Bardzo mi zależy na nauczycielach, może dlatego, że czuję z nimi więź z powodu długiego uprawiania tego zawodu. Uważam, może nieskromnie, że rozumiem nauczycieli lepiej niż ci, którzy o szkole tylko mówią. Wiem, jaka to jest trudna praca i nie chciałabym dodawać nauczycielom innych zadań. Dlatego wolałabym, aby pewne zadania były wykonywane przez osoby do tego powołane. Na przykład chciałabym, aby program nauczania tworzyły osoby, które wiedzą lepiej i więcej, a nauczyciel mógłby z pełnym zaufaniem poddać się wytycznym. Chciałabym, aby egzaminów w ogóle nie było, a jeśli już, to żeby zadania układane były przez specjalistów, i aby one sprawdzały wiedzę uczniów, a nie starały się złapać ich na niewiedzy.
Jeśli nauczyciel bierze odpowiedzialność za jak najlepsze nauczanie uczniów, to niech eksperci wezmą odpowiedzialność z stworzenie ram – czego nauczać. Nauczycielom pozostawiłabym dowolność w sferze – jak nauczać.
Druga sprawa to podręczniki. Oczywiście nauczyciel może sam je sobie pisać (tak robiłam), ale ma tyle innych zdań, że powinien móc skorzystać z dobrych podręczników, które napisali eksperci w danej dziedzinie. Czy tak jest? Jeśli zrzuca się ten obowiązek na nauczycieli, to czym i z jaką jakością zajmują się autorzy podręczników, którzy z tego żyją? Chciałabym, aby nauczyciel mógł wybierać spośród wielu podręczników (bo jednego uniwersalnego podejrzewam, że nie da się stworzyć), ale z DOBRYCH podręczników. A najbardziej życzyłabym sobie, aby produkowano tylko podręczniki dla nauczycieli, w których przedstawiano by różne podejścia do nauczania danego tematu, jak również „błotniste” punkty, które nauczyciel może napotkać, oraz zadania i polecenia idące głębiej (a nie szerzej) w dany temat, które mógłby polecić wybitnym uczniom. I żeby taki podręcznik zawierał cele lekcji (najlepiej do wyboru), proponowane metody nauczania i podsumowania. Takiego podręcznika jeszcze nie spotkałam. Podejrzewam, że takich autorów podręczników nie ma, za to wymaga się stworzenia takich pomocy przez każdego nauczyciela.
Trzecia sprawa to – egzaminowanie. Za to nauczyciel jest też odpowiedzialny. Eksperci wymyślają zadania egzaminacyjne, a nauczyciel ma spowodować, aby jego uczniowie dobrze je zdali. A następnie społeczeństwo ma im za złe, że „uczą pod egzamin”. To jakaś paranoja.
Jeśli już wybraliśmy czego mają uczyć się uczniowie i z tego robimy im egzamin, to dajmy nauczycielom prawo, aby tego właśnie uczyli. Bardzo mi się egzaminy i ich zwartość nie podobają, ale nie widzę ich szybkiego końca. Dlatego, nie chcę, aby za nie odpowiadali Bogu winni nauczyciele.
Uważam, że są trzy nogi w oświacie:
- Czego nauczamy?
- Jak nauczamy?
- Co i jak sprawdzamy?
I tylko za drugą nogę nauczyciele mogą być odpowiedzialni.
Każdy nauczyciel chce dobrze nauczać. To, że nauczyciel specjalnie źle uczy przeczyłoby logice. Ale stawiamy go przed zadaniem nie do wykonania. Nie może zajmować się wszystkim i za wszystko być odpowiedzialnym. Dlatego skupmy się na metodach nauczania, a o nogi – 1 i 3 niech dbają eksperci, ale biorąc za nie odpowiedzialność.
Doceńmy nauczycieli, ich ciężką pracę, a pogońmy decydentów, aby ich zadania były wykonywalne równie rzetelnie.
