Z późniejszej relacji wiem, że wyglądałam przerażająco – zalana krwią i poparzona. Ktoś pobiegł po GOPR. Czas płynął dziwnie spokojnie, burza się uspokajała. Po pewnym czasie przyszedł goprowiec Jasiek, założył mi opatrunek i usztywnił rękę.
Zostaliśmy z Jaśkiem sami, mówił mi, że idzie już po mnie 10-ciu Gregory Pecków, którzy zniosą mnie na dół. Cały czas opowiadał mi kawały. Faktycznie dość szybko dotarła ekipa goprowców. Włożono mnie w tak zwany bambus. Słyszałam dziwne dyskusje, najpierw: kto ma mnie nieść, wszyscy chcieli, a to dlatego, że byłam bardzo lekka, a akcję i tak miało się zaliczoną. Jeden z przemiłych ratowników zostawił mi okienko w kocu, abym jak to powiedział – mogła popatrzeć na Taterki. Usłyszałam dyskusję na temat tego, do którego szpitala mnie zawieść. Zaproponowano – Sanatorium Dziecięce na Bystrem. Tu zaprotestowałam, zaczęłam się awanturować spod koca – Jestem dorosła, chcę do szpitala dla dorosłych. No cóż nie byłam dorosła, a za to ratownicy mieli doświadczenie i zanieśli mnie do szpitala dziecięcego, gdzie powierzono mnie w ręce cudownego lekarza – doktora Hajdukiewicza. Doktór nazwał mnie – Aniołkiem z Giewontu i zaraz zabrał się do szycia mojej głowy. Informował mnie: Teraz nawlekam igłę, robię supełek i będę robił kilka ściegów. Potem odbyło się pędzlowanie mojego ciała gencjaną, okazało się, że jestem w dziwnych miejscach poparzona, np. na rękach pod kurtką, która została nietknięta. Oczywiście na twarzy też. Pozostawiono mi wolne miejsce na policzku – do całowania. Nałożono mi też gips, bo miałam złamaną rękę.
Inni moi towarzysze wyprawy byli znacznie mniej ode mnie poszkodowani, tak to dziwnie jest, że rozsądny najbardziej płaci. Koleżanka miała upalony kawałek stopy, nie wiem czy jej but został cały. Koledze przeleciało coś przez plecak i zniszczyło mu aparat fotograficzny, dobrze, że leciało pionowo, a nie poziomo! Reszta wyszła bez szwanku. O dziwo, ci co siedzieli oparci o krzyż, oprócz chwilowego paraliżu nic nie poczuli.
Następnego dnia w szpitalu przyszedł doktór i zapytał o telefon rodziców. Wpadłam w panikę, że jeśli się dowiedzą, to mnie nigdy w góry już nie puszczą. Lekarz obiecał, że im wytłumaczy, ale musi zadzwonić, bo będzie notatka w prasie. Faktycznie ukazała się, nie wiadomo czy rodzice by się zorientowali, bo brzmiała – Szesnastoletnia Danuta Sterana uległa wypadkowi na Giewoncie. Nie ma żartów. Niestety tej burzy zginęły od pioruna dwie turystki na Gubałówce.
Po kilku dniach przyjechał mój tata, zdenerwowany bardzo. Postanowiono, że mogę z nim wracać do Warszawy, ale tylko pociągiem. W pociągu na mój widok ludzie pytali: O Boże , co się stało?, a ja spokojnie: To nic, piorun tylko we mnie strzelił.
I to byłby koniec historii, ale winna jestem jeszcze kilka wyjaśnień:
Na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni wspięłam się 5 lat później. Szłam tą samą drogą co Andrzej, nie było bardzo trudno. On zginął od kamienia spadającego z góry, jest tam bardzo krucho.
Wspinałam się potem przez wiele lat i przeżyłam kilka burz w Tarach. Jedną z nich razem z moim instruktorem – poetą Tomkiem Wasilczukiem. Mnie włosy stawały dęba, a on recytował wiersze.
Odwiedziłam ratowników w 10 rocznicę wypadku, nie znalazłam Jaśka, ale podziękowałam im wszystkim. Ich takt, humor i profesjonalizm zostały mi w pamięci na całe lata.
Po 30 latach wybrałam się na Giewont. Wspinaczka wyglądał zupełnie inaczej. Kolejka na szczyt i ludzie jeden za drugim posuwających się do przodu.
Czego szukasz?
Random Post
Search
Starsze
2 komentarze
góry
28 września 2010 at 10:52Danusiu,
a myślałam ze już dużo o Tobie wiem – historia z piorunem mnie urzekła. Mnie przez wiele lat wysokogórskie wspinaczki nie ciągneły w najmniejszym stopniu, wysokie góry – owszem, ale tylko zimą by pojeździć na nartach, bliższe mi Beskidy złaziłam wzdłuż i wszerz w młodości. A teraz…hm…mam już za soba wspinaczkę skałkową w Jurze, na kolejne lato przyjaciele zaplanowali dla mnie łatwe ferraty w Dolomitach. Żałuję tylko że nie jestem 10 lat młodsza – do moich marzeń doszło zdobycie Torri de Vajolet. Niestety, to już dla mnie zbyt trudne.
Basia U.
danuta
28 września 2010 at 19:24Moje wspinanie też się już skończyło, ale początki miało dramatyczne.Faktycznie narty można uprawiać dłużej i chyba bezpieczniej.
D