Rozmowa z moją mamą

Ostatnie dni sierpnia, w prasie dużo artykułów o oświacie. Moja mama (lat 91) czyta bardzo dużo. Wiadomości o edukacji specjalnie przegląda dla mnie, aby mi powiedzieć, co mogę ciekawego wyczytać.
Mama – Czytałaś ostatni artykuł w Polityce na temat edukacji?
Ja – Tak, czy chodzi ci o artykuł profesora Śliwerskiego?
Mama –Tak ten, zakreśliłam go dla Ciebie.  Autor zaczął od narzekania na gimnazja, a potem stwierdził, że nie warto ich likwidować. Co ty na to?
Ja – Myślę podobnie, za późno i za kosztownie na takie zmiany.
Mama – Coraz więcej się mówi, że trzeba zlikwidować system klasowy.
Ja – Tylko nie mówi się jak to zrobić na skalę kraju. To co jest możliwe w jednej niepublicznej szkole, często nie da się powtórzyć w innych szkołach.
Mama – Nauczyciele są niedokształceni, trzeba ich nauczyć nauczania.
Ja  – A kto miałby to zrobić? Przecież są kształceni w wyższych uczelniach. Widać, że tam nie wiedzą jak trzeba nauczać, bo jakoś tego przyszłym nauczycielom nie przekazują.
Mama – Bo do zawodu jest negatywna selekcja, tak czytałam.
Ja – Uważasz, że ja pochodzę z tej negatywnej selekcji?
Mama – No nie, ty nie, ale inni.
Ja – Zapewniam cię mamo, że każdy nauczyciel chce dobrze nauczać, chce dobrze wykonywać swój zawód i w znakomitej większości decyduje się na nauczanie, bo chce coś dla świata pożytecznego zrobić.
Mama – Mówią, że szkoła zabija talenty.
Ja – Zadanie nauczyciela jest bardzo trudne, musi dotrzeć do każdego ucznia, a ma ich w klasie dwudziestu paru. Często ma dylemat – na kim się skupić. Ma w klasie dzieci, które pochodzą z tak zwanych dobrych domów, mają dbających i motywujących ich rodziców i mają również dzieci z zaniedbanych domów, którzy nie mogą liczyć na żadne domowe wsparcie.  Komu powinien nauczyciel pomóc?
Mama – To może trzeba jednak uczyć nie klasowo, tylko razem dzieci, które są na tym samym poziomie. Czyli 15 – latek z zaległościami i siedmiolatek z dobrym zapleczem rodzinnym? Umieliby wtedy to samo. Tak proponują w gazetach.
Ja – Czyli segregacja? To może od razu sprawdzić majątek domu rodzinnego i tych majętnych dać do dobrych szkół, a tych z biednych rodzin go gett? Dla mnie oświata jest dla wszystkich. Obawiam się, że te zbadane utalentowane pięciolatki (o których też piszą w gazetach), to są dzieci właśnie z tych dobrych rodzin, które już na starcie dostały prezent, a te bez talentów, to dzieci, które do wszystkiego muszą dojść same. Moje sumienie pokazuje mi, że warto pomóc tym drugim.
Mama – Piszą, że dzieci nudzą się w powszechnej szkole i nie chcą do niej chodzić. Za to lecą jak na skrzydłach do różnych specjalnych szkół.
Ja – Tym razem piszą prawdę, ale jak zrobić, żeby się nie nudziły? Program jest jeden i kończy się egzaminem, który decyduje o przyszłości dziecka. Jak uczniowie nie zdadzą dobrze egzaminu, to badania edukacyjne wykażą, ze  je mają talentów, a nauczyciele są do kitu.
Mama – Ciężka sprawa. Wszyscy narzekają, ale rozwiązań nie dają.
 
 
 

44 komentarze

  • avatar

    grażka

    1 września 2013 at 12:45

    Danusiu – nie widzę rozwiązania problemów. Choćby to rozwijanie talentów – gdy właśnie od jutra w przedszkolach w całej Polsce wejdzie w życie – w imię równości szans – zakaz prowadzenia zajęć talenty rozwijających. I nawet nie talenty – ale dających radość, atrakcyjnych, lubianych przez dzieci i wybieranych – czyli takich, gdzie brał udział kto chciał, ale miał prawo odmówić, kto nie chciał.
    Od kilkunastu dni szuka się jakiś rozwiązań, chaotycznych, nieprzemyślanych, bezpodstawnych i nieprawdziwych.
    Jestem praktykiem, „na pierwszej linii frontu” muszę realizować zadane mi działania. Ale są takie, których nie rozumiem.