141 komentarzy
Xawer
2 maja 2015 at 13:51Nie bardzo jest co spisywać dokładniej, żeby nie wpaść w przygotowywanie gotowca. Wiem, że nauczyciele są przyzwyczajeni do gotowców — ale z dwojga złego wolę ich zostawiać z ideą do samodzielnego dopracowania, dającą inspirację do podobnych tematów, niż dawać gotowce.
Nauczyciele są wobec dzieci i rodziców twarzą systemu, w którym pracują. Tym samym biorą na siebie odpowiedzielnaść za jego całość, również za treści programowe i za egzaminy. Tak samo, jak policjant, dając mi mandat za przekroczenie prędkości bierze na siebie odpowiedzialność za sens wymuszania karami, by na szerokiej pustej szosie przestrzegano ograniczenia do 70km/h — przecież nie on tam postawił ten idiotyczny znak!
Każdy, kto wykonuje dobrowolnie jakieś działania, przyjmuje odpowiedzialność za ich celowość i sensowność, a nie tylko za skuteczność bezrefleksyjnego ich wykonywania. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w której przyjął na siebie funkcję egzekutora przymusu wobec innych. Uchylanie się od odpowiedzialności za realizowane przez siebie cele to Norymberga.
Przyjmując posadę w szkole, nauczyciele akceptują i afirmują treści, jakich uczą i zakładane cele tego uczenia.
Xawer
2 maja 2015 at 13:53Ooops – pierwszy akapit mi się przekleił z poprzedniego komentarza w innym wątku… Przepraszam, popraw proszę!
dsterna
2 maja 2015 at 20:58„Nie bardzo jest co spisywać dokładniej, żeby nie wpaść w przygotowywanie gotowca. Wiem, że nauczyciele są przyzwyczajeni do gotowców — ale z dwojga złego wolę ich zostawiać z ideą do samodzielnego dopracowania, dającą inspirację do podobnych tematów, niż dawać gotowce” – to zależy od celu, który sobie stawiasz, albo chcesz pomóc, albo chcesz kogoś nauczać.
Z moich kontaktów z nauczycielami wyłania się z goła inny obraz. Jest wielu (większość) chętnych nauczycieli, tylko zadanie ich przytłacza. W gruncie rzeczy jest nie do wykonania w rzeczywistości szkolnej:
realizować podstawę, dobrze uczyć i przygotować do egzaminów. A rozliczni są z egzaminów.
A jeśli chodzi o policjantów, to ciekawe, czy byłbyś zadowolony, gdyby któryś z nich wlepiał mandaty za brak znajomości hymnu państwowego, bo on uważa, że każdy kierowca powinien ten utwór znać. Swoją drogą, to nie zawsze zgadzam się z prawem drogowym. Wygląda na to, ze dobrze, ze nie jestem policjantką, bo miałabym problem.
Nauczyciel jest urzędnikiem państwowym i wykonuje powierzone mu zadanie.
Naciskaj decydentów, a nie nauczycieli.
D
Xawer
2 maja 2015 at 13:51Nie bardzo jest co spisywać dokładniej, żeby nie wpaść w przygotowywanie gotowca. Wiem, że nauczyciele są przyzwyczajeni do gotowców — ale z dwojga złego wolę ich zostawiać z ideą do samodzielnego dopracowania, dającą inspirację do podobnych tematów, niż dawać gotowce.
Nauczyciele są wobec dzieci i rodziców twarzą systemu, w którym pracują. Tym samym biorą na siebie odpowiedzielnaść za jego całość, również za treści programowe i za egzaminy. Tak samo, jak policjant, dając mi mandat za przekroczenie prędkości bierze na siebie odpowiedzialność za sens wymuszania karami, by na szerokiej pustej szosie przestrzegano ograniczenia do 70km/h — przecież nie on tam postawił ten idiotyczny znak!
