„Od roku szkolnego 2014/2015 opiekunowie będą mogli zapisać pięciolatka do szkoły po uzyskaniu pozytywnej opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej – wyjaśnia Paulina Klimek, zastępca rzecznika prasowego Ministerstwa Edukacji Narodowej”
źródło: http://edgp.dziennik.pl/index.php?act=mprasa&sub=article&id=426572
Jak tak dalej będzie z demografią, to do szkoły zapisywać będziemy dzieci ledwo poczęte! Wystarczy, że poradnia uzna rodziców za wystraczjącą zdolnych.
Czego szukasz?
Random Post
Search
Starsze
29 komentarzy
Xawer
12 października 2012 at 12:56Zwracam uwagę, że w XIX-wiecznej Europie szkoły powszechne zaczynały zazwyczaj w wieku 7 lat, podczas gdy do chederu posyłano dzieci 4- lub 5-letnie. Śmiem podejrzewać, że tak wczesne rozpoczęcie edukacji było jednym z istotnych czynników, wpływających na istotną nadreprezentację Żydów wśród elit intelektualnych i artystycznych.
Nie wybrzydzałbym więc na wczesną szkołę.
Jeśli na poważnie traktujemy powszechność programu „sześciolatki do szkół” to powinna być otwarta furtka i dla dzieci rozwijających się szybciej, by mogły zacząć o rok wcześniej. Tak, jak kilka lat temu przy standardowym wieku szkolnym 7 lat do szkół mogły pójść i 6-latki.
Przerażający jest tu tylko debilny konstytucyjny obowiązek nauki do 18 roku życia. Jeśli idziesz do szkoły jako siedmiolatek, to wyrok za grzech pierworodny wynosi 12 lat ograniczenia wolności. Jeśli zaczniesz jako pięciolatek, to dostajesz wyrok o dwa lata dłuższy.
„Pięciolatki do szkół” nie stanowi żadnego problemu dla dzieci, które będą kontynuować naukę akademicką, wręcz przeciwnie, powinno im to pomóc. Natomiast chyba nikt nie pomyślał o tych pięciolatkach, którzy w wieku 16 lat skończą technikum, albo w wieku 15 lat zawodówkę i nie będą miały ambicji akademickich. Co mają robić przez następne 2 czy 3 lata?
dsterna
12 października 2012 at 13:18A jak z czterolatkami, a może trzylatki….? Jednak noworodki nie, bo nie potrafią siedzsieć w ławkach!
D
Xawer
12 października 2012 at 13:30Do chederu (również dziś) przyjmowane są 4- i 5-latki. To jest płynne połączenie przedszkola ze szkołą. Ale już te 4-latki uczą się hebrajskiego i literek zarówno łacińskich jak i hebrajskich.
Oczywiście, najmłodsi w chederze nie siedzą w ławkach.
Jak zapewne zauważyłaś, nie jestem wielkim miłośnikiem edukacji religijnej, ale wiedeński cheder, który miałem okazję kilka lat temu odwiedzić, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Podobnie jak nauczyciel (mełamed) — mimo, że uczył w szkole religijnej, niewiele miał wspólnego z polskim katechetą. Swoją drogą (nie posądzajcie mnie o seksizm) może byłoby dobrze, żeby w przedszkolu i nauczaniu początkowym było więcej mężczyzn?
Joanna Brosiło
12 października 2012 at 14:04Miałam niepowtarzalną okazję nauczać uczennicę X w 8-klasowej szkle podstawowej, której tato uparł się i dokonał tego aby uczennica z klasy 4 przetransponowała się do 7. Problem pojawiał się cyklicznie w trakcie oceniania prac uczennicy, która wtedy usiłowała wywrzeć presję i dookreślała komentarz „czy pamięta Pani ile mam lat” odpowiadałam cyklicznie, iż pamiętam ile ma lat, lecz również pamiętam, w której klasie jest. Niezliczona ilość „dywaników u dyrekcji” odbywanych przy udziale taty uczennicy powodowała, iż tym bardziej postrzegam opisany przez Ciebie Danusiu pomysł nader sceptycznie.