    • avatar

      Xawer

      1 września 2013 at 12:51

      Co to za zakaz zajęć???
      Napisz coś o tym więcej, bo pierwszy raz o tym słyszę — rzecz nie stała się głośna, w każdym razie nie dotarła do mnie, to pewnie i do większości czytelników naszych blogów, więc tym bardziej do szerszej publiki.
      A brzmi to tak kuriozalnie, że musi być prawdziwe 😉

      • avatar

        Beata Zwierzyńska

        1 września 2013 at 13:38

        Zakaz prowadzenia zajęć dodatkowych przez osoby „z zewnątrz”. Mogą je prowadzić tylko nauczyciele już zatrudnieni w danej placówce „bo przecież mają jakieś talenty i jakieś zainteresowania” – cytując panią Ministrę 🙂

        • avatar

          Danusia

          1 września 2013 at 17:48

          O tym dziś też z mamą rozmawiałyśmy. Mamę to dziwi, bo skąd wziąć te uzdolnienia wszechstronne u nauczycieli przedszkolnych. Gdyby na mnie padło, to dzieci lepiłyby z gliny, bo do tego mam smykałkę, ale już ze śpiewaniem, to byłoby bardzo krucho. Jak tak przeglądam, to z tańcem też byłoby kiepściutko….
          Danusia

          • avatar

            Beata Zwierzyńska

            1 września 2013 at 22:21

            Ja zastanawiam się jak dzieci będą uczyły się języków obcych. I czegokolwiek w sumie. Od dawna żyję w przekonaniu, że nauczanie najmłodszych jest największym metodycznym wyzwaniem. Pani Ministra dała się zwieść mitowi, że uczyć dzieci może każdy. Nie Pani Minister, tylko najlepsi.

      • avatar

        Ola G

        1 września 2013 at 18:18

        Jakoś za moich czasów nie przeszkadzało nikomu, że się płaciło za przedszkole, dziecko spędzało w przedszkolu czas od rana do popołudnia, bawiło się, uczyło, jadło itp. To w ostatnim czasie nagle ludzie chcieli mieć wszystko za darmo i nagle przestało im się „opłacać” posyłać dziecko na dłużej niż 5 godzin, co wywołało falę zwolnień w przedszkolach. A jak już państwo płaci, to niby dlaczego miałoby płacić prywatnym firmom, których pełno w przedszkolach? Skoro tym samym rodzicom nie „opłacało się” zostawiać dziecka dłużej niż na 5 godzin, to skąd nagle taka chęć do zajęć dodatkowych i bunt, że dziecko nie robi nic więcej poza podstawę? Niech prowadzają dziecko na tańce, karate, angielskie po przedszkolu. Tym bardziej, że, jak pamiętam po swoim dziecku, ten angielski w przedszkolu to była porażka. A logopeda był na etacie w przedszkolu. Swoją drogą, po co iść na nauczanie przedszkolne, jak się nie umie śpiewać, nie umie poprowadzić zajęć plastycznych itp, skoro wiadomo, że w czasie zajęć z dziećmi to trzeba robić? Przecież jak rodzic będzie zainteresowany rozwijaniem talentów dziecka, to i tak przedszkole mu nie wystarczy i zapisze dziecko do klubu sportowego, klubu tańca, koła plastycznego przy domu kultury itp, gdzie dziecko będzie mogło rozwijać talent z profesjonalistą, a nie prywatną firmą, która jest zainteresowana gównie zarobkiem na dużej grupie dzieci, a efektywność tych zajęć jest nikła.

        • avatar

          grażka

          1 września 2013 at 22:27

          Musiałabym odnieść się szczegółowo do każdego niemal zdania, zatem tylko dwie sprawy.
          MEN – jeśli w przedszkolu nie ma nauczyciela z kwalifikacjami – jak najbardziej chce, aby płacić z budżetu przedszkola. Tylko te budżety zależą od samorządów, a one nie mają ma zajęcia środków, poza Warszawą nie widziałam w Internecie deklaracji żadnego innego samorządu. MEN także zabrania płacić rodzicom – nawet w sytuacji, gdy chcą to zrobić.
          Sprawa druga – to były zajęcia dodatkowe, nieobowiązkowe. Rozumiem, że skoro angielski był porażką, nie korzystałaś po prostu z tych zajęć? Te zajęcia – języki, rytmika, różne sporty – bywają przeważnie na bardzo dobrym poziomie. Gdyby tak nie było, dzieci by na nie nie chciały chodzić.