Każdy, kto wykonuje dobrowolnie jakieś działania, przyjmuje odpowiedzialność za ich celowość i sensowność, a nie tylko za skuteczność bezrefleksyjnego ich wykonywania. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w której przyjął na siebie funkcję egzekutora przymusu wobec innych. Uchylanie się od odpowiedzialności za realizowane przez siebie cele to Norymberga.
Przyjmując posadę w szkole, nauczyciele akceptują i afirmują treści, jakich uczą i zakładane cele tego uczenia.
Xawer
2 maja 2015 at 13:53Ooops – pierwszy akapit mi się przekleił z poprzedniego komentarza w innym wątku… Przepraszam, popraw proszę!
dsterna
2 maja 2015 at 20:58„Nie bardzo jest co spisywać dokładniej, żeby nie wpaść w przygotowywanie gotowca. Wiem, że nauczyciele są przyzwyczajeni do gotowców — ale z dwojga złego wolę ich zostawiać z ideą do samodzielnego dopracowania, dającą inspirację do podobnych tematów, niż dawać gotowce” – to zależy od celu, który sobie stawiasz, albo chcesz pomóc, albo chcesz kogoś nauczać.
Z moich kontaktów z nauczycielami wyłania się z goła inny obraz. Jest wielu (większość) chętnych nauczycieli, tylko zadanie ich przytłacza. W gruncie rzeczy jest nie do wykonania w rzeczywistości szkolnej:
realizować podstawę, dobrze uczyć i przygotować do egzaminów. A rozliczni są z egzaminów.
A jeśli chodzi o policjantów, to ciekawe, czy byłbyś zadowolony, gdyby któryś z nich wlepiał mandaty za brak znajomości hymnu państwowego, bo on uważa, że każdy kierowca powinien ten utwór znać. Swoją drogą, to nie zawsze zgadzam się z prawem drogowym. Wygląda na to, ze dobrze, ze nie jestem policjantką, bo miałabym problem.
Nauczyciel jest urzędnikiem państwowym i wykonuje powierzone mu zadanie.
Naciskaj decydentów, a nie nauczycieli.
D
Xawer
2 maja 2015 at 13:51Nie bardzo jest co spisywać dokładniej, żeby nie wpaść w przygotowywanie gotowca. Wiem, że nauczyciele są przyzwyczajeni do gotowców — ale z dwojga złego wolę ich zostawiać z ideą do samodzielnego dopracowania, dającą inspirację do podobnych tematów, niż dawać gotowce.
Nauczyciele są wobec dzieci i rodziców twarzą systemu, w którym pracują. Tym samym biorą na siebie odpowiedzielnaść za jego całość, również za treści programowe i za egzaminy. Tak samo, jak policjant, dając mi mandat za przekroczenie prędkości bierze na siebie odpowiedzialność za sens wymuszania karami, by na szerokiej pustej szosie przestrzegano ograniczenia do 70km/h — przecież nie on tam postawił ten idiotyczny znak!
Każdy, kto wykonuje dobrowolnie jakieś działania, przyjmuje odpowiedzialność za ich celowość i sensowność, a nie tylko za skuteczność bezrefleksyjnego ich wykonywania. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w której przyjął na siebie funkcję egzekutora przymusu wobec innych. Uchylanie się od odpowiedzialności za realizowane przez siebie cele to Norymberga.
Przyjmując posadę w szkole, nauczyciele akceptują i afirmują treści, jakich uczą i zakładane cele tego uczenia.
Xawer
2 maja 2015 at 13:53Ooops – pierwszy akapit mi się przekleił z poprzedniego komentarza w innym wątku… Przepraszam, popraw proszę!
dsterna
2 maja 2015 at 20:58„Nie bardzo jest co spisywać dokładniej, żeby nie wpaść w przygotowywanie gotowca. Wiem, że nauczyciele są przyzwyczajeni do gotowców — ale z dwojga złego wolę ich zostawiać z ideą do samodzielnego dopracowania, dającą inspirację do podobnych tematów, niż dawać gotowce” – to zależy od celu, który sobie stawiasz, albo chcesz pomóc, albo chcesz kogoś nauczać.