Pozdrawiam
@si@
Joanna Brosiło
12 października 2012 at 14:09szkole 🙂
Xawer
12 października 2012 at 14:19Jak rozumiem komentarz Joanny, to źródłem zagrożenia nie jest wiek ucznia, tylko szantaż emocjonalny wywierany przez ucznia i pieniactwo jego rodzica?
Oczywiście, dziecku idącemu do szkoły przed swoim rocznikiem nie należą się żadne specjalne względy. No może poza marginalnymi, np. zadbaniem, żeby wuefista nie wymagał od niego sprawności fizycznej takiej, jak od starszych, albo może nawet żeby chodził na wf z młodszą klasą.
Joanno: czy nie miałaś upierdliwych rodziców uczniów zgodnych ze swoim rocznikiem?
Joanna Brosiło
12 października 2012 at 14:28Xawer,
Masz absolutną rację i odpowiadam na Twoje pytanie tak.
Podałam przykład uczennicy z uwagi na to, iż bywają różne sytuacje.
W tym wypadku uczennica miała spełnić oczekiwania ojca.
Paweł Kasprzak
12 października 2012 at 14:30Również wiążę nadreprezentację Żydów wśród elit z systemem żydowskich szkół, ale nie jestem pewien, czy to jest kwestia wieku.
Chedery – jak zauważyłeś – w przypadku czterolatków łączą przedszkole ze szkołą. One od zawsze realizowały postulat „wyrównywania szans”. Rzeczywiście każde dziecko – chciało, czy nie chciało, a i rodzice nie mieli tu wiele do powiedzenia – dostawało standard obowiązujący we wspólnocie. Myślę, że poziom rzeczywistego wykształcenia osiągany przez Żydów był funkcją powszechności dość intensywnej edukacji, która prawdopodobnie stała wyżej od tej poza żydowskimi wspólnotami, czy gettami. W chederach uczono bardzo specyficznego „czytania ze zrozumieniem” i to było w pewnym sensie dość podobne do szkół protestanckich. Dałoby się być może sformułować podobne spostrzeżenie – tradycyjne wykształcenie protestanckie również bywało i bywa lepsze od katolickiego – „sola scriptura” wymusza bowiem uważne studia. W sumie dzieci z tych szkół nieźle znają sporą objętościowo i momentami trudną książkę, której inne dzieci nie znają – a co więcej, są wytrenowane w rozbieraniu jej na kawałki z rozmaitością znaczeń, karkołomną czasem sztuką interpretacji itd. To jest naprawdę niezły trening.
Natomiast wiek. Oglądałem żydowskie szkoły i wspólnotę chasydzką w Nowym Jorku – gdzie zresztą Polska (Greenpoint) graniczy z Izraelem (Williamsburg), dając interesujące okazje do obserwacji. Oba getta są równie paskudne i oba podobnie nędzne (przynajmniej tak było 20 lat temu, kiedy je oglądałem). Polskie dzieci chodziły do kiepskich szkół publicznych i raczej się nie uczyły. Żydowskie dzieci chodziły do chederu, który stał być może na lepszym poziomie (trudno porównywać, bo to skrajnie różne rzeczywistości) od szkół w sąsiedztwie, ale rządziły w nim poglądy dość ograniczonego rabina. Żydowskie dzieci się uczyły. Szczerze mówiąc, przy całym moim filosemityzmie, z trudem znosiłem widok tych dzieciaków umundurowanych ciężko na czarno w najgorsze upały itd. Była tam na przykład wyraźnie widoczna nadreprezentacja dzieci w okularkach – stąd wiem, że dzieci uczyły się rzeczywiście. Kiedy się na to patrzyło, miało się ochotę – daję słowo – zakazać praktyk w rodzaju chederu, obowiązkowego ubioru itd., jako zabobonnych i szkodliwych.
Zapewne żydowskie dzieci miały lepszy start edukacyjny niż polskie, ale efektów nie widziałem, spacerując po jednym i drugim getcie.