          • avatar

            Al

            3 września 2013 at 14:53

            Nie wiem, czy gdyby zajęcia nie były na dobrym poziomie (co rozumiemy przez dobry poziom?) to dzieci by nie chodziły. Moje dzieci kończyły przedszkole dawno, ale trochę to na innej zasadzie się odbywało. Raz tylko byłem w przedszkolu świadkiem rozmowy między dzieckiem a mamą w szatni: „mamo, a dlaczego prawie wszystkie dzieci chodzą na angielski, a ja nie”. I współczuję matce, która musi mówic dziecku, ze ich nie stać na ten angielski, na t tańce itp. A dzieci chodzą, bo inni chodzą, bo nie chcą zostać same w sali, bo wtedy jest nudno itd.
            I tu mamy dwa pytania: czy naprawdę dziecko u nas musi chodzić w przedszkolu na te wszystkie zajęcia dla wybranych (a reszta siedzi i się nudzi w sali, czując się gorsza)? Czy bez tych płatnych zajęć dziecko będzie rzeczywiście uboższe? Czy nie mogłoby tego czasu spedzić inaczej, bawiąc się w grupie rówiesników, wykonując jakieś projekty grupowe w sali? Czy rodzić musi pompować kase w jego indywidualny rozwój, jakby te 20 minut zajęć dodatkowych było wazniejsze od wspólnej zabawy w sali, od wspólnego spaceru i innych czynności? Uczymy dzieci tańca towarzyskiego, angielskiego, a gdzie czas na prac w grupie, zabawy edukacyjne. Ganiamy to dziecko na zajęcia dodatkowe nawet w przedszkolu, od samego poczatku tworzac podziały na te dzieci, które stac na dodatkowe zajęcia i te, których nie stać. Te lepsze, które tańczą i te gorsze, które układają klocki.
            Skoro już powołujemy się an przykład fiński, to przecież w przedszkolach fińskich, o ile wiem, wcale nie ma rozbuchanego programu zajęć dodatkowych. Program dnia w fińskim przedszkolu wygląda mniej więcej tak:
            – śniadanie, godz. 900(owsianka i owoce),
            – aktywność fizyczna na podwórku,
            – edukacja przez zabawę
            – zabawy dowolne,
            – obiad,
            – leżakowanie, słuchanie baśni i muzyki relaksacyjnej,
            – zabawa,
            – podwieczorek,
            – zabawa na podwórku przedszkolnym, z którego rodzice odbierają
            dzieci.
            A jak już tak nam zalezy na tym rozwoju i dodatkowych zajęciach, to może należy się zastanowić, dlaczego w naszych przedszkolach pracują nauczyciele, którzy poza nauką literek i typową opieką nad dziećmi nie mają tym dzieciom nic więcej do zaoferowania? Dlaczego nauczyciel uczący się zawodu przez 5 lat nie potrafi poprowadzić zajęć z rytmiki, nie zna się na logopedii, nie umie śpiewać i tańczyć, nie zna angielskiego nawet na tym poziomie, żeby uczyć dzieci (tu FCE z pewnością wystarczy)?

            • avatar

              Al

              3 września 2013 at 15:09

              To znaczy ja wcale nie uważam, że nauczyciel w przedszkolu ma być kombajnem, ale skoro takie są oczekiwania rodziców wobec przedszkola? Ja mam zgoła inną wizję roli przedszkola, raczej jako miejsca, w którym dziecko uczy się współdziałania w grupie, gdzie widzi, że mimo różnic można coś robić razem, razem się bawić i bawiąc uczyć. A nie oferować coś ciekawego tylko wtedy, kiedy się za coś dodatkowo zapłaci.

              • avatar

                Janina Huterska-Górecka

                4 września 2013 at 00:30

                Brawo!
                Podpisuję się pod tą wypowiedzią w pełni.
                Doświadczałam sytuacji, kiedy dzieci chowały się pod stół na widok pojawiającej się w drzwiach pani od „czegoś” (angielski, religia, tańce..). Musiały przerywać interesujące dla nich czynności, (zabawa,budowle, rysowanie..),w które były bardzo zaangażowane.Atmosfery (okoliczności) nie dało się potem powtórzyć.
                „Porozrywany” CZAS dziecka na wieczne decyzje dorosłych.
                Nina

                • avatar

                  Danusia

                  4 września 2013 at 06:43

                  No ja bym nie była taka radykalna. Ostatecznie decyzja o uczęszczaniu do szkoły, to też decyzja dorosłych.
                  A zajęcia dodatkowe bywają różne, zdarzają się świetne. Tu raczej chodzi o to, aby wszystkie dzieci miały do nich w przedszkole dostęp.
                  Danusia

                  • avatar

                    grażka

                    4 września 2013 at 08:52

                    Struktura komentarzy się wydłuża – postaram się napisać do przedszkolnego bloga tekst na ten temat. Do weekendu. I może tam będziemy rozmowę kontynuować.
                    Poproszę zatem dorosłych o przygotowanie odpowiedzi na pytanie – co Państwo, jako obserwatorzy opisanych scen – zrobiliście jako dorośli, aby zapobiec/rozwiązać problemy, które sygnalizujecie? W Tych konkretnych sytuacjach, bo użyliście ich jako przykładu. Co robił dyrektor przedszkola, w którym jedyną atrakcją/lub nieatrakcją były owe zajęcia?