Z moich kontaktów z nauczycielami wyłania się z goła inny obraz. Jest wielu (większość) chętnych nauczycieli, tylko zadanie ich przytłacza. W gruncie rzeczy jest nie do wykonania w rzeczywistości szkolnej:
realizować podstawę, dobrze uczyć i przygotować do egzaminów. A rozliczni są z egzaminów.
A jeśli chodzi o policjantów, to ciekawe, czy byłbyś zadowolony, gdyby któryś z nich wlepiał mandaty za brak znajomości hymnu państwowego, bo on uważa, że każdy kierowca powinien ten utwór znać. Swoją drogą, to nie zawsze zgadzam się z prawem drogowym. Wygląda na to, ze dobrze, ze nie jestem policjantką, bo miałabym problem.
Nauczyciel jest urzędnikiem państwowym i wykonuje powierzone mu zadanie.
Naciskaj decydentów, a nie nauczycieli.
D
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 17:29No, to pogadamy konkretnie, choć uprzedzam, że konkretnie znaczy niestety znów obszernie. Bo jednak rzetelnie, proponowałbym. Na podstawie choćby tych badań, pierwszych z brzegu:
M. Grzęda, Nauczyciele matematyki w Polsce – raport z badania TEDS-M, Instytut Filozofii i Socjologii PAN, Warszawa 2009
Społeczeństwo w drodze do wiedzy. Raport o stanie edukacji 2010, Warszawa, Instytut Badań Edukacyjnych, 2011
oraz tekstu Podstawy programowej nauczania.
Absolutnie nie podzielam poglądu, że nauczycieli nie ma się za co czepiać. Uważam przeciwnie – że są fatalni, choć to wcale nie jest zarzut. Są po pierwsze tacy, jak ich wykształciliśmy, i tacy, jakich do szkół zamawiamy. Po drugie i ważniejsze robią w tych szkołach, co do nich należy, realizując wyznaczane im zadania. Ich przedpotopowa metodyka odpowiada zaprogramowanej w szkole przedpotopowej treści. Nie podoba mi się sugestia Danusi, że nauczycielskich kompetencji nie da się ocenić z zewnątrz i nie zrobią tego ci, którzy o szkole „tylko mówią”. Po kolei.
Nauczycieli jest w Polsce niemal 660 tys. Na ogół są kobietami (81%), co odpowiada normie światowej, z której wyłamują się w zasadzie tylko kraje muzułmańskie. Średnio są pomiędzy 40 a 44 rokiem życia – do tej grupy należy też najwięcej z nich. 97% ma wyższe wykształcenie, co jest jednym z wyższych wskaźników w Europie. Zarabiają nieco ponad 3 tys. zł brutto. Mimo tych relatywnie niskich zarobków 80% respondentów z grupy nauczycieli matematyki wygląda na usatysfakcjonowanych pracą i twierdzi, że nie wybrałoby innej, gdyby miało taką możliwość. 76% nauczycieli uważa, że uczniowie darzą ich szacunkiem, choć już tylko 46% stwierdza, że uczniowie chcą się uczyć. 91% nauczycieli matematyki uważa się za dobrze przygotowanych z zakresu wiedzy matematycznej, 71% sądzi, że potrafi rozwijać zdolności rozumowania matematycznego u uczniów, 60% we własnej ocenie umie pracować z uczniami uzdolnionymi matematycznie. Samoocena spada, gdy problem dotyczy specyficznie nauczycielskich, a nie tylko matematycznych kwalifikacji – 32% respondentów twierdzi, że studia przygotowały ich wystarczająco do komunikowania się z rodzicami uczniów.