Sam nie mam zdania na temat pożądanego z zasady wieku rozpoczęcia nauki. W polskiej rzeczywistości nie mam jednak wątpliwości – im później, tym lepiej.
dsterna
12 października 2012 at 14:52Pawle
Zgadzam się – Czy później, tym lepiej. To chyba nasyępna Twoja złota myśl na moją ścianę.
Nie znam badań na temat odpowiedzniego wieku szkolnego. Ale kierując się doświadczeniem dobrej edukacji fińskiej – 7 lat!
Nie wierzę też w poradnie, które mają zdiagnozować wcześniejszą gotowość.
Może jednak uczyć dzieci w przedszkolu, a nie w szkole.
Ktoś zaraz powie, że to tylko takie gadanie MEN, kto wie co będzie za 2 lata? Ale mojego długoletnie doświadczenie oświatowe mówi mi – zapobiegajmy głupotom, a nie naprawijmy złe decyzje.
D
Xawer
12 października 2012 at 15:04Cheder, który ja oglądałem był chederem reformowanym, a nie chasydzkim, więc nie było żadnych mundurków. Chłopcy nosili kipy — to był jedyny wyznacznik żydowskości zauważalny zewnętrznie. No — jeszcze wystrój sal i menu w szkolnej stołówce. Mełamed był ubrany w dżinsy i kraciastą koszulę, nie miał pejsów, a i brodę nie dłuższą od mojej. We Wiedniu nie ma getta — żydowska biedota nie przeżyła wojny, do chederu chodzą dzieci z klasy średniej.
W Austrii cheder podlega państwowej podstawie programowej i pełnemu nadzorowi kuratorium — nie widziałem więc tam przegięć, a edukacja nie sprowadza się do studiowania Tory. A mełamed wzbudził moją sporą sympatię, mimo mojego uprzedzenia do wychowania religijnego.
No, może okularki… Ale okularki chyba są (tak jak i u Japończyków) uzasadnione — większość przypadków krótkowzroczności (mój też) jest uwarunkowana genetycznie i u Żydów ten gen występuje częściej, niż u aryjczyków, poza tym wśród czterolatków chodzących do chederu jest pewnie łatwiej diagnozowana, niż wśród tych, co wyłącznie biegają po podwórku.
Paweł Kasprzak
12 października 2012 at 15:27Naprawdę genetycznie? Nie wiedziałem. Ale akurat tyle wiem, że chasydzkie dzieci z getcie w Williamsburgu raczej nie były diagnozowane okulistycznie, tylko po prostu przestawały widzieć. Ja sobie zdaję sprawę, że cheder w biednej dzielnicy chasydzkich odlotowców nie wyznacza średniej chederu. Zresztą zakładam, że również tamtejsza szkoła (widziałem ją od środka, co mnie kosztowało mnóstwo zabiegów – ale i tak niewiele rozumiałem, gdy idzie o treść zajęć) jest lepsza od przeciętnej szkoły publicznej z Brooklynu – nawet jeśli w niej nie obowiązują amerykańskie standardy (a obowiązują, bo rabinowi zależy na publicznych pieniądzach). „Trening”, który dzieci przechodzą studiując pisma i tak gimnastykuje je umysłowo, zderza z rozmaitymi pojęciami, w tym z logiczną abstrakcją itd. – prawdopodobnie o wiele lepiej niż „normalna szkoła”.
Chciałem powiedzieć, że jednym ze składników tego czegoś jak barbarzyństwo, na co nie umiałem patrzeć spokojnie, był właśnie wiek tych dzieci. Nie jestem pewien, czy to wczesna szkoła jest tu źródłem sukcesu, czy może ona jest po prostu dobra.
Xawer
12 października 2012 at 16:32Naprawdę.
To jest gen recesywny, działający w najprostszy mendlowski sposób. Ja mam go po ojcu i babci ze strony matki…
W połączeniu z innym genem jest odpowiedzialny też za reumatyzm. Pewna lekarka zrobiła kiedyś z tego połączenia działania genów habilitację między innymi na moim drzewie genealogicznym i badaniom DNA mnie i mojej rodziny.