                  • avatar

                    Al

                    4 września 2013 at 09:05

                    Tylko co to znaczy dostęp? Co z tego, że mam dostęp, skoro mnie na to nie stać? Dostęp w sensie możliwość bezpłatnego uczęszczania w przedszkolu dzieci powinny mieć do zajęć korekcyjnych, logopedy, zajęcia umuzykalniające czy artystyczne na poziomie przedszkola powinien umieć zorganizować nauczyciel, zwłaszcza taki, który nie chce, żeby go/ją nazywać „przedszkolanką”. Nie widzę potrzeby zatrudniania obcych firm i specjalistów na terenie przedszkola. Pewnie, że można w przedszkolu zrobić i lekcje kaligrafii japońskiej, i tenisa i Bóg wie, co jeszcze. Tylko po co? I tak nie będzie dla wszystkich, bo za to samorząd nie zapłaci. Powiem tak, moje dziecko chodziło w przedszkolu na angielski, na taniec towarzyski. Chodziło, bo inni chodzili. Na angielskim było śmiesznie, choć ogólnie to niewiele się nauczyły, bo co można zrobić w grupie 20 dzieciaków, gdzie kazdy zajęty jest czym innym? Pośpiewac pare piosenek i tyle, popowtarzac chórem słówka, odegrać ze dwie scenki. Taniec był fajny do momentu, kiedy przyszło do zawodów przedszkolaków w tańcu (bo to prefesjonalista był, oczywiście). I zaczęło się dzielenie dzieci na lepsze, gorsze, dobieranie partnerów, kretyńskie komentarze na temat tego, jak się dzieci poruszają i animozje między dzieciakami, w czym celowały szczególnie dziewczynki. I jak tam później dzieciaki wspominały przedszkole, to nigdy nie mówiły o tych zajęciach dodatkowych, tylko o tym, z kim się fajnie bawiło, co fajnego robili razem, a najlepiej wspominali te chwile, kiedy pokończyły się te wszystkie zajęcia, religie itd i był czas na zabawę.

                    • avatar

                      Robert Raczyński

                      4 września 2013 at 09:54

                      Dwie rzeczy: Po pierwsze zapominasz, że edukacja to nie perpetuum mobile – za zajęcia, „które powinien zorganizować nauczyciel” też trzeba zapłacić. Jeżeli nie robisz tego ty, powinien zrobić to ktoś inny, a nie robi i stąd problem… Po drugie pęd na bzdury w postaci „japońskiego”, „mandaryńskiego”, „garncarstwa” i „innych takich” generują sami rodzice, którym wydaje się, że są w stanie kupić dziecku lepsze życie nie inwestując w nie własnego zainteresowania. Dziecko i jego potrzeby stają się drugorzędne…

                    • avatar

                      Al

                      4 września 2013 at 10:35

                      @Robert
                      Ależ zgoda. Przecież nigdzie nie mówię, że ma być za friko. Ale etat nauczyciela to nie jest te 5 godzin lekcyjnych dziennie, które są w „podstawie”. W dodatku w przedszkolu nie powinien być jeden nauczyciel na grupę dwudziestu kilku dzieciaków. Albo się się zatrudnia kogoś na powaznie i oczekuje poważnej pracy, albo udaje, że zatrudnia i wpuszcza do przedszkola firmy prywatne, które robią edukację pod dyktando portfeli rodziców. To uwaga do organu prowadzącego, nie do nauczycieli. Dla mnie idiotyzmy z podstawą i niepodstawą w przedszkolu, godzinami płatnymi io bezpłatnymi to jakies horrendum. I oczywiście, że to rodzice maja świra na punkcie zajęć dodatkowych. Mamy dwa bieguny rodziców: tych, którzy buntują się, że się maluchom zabiera dzieciństwo i ci, którzy uważają, że dzieciństwo musi być jak najbardziej upakowane. Nie mam pewności, czy to częściowo nie są ci sami. Ja zapewne jestem gdzieś pośrodku.

    • avatar

      Robert Raczyński

      3 września 2013 at 10:26

      Rozwiązanie jest proste, aż banalne… Chodzi o pieniądze. Likwidując możliwość działania podmiotów innych niż odgórnie przeznaczone, MEN chce wymóc na swoich podwładnych pracę, do której teoretycznie zostali zatrudnieni. To nauczyciele mają wreszcie wypełniać swoją „misję”. MEN uważa, że jeśli nie może skontrolować, czy wszyscy pracownicy wyrabiają swoją normę 40-tu godzin, to trzeba dorzucić ustawowo tyle „obowiązków” żeby było to pewne. Jakość tych 40-tu godzin nikogo już nie interesuje. Dlaczego firmom prywatnym chce się prowadzić rozmaite zajęcia, a szkole państwowej albo przedszkolu nie? Tam po prostu udaje się, że się pracownikowi płaci, zajmując go przelewaniem z pustego w próżne. Nikt nie wpadł na pomysł, że jeśli się ludziom zapłaci za każdą godzinę ich pracy realne pieniądze, to szkoły będą funkcjonować do 18-tej, rodzice nie będą musieli dopłacać do zajęć dodatkowych, a dzieci zyskają zajęcie i wiedzę. O „misji” trzeba zapomnieć, bo ciężko z niej wyżyć…

      • avatar

        Danusia

        3 września 2013 at 21:23

        Robercie
        Moje długoletnie doświadczenie mówi mi, że większa płaca niestety nie przekłada się na lepsza pracę. Przynajmniej w oświacie. Choć ważne jest, aby płaca nie była głodowa i pozwalała zająć się pracą, a nie dorabianiem.
        Danusia

        • avatar

          Robert Raczyński

          4 września 2013 at 09:30

          Pełna zgoda. Nie napisałem, że chodzi mi o podwyżkę z automatu. Uważam jedynie, że podejście MEN tworzy tylko i wyłącznie pole do działań pozornych – wszyscy będą teraz kombinować, jak to wszystko ominąć… Już słyszę o darowiznach na rzecz szkół i przedszkoli. A ci, którzy zawód traktują lekko (czyli jaka płaca taka praca) i tak znajdą sposób…