Na to ostatnie chcę zwrócić uwagę, bo sami nauczyciele uważają najwyraźniej w zgodzie z Danusią, że warto mówić o tym jak uczyć, a pozostałe tematy mają niewielkie znaczenie. O realnej praktyce metodycznej nauczycieli za chwilę. Tu pozostańmy przy ich kompetencjach – czyli przy temacie mniej istotnym w zgodnej ocenie Danusi i większości nauczycieli.
Ów ponad 90% współczynnik samozadowolenia dotyczącego kompetencji czysto matematycznych musi bowiem zdumiewać, wziąwszy pod uwagę znane skądinąd realia polskiej szkoły. Nieco więcej mówią odpowiedzi respondentów na to samo pytanie, rozbite tym razem na działy matematyki. I tak 92% nauczycieli uważa się za mocnych w równaniach i nierównościach, 90% radzi sobie z geometrią na płaszczyźnie w stosunku do 87% uważających się za dobrych w geometrii przestrzennej, elementy analizy zna swoim zdaniem dobrze również 87%, statystyka nie sprawia problemu 81%, a teoria mnogości – 82%. Tu przynajmniej widać jakieś zróżnicowanie i nawet trend: im trudniejsza dziedzina, tym nauczyciele czują się słabiej. Co więcej – w jakimś stopniu te „słabsze” działy matematyki odpowiadają ostatnio dokonanym pominięciom w podstawie programowej.
Zestawienie nauczycielskiej samoświadomości z niezależnymi ustaleniami dotyczącymi ich rzeczywistej kompetencji daje dość przerażające wyniki. Raport „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” zawiera rozdział poświęcony nauczycielom, gdzie pomieszczono typowe dla takich przeglądów dane o wieku, zarobkach, kwalifikacjach formalnych itd. Ale w rozdziale „Matematyka pod lupą” osobno przeanalizowano nauczycieli matematyki, a dokładniej mówiąc przyszłych nauczycieli, czyli obecnych studentów matematyki i pedagogiki, badając ich rzeczywiste kwalifikacje zmierzone w testach. Trudno powiedzieć, na ile dokładnie wyniki badań stosują się do tej grupy, która rzeczywiście wybierze zawód nauczyciela, zwłaszcza, że spora część badanych deklaruje, że myśli raczej o innym zawodzie, co niezupełnie odpowiada danym dotyczącym zawodowej motywacji zebranym wśród pracujących nauczycieli. Wygląda na to, że zawód nauczyciela nie jest pierwszym wyborem większości z nich i raczej bywa smutną koniecznością. Raport w każdym razie zakłada, że badania wśród studentów mówią o kwalifikacjach przyszłej kadry nauczycielskiej. Ogromną wartością tych badań jest spory stopień ich szczegółowości oraz przede wszystkim fakt, że mierzą one bardzo konkretne intelektualne zdolności badanych. Czytamy w raporcie:
„Problemem polskich studentów jest zbyt powierzchowna znajomość treści matematycznych, ich pamięciowe opanowanie bez zrozumienia, a także braki w zakresie umiejętności: rozwiazywania zadań nieschematycznych, niealgorytmicznych, wypracowania własnej, subiektywnie nowej strategii rozwiązania zadania, podejmowania samodzielnych decyzji i ich uzasadniania, modelowania sytuacji pozamatematycznych, doboru odpowiedniego modelu matematycznego do sytuacji, definiowania pojęć matematycznych, przeprowadzania bardziej skomplikowanych rozumowań matematycznych, łączenia ze sobą różnych elementów wiedzy i wyciągania wniosków, oceny prawdziwości hipotez.” Innymi słowy przyszli nauczyciele po prostu niezbyt sprawnie myślą.