Ale genetyczne uwarunkowanie krótkowzroczności było znane już dużo dawniej. Jest bardzo silnie uwarunkowane rasowo: zauważ, że krótkowzroczność jest bardzo częsta wśród Azjatów (w Japonii najsilniej — około połowy populacji), mniej częsta wśród Europejczyków i niemal nie występuje wśród Murzynów. Wśród europejskich Żydów jest znacznie częstsza, niż wśród aryjczyków.
(tylko nie zróbcie ze mnie rasisty…)
Michał
12 października 2012 at 15:35Danusiu,
Noworodki może i nie, ale dzieci od 3miesiąca życia jak najbardziej nadają się do szkoły. O ile szkoła ma oznaczać instytucję wspomagają ich rozwój, zdobywanie umiejętności i wiedzy 😉
Ja osobiście do dzisiejszej szkoły nie wysłałbym nawet siebie samego, ponieważ szkoła publiczna (ogólnie rzecz biorąc) nie spełnia warunków umożliwiających mój psychofizyczny rozwój (a nie mam ADHD, zaburzeń zachowania, czy emocji!).
Moim zdaniem pięciolatek ma wystarczające zasoby, by rozpocząć naukę w formie zinstytucjonalizowanej. Czy będzie się ona zwać przedszkolem, szkoła, czy XYZ – obojętne mi to. Ważne, by instytucja taka pozwalała nauczycielom skupić się na indywidualnym rozwoju każdego dziecka oraz wspierać go w podnoszeniu umiejętności mniej rozwiniętych, a promować jego zdolności lepiej rozwinięte.
Problem jaki poruszasz w wiadomości nie dotyczy wieku dzieci (bo żłobki przyjmują jeszcze młodsze dzieci niż 5latki!), a formy, w jakiej ma odbywać się opieka nad dzieckiem. Dzisiejsza szkoła, w mojej opinii, nie nadaje się do edukacji 5latków.
Danusia
12 października 2012 at 18:55Odróżniam przedszkole od szkoły i mówimy o szkole, a nie o przedszkolu. Dlatego biję na alarm. Właśnie przeczytałam, że SLD będzie w tej sprawie protestować. Mam nadzieję, że opinia publiczna zablokuję tę bzdurę. D
Grażka
12 października 2012 at 22:23SLD głosowało za tą reformą, niech więc nie roni krokodylich łez 🙁
Xawer
12 października 2012 at 15:59Wydaje mi się, że Michał trafił w sedno problemu:
1. cztero- czy pięciolatki doskonale mogą uczestniczyć w zinstytucjonalizowanych formach edukacji;
2. dzisiejsza polska szkoła jest zagrożeniem w równym stopniu zarówno dla 5-latków, jak dla 10-latków jak i dla 15-latków.
Danusia
12 października 2012 at 18:51A jednak mówimy o NASZEJ szkole, a nie innej. Danusia
Xawer
12 października 2012 at 19:01No to uściśliliśmy temat: czy lepiej przechodzić świnkę w wieku 7 czy 15 lat?
Nadal twierdzę, że tę, trwającą 12 lat, chorobę wieku dziecięcego najlepiej przejść jak najwcześniej.
Mam głębokie przekonanie, że lepiej pójść na uniwersytet w wieku 17 niż 19 lat. A by tak się stało — trzeba zacząć w wieku 5 a nie 7.
Powtórzę — ten argument nie dotyczy dzieci, które zakończą edukację na poziomie zawodówki i technikum, po czym prawo nie pozwoli im pójść do pracy.
Uważam też, że jest to sprawa bardzo indywidualna. Są dzieci, które w wieku 4 lat czytają i piszą, a sa takie, dla których w wieku 7 lat jest to duża trudność. Pomysł MEN nie oznacza, że ktokolwiek będzie musiał posyłać 5-latka do szkoły. Oznacza tylko, że rodzice, którzy uznają, że ich dziecko jest wystarczająco do tego dojrzałe (a potwierdzi to państwowe badanie) będą mogli je posłać. Dotyczyć to będzie w najlepszym razie kilku procent 5-latków i to tych, mających najbardziej świadomych i odpowiedzialnych rodziców.