  • avatar

    Beata Zwierzyńska

    1 września 2013 at 13:35

    Danusiu, masz niesamowitą mamę!
    Mama ma świetne spostrzeżenia. Zmiany w edukacji były już wprowadzane na tyle różnych sposobów, że nie wiadomo co zadziała. Prof. Śliwerski obserwując dłużej te wszystkie próby zreformowania zreformowanych reform chyba miota się pomiędzy dwoma sposobami wprowadzenia zmian: albo to wszystko zburzyć i zbudować od nowa albo zmieniać powoli ale mądrze. Jeżeli zburzyć to lepiej mieć w gotowości dobry plan budowy nowego systemu a skoro tego nie ma to ciężko dyskutować. A jak budować powoli to zmieniać mentalność nauczyciela, trochę odgórnie, trochę oddolnie – byle udolnie 🙂 Jeśli nie uda się wprowadzić zmian powoli i sensownie to nadejdzie moment kiedy ten system padnie sam ze swojej nieudolności. Zmiany nadejdą albo w sposób zaplanowany, albo zaskoczą nas. Tak czy tak nadejdą.

    • avatar

      Danusia

      1 września 2013 at 17:55

      Może przejdziemy do podziemia?
      Moja mama w czasie wojny studiowała medycynę w szkole Zaorskiego. To wspaniała karta naszej oświaty. Szkoła oficjalnie kształciła sanitariuszy, a nieoficjalnie była to pełna medycyna. Stąd mieliśmy po wojnie tak świetnych lekarzy. Mama opowiadała, że wszyscy z zapałem się uczyli, a jednocześnie musieli ukrywać, co robią. Wykładowcy też byli wspaniali. Aż dziw, ze tak mało się o tym mówi.
      Może to jest droga? Kształcenie dla chętnych?
      Danusia

      • avatar

        Beata Zwierzyńska

        1 września 2013 at 22:17

        No właśnie. Coś w tym jest. A nawet chyba całe sedno problemu. Chcieć. Mam taki fajny sposób na trudne rzeczy albo gdy uczniowie już są znużeni danym zagadnieniem. Mówię im wtedy: „Słuchajcie, a teraz zapiszcie sobie ściągę. Tylko nie mówcie nikomu o tym.” albo „Wiecie co, zdradzę wam taka jedną tajemnicę.” – Oczy im się aż świecą a zapisują sami, bez proszenia 🙂 Ale tak na serio, to bez prawdziwej motywacji wewnętrznej nie można zajść daleko. A jak tu się zmotywować gdy brak przeciwności takich jakich doświadczała twoja mama albo gdy uczę się czegoś co mnie kompletnie nie interesuje lub nauczyciel nie umie mnie tym zainteresować?
        Dziś nie potrzeba nam lepszego sprzętu, wielu super ukończonych kierunków, pieniędzy, ale chętnych do pracy nauczycieli, pasjonatów, mądrych menadżerów w szkołach, przestrzeni i aby ci „na górze” (kuratorium, MEN, dyrekcja itp) nie przeszkadzali tym na dole. Znaczy zaufali i wspierali.

        • avatar

          Danusia

          2 września 2013 at 07:34

          A przede wszystkim dopasowanych, różnorodnych metod nauczania. O tym braku mówią największe edukacyjne badania Johna Hattiego. I każdy z nas nauczycieli wie, ze o to chodzi. Ale za to stale nas tylko oceniają i sprawdzają, co nie wpływa na nasze umiejętność. Popełniają ten sam błąd co szkoła myślą, że jak wytkną błąd nauczycielowi, (w szkle uczniowi) to to w magiczny sposób zmieni się.
          Twoje „metody” współpracy z uczniami przeciągają uczniów w stronę – „razem”, zamiast powszechnego na przeciw.
          Danusia