Ta uwaga w najmniejszym stopniu nie dotyczy zagadnień w jakikolwiek sposób trudnych. Opisywani w raporcie ludzie potrafili np. obliczać typowe obwody figur geometrycznych i wiedzieli, że obwód kwadratu jest dłuższy od obwodu koła o średnicy takiej jak bok kwadratu. Równocześnie jednak nie potrafili użyć tej wiedzy w odpowiedzi na pytanie o długość wstążki potrzebnej do owinięcia walca lub sześciennej kostki o podobnie określonych wymiarach. Zaledwie 4% studentów pedagogiki pierwszego stopnia i 46% studentów jednolitych studiów magisterskich z matematyki podało prawidłową odpowiedź. „67% studentów pedagogiki twierdziło” – czytamy w raporcie – „że 2/3 jest liczbą niewymierną.” I dalej: „Badani nie mieli trudności z rozpoznaniem wykresu funkcji liniowej przedstawiającej relację prostej proporcjonalności, gdy współczynnik proporcjonalności był większy od zera, natomiast już tylko 61% studentów studiów I stopnia i 63% studentów studiów jednolitych magisterskich podało poprawną odpowiedź, gdy współczynnik był ujemny. (…) Aż 47,9% studentów studiów I stopnia i 25,54% studentów studiów jednolitych magisterskich twierdziło, że iloraz liczb 22 i 7 jest liczbą niewymierną. Wydaje się, iż przyczyn takiej sytuacji można upatrywać w szkolnych zadaniach matematycznych. Wielokrotnie wykorzystuje się w nich liczbę 22/7 jako przybliżenie liczby π. Ponieważ π jest liczbą niewymierną, więc respondenci błędnie kojarzyli liczbę 22/7 z liczbą niewymierną.” Tu warto się zatrzymać, ponieważ to jest jeden z bardzo wielu momentów, w których widać, jak przez pokolenia przechowują się wzorce szkolnej bezmyślności. Błąd wyniesiony ze szkoły powróci do niej, kiedy absolwenci staną się nauczycielami. Widać w tym przykładzie również słabość programowego realizmu przyświecającego polityce MEN. Ambicje szkolnych programów przycina się tu z jawną premedytacją do zakładanych prawdopodobnie trafnie możliwości nauczycieli. Widać jednak, że to równia pochyła, na której nie ma końca. Kształcimy uczniów według programu dostosowanego do niewystarczających kompetencji kadry. Uczniowie stają się potem kadrą – jeszcze mniej kompetentną. I tak to leci.
Czytając dalej, dowiadujemy się również, że „tylko 51% studentów kierunku matematyka i 14% studentów kierunku pedagogika rozwiązało poprawnie zadanie, w którym należało zapisać z użyciem symboli matematycznych zależność pomiędzy dwoma rodzajami cukierków, gdy zależność ta była podana słownie z użyciem procentów.”
Cytowane dane z raportu wybrałem tak, by były zrozumiałe również dla tych, którzy o matematyce nie mają pojęcia. Jeśli istotnie są zrozumiałe, warto przez chwilę pomyśleć, co to oznacza dla oceny kompetencji nauczycieli, którzy o matematyce jakieś pojęcie mieć jednak powinni.
O celach i metodach własnej pracy czynni zawodowo nauczyciele matematyki wypowiadali się w kolejnym badaniu. Oto fragmenty zestawienia wyników: „Okazuje się̨, że dla 78,3% badanych podstawowym zadaniem nauczyciela jest staranne tłumaczenie dzieciom, jak mają rozwiązywać zadania, a zdaniem 76,2% – uczenie rozwiazywania zadań tekstowych polega przede wszystkim na przerabianiu dużej liczby typowych zadań. Ale równocześnie nauczyciele są prawie jednomyślni, jeśli chodzi o akceptację aktywności uczniów podczas rozwiazywania zadań tekstowych – doceniają dydaktyczną wartość bogactwa stosowanych przez dzieci metod i różnorodności rozwiązań.”