Grażka
12 października 2012 at 22:47ale często powodem decyzji jest wygoda i ekonomia – bo ze starszym rodzeństwem i płacić nie trzeba…
Ja optuję za wiekiem przedreformowym. Już wtedy była możliwość wysłania 6-latka.
Paweł Kasprzak
12 października 2012 at 22:34Moim zdaniem nie trzeba iść do szkoły w wieku 5 lat, by trafić na studia w wieku lat 17. Decyzja o przyjęciu na studia w takim wieku jest z pewnością mniej ryzykowna niż decyzja o przyjęciu do szkoły w wieku lat 5. Nie wiem, dlaczego uczelnie miałyby tego nie robić – znam takie przypadki z głębokiej komuny. Albo chociaż takie, że przyjęty dopiero co student trafiał od razu na drugi, czy trzeci rok (koledze z mojej klasy coś takiego się przytrafiło). Jeśli dzisiaj uniwersytety tego nie robią, to źle to świadczy o nich i to niezależnie od przepisów, na które się mogą powoływać.
W opinie psychologów o „gotowości” kompletnie nie wierzę, podobnie jak Danusia. Jestem już całkiem dużym chłopcem, szkoły kończyłem jeszcze za Gierka, a – wyobraźcie sobie – do dzisiaj pamiętam własną ocenę „gotowości” i rozmowy, które tam prowadziłem, a które były tak debilne, że je aż zapamiętałem. Jeśli MEN łaskawie pozwala przyjąć do szkoły dzieci pięcioletnie, może równie łaskawie pozwoli iść do szkoły dziewięciolatkom i dla nich zorganizuje rok wyrównawczy. Z punktu widzenia szkolnych programów nic by się nie stało. Prawnie to też jest możliwe, konstytucja mówi o obowiązku do 18 roku życia, dolnej granicy nie określając.
Xawer
12 października 2012 at 23:08Spróbuję uporządkować:
1. Wizja liberalna: nie ma obowiązku szkolnego, każdy rodzic posyła swoje dzieci do jakiej chce szkoły w jakim wieku chce, albo i do żadnej, jeśli uważa, że wiedza jest zbędna, a o rozwój ich charakteru sam zadba.
Każdy, kto zda egzamin wstępny (choćby miał 14 lat) może iść na uniwersytet, niezależnie od tego, jakie szkoły skończył albo i nie.
W pełni popieram tę wizję i taki system mi się marzy.
2. Mamy obecne ramy ustrojowo-prawne, czyli obowiązek szkolny i sztywną strukturę szkoła podstawowa – gimnazjum – liceum – matura – studia.
W tym modelu wolność wyboru posłania dziecka do szkoły w wieku 5-6-7 jest większą wolnością, niż wybór 6-7. Będąc liberałem, uważam zwiększenie pola wyboru za dobro.
Nawet, jeśli zwiększenie w inną stronę (np. 6-9) byłoby lepsze i cenniejsze. Nie obrażam się jednak, gdy władza przestaje ograniczać wolność nawet w mało istotnym zakątku tej wolności.
Nie dyskutujemy o tym, czy uczelnie powinny przyjmować 15-latków bez matury (bo dziś nie mogą przyjąć) tylko o konkretnej, wycinkowej zmianie przepisów: czy wiek rozpoczęcia szkoły ma być całkiem sztywny, czy rodzice mają mieć wybór, by posłać dziecko do szkoły o rok wcześniej.
Paweł Kasprzak
12 października 2012 at 23:22Xawer,
Gdzieś na pewno istnieje ekstremum w swobodzie wczesnego oddawania szkołom dzieci, które uzasadniałoby myślenie o nim jako o pogwałceniu praw dziecka. Jedno z moich dzieci czytało i pisało w wieku lat 2,5. Gdybym go zechciał oddać do szkoły w tym wieku, chyba nie od rzeczy byłoby myśleć o ograniczeniu moich praw rodzicielskich. To może być jedno z tych możliwych rodzicielskich nadużyć władzy nad dzieckiem, w którym prawo powinno interweniować. Myślenie o tym problemie w kategoriach poszerzania wolności wyboru wcale więc nie jest z zasady uprawnione. Czy to dotyczy pięciolatków – nie wiem, ale się boję, że może dotyczyć. Uważajmy, żeby porządkując myślenie zanadto go nie uprościć.