  • avatar

    Ola G

    1 września 2013 at 18:05

    A mnie, jako rodzica, wkurza taka powszechna segregacja dzieciaków i twierdzenie, że tym z „dobrych domów” nie trzeba pomagać, bo one i tak dostały prezent, jak to pisze autorka. Moje dzieci są z takiego, powiedzmy, „dobrego domu”, czyli z książkami, wykształconymi rodzicami itp, choć ja np. ów „dobry dom” mogłam stworzyć dopiero dzięki poświęceniu moich ciężko pracujących rodziców i własnemu talentowi, wcale nie otrzymanego w prezencie. Moje dzieci też niewiele dostały w prezencie poza półkami książek i moją uwagą. Całą resztę musiały same wypracować tak jak cała reszta, które te same książki mogła wypożyczyć z biblioteki, gdyby jej się chciało. Nie jesteśmy bogaci, wykształcenie nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi, nie stać nas na drogie szkoły prywatne, kursy angielskiego itp atrakcje. Nasze dzieci nadrabiały to talentem i pracą w domu. Na dodatek, jako dzieci z „dobrego domu”, nigdy nie miały szansy na żadne stypendium, nagrody w postaci programów typu „Zdolni na start”, bo wszędzie jest kryterium dochodowe lub liczy się pochodzenie ze wsi itp środowisk. Nikt nie uważa nawet za stosowne im pomóc, bo przecież „dobry dom”, bo nie żyjemy w nędzy. Przykro mi patrzeć, jak moje dziecko jest karane za pochodzenie z „dobrego domu” – właśnie brakiem uwagi, lekceważeniem ich wysiłków, bo przecież ono „dostało prezent”. Otóż mogę powiedzieć, że wszystkie tytuły laureatów i finalistów konkursów przedmiotowych, a przez dwa etapy edukacji moja dwójka dzieci nazbierała ich koło dziesięciu, moje dzieci zdobyły własną ciężką pracą, bo właśnie ze strony nauczycieli, tych ponoć „opiekunów”, nie otrzymały w większości przypadków żadnej pomocy. No bo po co, przecież to dziecko z „dobrego domu”, więc na pewno mamusia, tatuś pomogą. Co ciekawe, kiedy przychodzi wyciągnąć rękę po dyplom/nagrodę za przygotowanie ucznia do konkursu, nauczyciele przypominają sobie chętnie o swoim wkładzie w sukces dziecka.

    • avatar

      Robert Raczyński

      3 września 2013 at 09:53

      100% racji. Polska szkoła pełnymi garściami czerpie z osiągnięć „dzieci z dobrych domów”. To ich praca tworzy „wyniki” szkół, które obwieszają sobie ściany dyplomami, zdobią półki pucharami i zapychają swoje strony internetowe rzekomą „działalnością”.
      Mechanizm jest prosty. Szkoła jest pozbawiona narzędzi radzenia sobie z tą grupą uczniów, którzy żadnymi osiągnięciami zainteresowani nie są. Swoją aktywność, skromne środki i kompetencje szkoła kieruje na grupę „oswojoną”, jako tako realizującą obowiązek szkolny. Dzieci obdarowane (pokarane?) przez los atencją rodziców, inteligencją i potrzebą rozwoju „wyrabiają” średnie i maskują nieskuteczność i bezwład systemu.
      Przyzwolenie na taką sytuację wynika z odgórnie przyjętego postmodernistycznego paradygmatu o czysto komunistycznym pochodzeniu, powszechnie mylonego z humanizmem. Wynika z niego, że jeśli pochodzisz ze środowiska niewydolnego, patologicznego (kto to definiuje, rzecz czysto uznaniowa) nie tylko masz prawo do korzystania z preferencyjnej polityki państwa, ale także jesteś zwolniony z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ta jest domeną jednostek świadomych, a tobie od świadomości (także twoich błędów i braków) wara!

  • avatar

    Wiesław Mariański

    1 września 2013 at 20:50

    Danusiu, odpowiedź na wszystkie pytania Twojej mamy jest zaszyfrowana w kilku zadaniu wypowiedzianym tutaj przez Beatę: „Jeśli nie uda się wprowadzić zmian powoli i sensownie to nadejdzie moment kiedy ten system padnie sam ze swojej nieudolności. Zmiany nadejdą albo w sposób zaplanowany, albo zaskoczą nas. Tak czy tak nadejdą.” Zauważ, że te zdania mają formę bezosobowo-bierną !!! To właśnie nas wszystkich łączy: my oczekujemy na zmiany, chcemy zmian, mówimy: należy, trzeba, powinno być, itp. Zatem my wiemy czego chcemy – dlatego zdziwienie Twojej mamy rozumiem tak: skoro wiedzą jak ma być, wiedzą czego chcą, to dlaczego tego nie robią, nie walczą o to ? Odpowiadam Twojej mamie tak: problem nie jest w tym co zmienić i jak to zrobić, lecz w tym KTO MA TO ZROBIĆ ?! Brakuje chętnych do walki o zmiany, nie ma grupy zainteresowanych działaniem i tworzeniem koalicji na rzecz zmian. Wszyscy jesteśmy chętni do diagnozowania, debatowania, opowiadania, oburzania się. Nie mą chętnych do buntowania się, lobbowania, protestowania, wywierania nacisku. A przede wszystkim nie ma chętnych do zgromadzenia się. My chcemy, żeby zmiany zrobili ONI.
    Danusiu, przeczytaj Twojej mamie motto naszego portalu i powiedz jej, że przez ostatnie dwadzieścia lat nie udało się zgromadzić „małej grupy myślących i oddanych obywateli” – to jest moim zdaniem najważniejsza przyczyna bałaganu.
    Analogiczna sytuacja była w Peerelu, ale tam poszło lepiej: bardzo mała grupa ODWAŻNYCH obywateli doprowadziła do Sierpnia’80.
    A teraz konkretne zadanie dla MGOO: naciskać na tworzenie klas i szkół „eksperymentalnych” (Marzena mówi o szkołach ćwiczeń). To znaczy takich, w których można wdrażać i sprawdzać owe „dobre wizje i praktyki”, o których mówi Twoja mama. Ale takie eksperymenty nie uruchomią się same, nie wystarczy mówić „trzeba”, „należy”, „warto”. O to trzeba walczyć – NIE ! – o to KTOŚ musi WALCZYĆ.
    Sytuację mamy przekomiczną. Dzięki temu, że tysiące Polaków wyjechało „na zlewozmywak” do „Anglii”, otrzymaliśmy za darmo niesamowite wiadomości: są szkoły, w których uczniowie i nauczyciele pracują z radością i skutecznie. Polscy eksperci i uczeni jeżdżą do „Anglii” żeby robić badania i opisywać tamtejsze procesy edukacji. Wszystko po to, żeby stwierdzić, że tam się dzieje, a u nas ….. ?