Za komuny szkoły wyższe też nie miały prawa przyjmować bez matury, ale próbowały to robić, czasem skutecznie. Wyjść „nieformalnych” było ileś: można było pozwolić na status „wolnego słuchacza” i zapisywać zaliczenia na kartkę, by potem – kiedy to już jest formalnie możliwe – przepisać wszystko oficjalnie do indeksu. Itd. Jest dość znamienne, że za komuny szkoły próbowały – mimo ograniczających przepisów – a teraz nikomu to nawet nie przychodzi do głowy. To oczywiście jest osobny problem i on się wpisuje w szerszy kontekst moim zdaniem skandalicznie oportunistycznej postawy akademików wobec tego, co się wyrabia z polską edukacją.
Xawer
12 października 2012 at 23:35Ale gdybyś posłał tego 2.5-latka do przedszkola, to nikt by Ci nie próbował zabrać praw rodzicielskich. Zresztą nie rozmawiamy o 2.5-latkach, tylko o 5-latkach, którzy w wielu krajach (e.g. Anglia) idą przymusowo i powszechnie do szkół i angielskie społeczeństwo w wyniku tego nie cierpi na masowe patologie traumy postwczesnoszkolnej. Szkoła i tak musi się przystosować do trochę młodszych dzieci niż dziś w ramach obowiązkowego przesunięcia wieku szkolnego do 6. Czyli do obowiązkowej zerówki przymusowo trafia pięciolatkowie. Taka wielka różnica pomiędzy zerówką a I klasą? Zawsze, nawet za komuny, można było do szkoły posłać (za zgoda poradni) dziecko o rok młodsze. Niby dlaczego to prawo miałoby zniknąć?
@ osobny problem – widzę to raczej nie jako oportunizm akademicki, tylko jako zerwanie z anarchicznym etosem obchodzenia prawa, jaki znajdował powszechną akceptację za komuny. W końcu mamy teraz NASZE państwo, nie powinniśmy więc kontestować i obchodzić jego praw.
Paweł Kasprzak
12 października 2012 at 23:57Ja nie mówię, że szkoła dla pięciolatka to z zasady zły pomysł (choć wydaje mi się, że posyłanie pięciolatków do obecnej polskiej szkoły byłoby trudno obronić jako działanie racjonalne i chyba nawet po prostu dopuszczalne). Mówię, że obniżania dopuszczalnego szkolnego wieku nie da się z zasady traktować jako pożądanego poszerzania obywatelskiej wolności, bo granice gdzieś istnieć muszą.
2,5-latek w przedszkolu nie przerabia programu. To jest jedna z różnic oczywiście (choć w praktyce to jest tylko przybliżenie, bo tam jednak są programy). Różnica między zerówką, a pierwszą klasą jest mała – zbyt mała w przypadku mojego pięciolatka, jak się okazuje. I obserwuję to z przerażeniem, co drugi dzień prosząc panie, żeby mu dały spokój z tym lub innym elementem programu (skądinąd wg Gruszczyk-Kolczyńskiej), bo mu lekcje szkodzą, a ja nie zamierzam go przyzwyczajać do uciążliwości uczestniczenia w lekcjach według logiki „sam przez to przeszedłem” albo „co go nie zabije, to go wzmocni”.