  • avatar

    Danusia

    2 września 2013 at 07:39

    Wiesławie
    Rozwiązania z Anglii o których piszesz są brzegowe. Powinniśmy raczej patrzeć na Finlandię, która wprowadziła zmiany systemowe, obejmujące całą oświatę.
    Wiele lat temu słuchałam wykładu oświatowców z Finlandii i dowiedziałam się, ze oni postanowili UFAĆ swoim nauczycielom, wszystkie środki na sprawdzanie ich pracy przekazali na doskonalenie. To powinno co się spodobać, bo to jest szacunek i dialog, tylko szcunek też dla nauczyciela.
    Danusia

  • avatar

    Wiesław Mariański

    2 września 2013 at 18:42

    Danusiu, Anglia czy „Anglia” – co różnica. Cokolwiek wybierzemy, to i tak stoimy w miejscu, bo nie ma ludzi, którzy ZACZNĄ. Stoimy od ponad dwudziestu lat i będziemy stać dalej tak długo, aż nie skrzyknie się „mała grupa oddanych, myślących i odważnych obywateli”.
    Spójrzcie na najnowszy tekst profesora Śliwerskiego na jego blogu. Pisze słusznie, ale to jest tylko pisanie. Mama Danusi przeczyta i znów zapyta: i co dalej ? na jakie pytanie chcemy odpowiedzieć ? jaki problem rozwiązać ?
    „Już każdy powiedział to co widział, trzy razy wysłuchał dobrze mnie, wszyscy zgadzają się ze sobą, a nadal będzie tak jak jest”.

  • avatar

    Beata

    3 września 2013 at 00:30

    Lubię zmiany powolne i sensowne ale rewolucji w sumie nie boję się. Wieslaw, od gadania do rewolucji to tylko 1 zapałka 🙂 Wystarczy dobra okazja i wlasciwy czas. Nie boje sie rewolucyjnych zmian choc nie wierzę ze mamy na tyle duzo odwagi w Polsce. Ale nie doprowadza mnie to do biernosci. Robie co mogę na własnym podwórku i czerpię radość i siły do dzialania z tego jak zmieniaja sie ludzie, z którymi skrzyżowały się moje ścieżki. W ksiazce, ktora ostatnio czytam autor napisal mniej wiecej tak: menadżerowie boją się szkolić człowieka bo może zaraz odejść. Nie maja gwarancji zwrotu poniesionych kosztow finansowych czy czasu. Ale autor pyta: no a co zrobisz gdy ich nie wyszkolisz a oni zostaną? Czy stać cie na to?

  • avatar

    Al

    3 września 2013 at 10:03

    „oni postanowili UFAĆ swoim nauczycielom, wszystkie środki na sprawdzanie ich pracy przekazali na doskonalenie. ”
    A czy u nas ktoś sprawdza pracę nauczycieli? W sensie sprawdza pracę, nie papiery dokumentujące jego pracę? Nie. Żeby przyjąć model fiński, nauczyciele musieliby najpierw przyznać, że muszą się doskonalić. Że muszą być obserwowani przez kolegów, że muszą się rozwijać, że muszą się dowiadywać, co robią źle. Ale przy tym musieliby być pewni, że nawet jak cos robią źle, nie musi to skutkować ich zwolnieniem, o ile podejmą wysiłki, zeby coś z tym zrobić. Że wizyta kolegi/kolezanki na jego lekcji nie spowoduje, że on zostanie zwolniony, a na jego miejsce przyjdzie kolezanka rekomendowana przez wizytującego kolegę. Musieliby też nauczyć się przyjmowac uwagi i dzielić się doświadczeniem z innymi. Moim zdaniem mentalność Polaków, w tym oczywiście również nauczycieli, wyklucza model fiński. Jesteśmy w masie narodem zawistnym i złośliwym, a ponad pół miliona nauczycieli to już jest masa statystycznie dostrzegalna.

  • avatar

    Rafał Belka

    3 września 2013 at 20:17

    Do tej listy pytań chciałbym dołożyć jeszcze jedno: komu wierzyć? Pytanie jest oczywiście zadane populistyczne, ale jego sedno jest następujące:
    – z jednej strony prof. Śliwierski pisze, że „nie ma wątpliwości, że zmiana systemowa, wprowadzająca gimnazja, się nie udała”. Nie chcę oceniać prof. Śliwierskiego bo on jest ekspertem, a ja nie, ale to zdanie jest poparte wstępem mówiącym m.in., że 96% urespondentów SONDAŻU WIRTUALNEJ POLSKI jest za likwidacją gimnazjów – podane są też poważniejsze źródła, ale to mni poraziło.
    – z drugiej strony kilka tygodni temu natknąłem się na artykuł „Best and brightest” w The Economist, w którym właśnie wprowadzenie gimnazjów jest wskazane jako przyczyna tego, że „Poland has made some dramatic gains in education in the past decade”. Artykuł wymienia Polskę jako przykład wzór do naśladowania, razem z Finlandią i Koreą Południową. Link: http://www.economist.com/news/books-and-arts/21583609-only-few-countries-are-teaching-children-how-think-best-and-brightest
    Jako nie-ekspert nie mam pojęcia, gdzie leży prawda. Ponieważ oba źródła zaprezentowały opinie jednoznaczne, któreś z nich musi mówić kłamstwo.

  • avatar

    Wiesław Mariański

    3 września 2013 at 22:22

    W salonie z napisem „diagnozy, debaty, postulaty” jest tłok, chętnych przybywa, chyba niedługo zabraknie miejsca.
    Salon z napisem „uruchamianie procesu zmian, robienie rewolucji” jest pusty, brakuje chętnych.
    Wszyscy chcemy być dyrygentami, nikt nie chce grać. Wszyscy chcemy być strategami, nikt nie chce czołgać się w błocie.

  • avatar

    Waldemar Zabielski

    5 września 2013 at 01:48

    @ “komu wierzyć”
    Pytanie, “komu wierzyć” trafia w samo sedno. Nie chodzi zresztą tylko o uczestników blogu. Komu ma np. ufać rząd w swojej polityce edukacyjnej? Komu powinien ufać MEN w podejmowaniu swoich decyzji? Doradcom, ekspertom, profesorom uczelni, profesorom PAN-u, autorom niniejszego blogu? Wiadomo, że w tych środowiskach opinie są często skrajnie różne, a na dodatek wiarygodność wielu opinii opiera się wyłącznie na posiadnaych tytułach naukowych lub przestarzałych bądź nic nie mówiących badaniach naukowych. Wśród zagranicznych autorytetów opinie są również skrajne i podzielone i bynajmniej nie tworzą ideologicznego monolitu, jak to się często wydaje.
    Myślę, że taką właśnie bezradność musiał poczuć prezydent USA G. W. Bush, gdy w roku 2006 wydawał dekret, w którym powołał Komitet naukowy, któremu zlecił przygotowanie raportu na temat rzeczywistego stanu badań opartych na konkretnych dowodach naukowych na temat najlepszych metod nauczania szkolnej matematyki. Prezydent w swoim dekrecie dał do zrozumienia, że nie interesują go opinie profesorów, tylko wyniki konkretnych badań naukowych w tej dziedzinie. Końcowy raport (z 2008 r.) znajduje się na stronie Min. Edukacji USA
    http://www2.ed.gov/about/bdscomm/list/mathpanel/report/final-report.pdf
    W załączniku A. do raportu znaleźć można dekret prezydencki. Swoją drogą, kto mógłby podejrzewać prezydenta Busha o taki dekret?

    • avatar

      Danusia

      5 września 2013 at 13:31

      Podpisuję się pod pytaniem – Komu ufać? Co daje gwarancję? Tytuł naukowy – na pewno nie, badania – ile bzdurnych na[potkałam, autorytetom – skąd je brać. Często zresztą okazuje się, że osoba wypowiadająca się w jednej sprawie, w innej mówi bzdury.
      Trzeba być ostrożnym.
      Z mojego doświadczenia wynika, że w sprawach ważnych człowiek zostaje z decyzją sam.
      Jak byłam młodsza, to wydawało mi się, że są osoby , które wiedzą. Szczególnie widać to było na przykładzie lekarzy. Patrzył w oczy i mówił – grypa, zapalenie gardła i inne takie, trzeba wziąć to a to i pomoże. Teraz coraz więcej lekarzy patrzy w oczy i mówi – nie wiem, co to jest. Czy czasy się zmieniły, czy lekarze są bardziej uczciwi?
      Wracając do edukacji, jeśli mam komuś zawierzyć, to chyba Johnowi Hattiemu, bo on przez 15 lat analizuje metabadania. Jest nadzieja, ze można z nich wyciągnąć ogólne wnioski, ale i tak nie ma to znaczenia w przypadku indywidualnym.
      Statystyka uwodzi, ale mało pomaga.
      Danusia

    • avatar

      Waldemar Zabielski

      7 września 2013 at 05:40

      Zgadzam się, że nie da się uniknąć myślenia na własną dopowiedzialność i własnych decyzji. Można powiedzieć też , że pytania i problemy, które są ważne (a takim jest chyba problem oświaty) nie mają zwykle gotowych, łatwych odpowiedzi, nie ma gotowych rozwiązań na skróty, ładnie zapakowanych i podanych na tacy, a jeśli takie właśnie są, to są to często rozwiązania złudne.
      Ja jestem jednak w tych sprawach optymistą i tego, że sytuacja jest trudna, skomplikowana i wymaga nowych poszukiwań nie traktuję jako czynnika zniechęcającego.

Dodaj komentarz