Anarchiczny etos obchodzenia prawa. I nasze państwo, które mamy dzisiaj. Masz rację, choć widzę w tym również sporo szmatławości charakterów oraz miałkości umysłów, mówiąc ostro. Bo do tego dochodzi również milczenie w sprawie na przykład podstaw programowych. Pewnie widziałeś na stronach MEN stanowiska konferencji rektorów chwalące reformę itd. W duchu i stylistyce przypominają opinie w sprawie zmian konstytucji w 76 r. W tamtych dawnych czasach zresztą nie tylko o obchodzenie prawa chodziło, ale również o branie spraw we własne ręce. Licealista – student był tematem uzgodnień między szkołą, a uniwersytetem. Szkoła zwalniała go z lekcji i zaliczał ją eksternistycznie, a uniwersytet w tym czasie zezwalał mu na status wolnego słuchacza. Samoorganizacja na rzecz pojedynczego ucznia – imponujące. Pamiętam też inne sytuacje. Kiedy np. pod koniec pierwszej „S” rozwalono strajk studentów-strażaków, konferencja rektorów uchwaliła, że politechniki przygotują odpowiednie kierunki studiów i studentów z WSPoż przyjmą do siebie. Nie wiemy, co by z tego wszystkiego wyszło, bo zaraz był stan wojenny, ale wyglądało to ciekawie przy wszystkich absurdach. Dzisiaj – w dobie gadania, w tym akademickiego, o obywatelskim społeczeństwie, o którym wtedy nikt nawet nie słyszał – trudno znaleźć przykłady takich postaw i takiego myślenia w tych środowiskach. Dla mnie to zgroza.
Wiesław Mariański
14 października 2012 at 11:25Michał uchwycił to dobrze. Nie jest problemem „kiedy do szkoły”, lecz „do jakiej szkoły”. Do szkoły MEN nie chciałbym wysyłać dziecka w żadnym wieku. Do szkoły firmowanej przez Zosię, wysłałbym dziecko w każdym wieku.
Grażka
14 października 2012 at 13:58W rozważaniach – czy w ogóle do szkoły – podrzucam znaleziony na innym blogu tekst:
http://www.sofijon.pl/module/article/one/3
Bo dziś – z okazji oświatowego świętowania – sporo jak zwykle o szkole. I edukacji w ogóle.
Danusia
14 października 2012 at 14:52Bardzo ciekawy link.
Prawdą jest, że historia Sterna była możliwa tylko dlatego, że urodził się w odpowiedniej rodzinie. To nie jest pomysł dla każdego i nie na szkołę masową.
„Faktem jest, że André nauczył się płynnie czytać i pisać dopiero w wieku 10 lat. Wcześniej nie wykazywał specjalnego zainteresowania czytaniem, a rodzice nie zmuszali go do tego” – to jest możliwe tylko wtedy, gdy nauczyciel mam tylko kilku podopiecznych.
„Zawsze jednak robił to, na co miał w danym okresie życia ochotę” – takie stwierdzenie daje kłam poglądowi, że dziecko nie będzie nic robiło jeśli się go nie zmusi. Ale ktoś mu musi pokazać możliwości.
„A jeżeli zauważa, że ma jakieś luki w nauce w porównaniu z tymi, którzy pokończyli szkoły? Po pierwsze z nikim się nie porównuje. Ma swój zakres wiedzy i tę w miarę zapotrzebowania poszerza” – to mi się też podoba, bo nasza szkoła jest zbudowana na porównywaniu i rywalizacji. Niektórzy sądzą, że rywalizacja jest wpisana w naturę ludzką. Profesor Bauman na swoim wykładzie w warszawie w piątek powiedział, ze to jest bardzo niebezpieczne kłamstwo.
Danusia
Grażka
14 października 2012 at 15:05To o rywalizacji bardzo ciekawe. Przeświadczenie o takim charakterze natury człowieka bywa wykorzystywane przez zwolenników totalnego oceniania, coraz młodszych dzieci. Jestem po takiej właśnie dyskusji w realnej rzeczywistości, ze zwolennikiem kontroli, testów i ocen. Dla mnie to jakaś korporacyjna rzeczywistość. :/
Danusia
14 października 2012 at 15:33Grażko
Bardzo ci współczuję, ja po każdej takiej dyskusji jestem chora. Polecam ci wykład Zygmunta Baumana: http://www.krytykapolityczna.pl/Aktualnosci/TlumynawykladzieprofBaumanaISZotwarty/menuid-48.html
Nie jesteśmy sami!
A profesor jest cudny.
Danusia