Owa jednomyślność nauczycieli w sprawie twórczych poszukiwań uczniów wydaje się jednak być zaledwie naskórkowym efektem stosownych zaleceń, od jakiegoś czasu rutynowo umieszczanych np. w tekście podstawy programowej. Wbrew tym „poprawnym” deklaracjom nauczycielska rutyna w szkolnej praktyce to wykłady, demonstrowanie jedynie poprawnych algorytmów, regularne sprawdziany i ogromna ilość niesprawdzanych merytorycznie zadań domowych.
„Uderza także niezmienna popularność algorytmów działań pisemnych” – czytamy dalej w raporcie „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” – „aż 82,8% badanych uważa umiejętność ich stosowania za jedną z najbardziej życiowo przydatnych umiejętności matematycznych. Aż 80,0% nauczycieli uważa, że ich uczniowie nie dorośli jeszcze do zajmowania się bryłami, a przecież od urodzenia obcują z nimi w otaczającej nas rzeczywistości. Być może tylko te pozostałe 20,0% uświadomiło sobie, że klocki, pudełka, bloki itp. to modele właśnie brył.”
Ponad 80% nauczycieli matematyki regularnie sprawdza fakt odrabiania prac domowych, ale tylko 50% informuje uczniów o błędach w tych pracach, zaledwie 26% wystawia na ich podstawie oceny i tylko 14% omawia te zadania i najczęstsze błędy na lekcji. 76% nie ma problemu z uczeniem wykonywania prostych działań pamięciowych, 78% we własnej ocenie skutecznie uczy stosowania algorytmów, ale już tylko po 43% radzi sobie z uczeniem przetwarzania tekstu zadania na równania i działania oraz rozumienia i interpretacji pojęć matematycznych. 93% nauczycieli uważa, że matematyczne zadania można rozwiązać na wiele sposobów, ale już wyraźnie mniej, bo 70% jest zdania, że da się w matematyce odkryć wiele rzeczy samodzielnie, a aż 56% twierdzi, że matematyka to uczenie się, zapamiętywanie i stosowanie, mimo, że 60% dostrzega w niej kreatywność i nowe idee. 52% nauczycieli wie, że niektórzy ludzie bywają dobrzy w matematyce, a inni nie, 51% sądzi, że te zdolności są stałe w ciągu życia. Po co uczą? Czego?
Trzeba mieć świadomość, że są to ankietowe deklaracje. Raport TEDS-M, z którego pochodzą te dane, wskazuje również, że wśród tej grupy zdecydowanie przeważają wyraźnie idealistyczne motywacje w pracy. Przy wysokiej samoocenie można się w tej sytuacji spodziewać, że krytyczne oceny z zewnątrz będą przez nauczycieli zdecydowanie odrzucane.
Jak powiedziałem, uważam, że ci sami nauczyciele, których krytyczny obraz przedstawiam powyżej, są jednak odpowiednio, a wcale nie źle, przygotowani do pracy nad tym programem, który przewidziano dla szkół. Jeszcze raz zacytuję zestawienia tekstów programowych z podstawy – robiłem to wielokrotnie, ale zrobię raz jeszcze, skoro Danusia zadeklarowała zamiar rozmowy konkretnej.
„Dlaczego w podstawie mówi się o tym, co uczeń potrafi, a nie akcentuje się tego, że ma też rozumieć wymagane pojęcia?”
„Słowo ‘rozumie’ jest za mało precyzyjne, […] wszelkie próby ustalenia, czy uczeń rozumie dane pojęcie, jeśli nie prowadzi tego profesjonalnie przygotowany psycholog, grożą sprawdzaniem jedynie werbalnej wiedzy, wymaganiem od ucznia teoretycznych sformułowań, definicji, wyuczonych formułek. Z tego powodu o tym, czy uczeń należycie rozumie dane pojęcie (na swoim poziomie wiekowym), ma się wnioskować pośrednio z tego, czy poprawnie i z sensem wykonuje określone w podstawie programowej czynności.”
Zbigniew Semadeni, Komentarz do Podstawy programowej przedmiotu Matematyka
MEN
Dla porównania fragment odpowiedniego amerykańskiego dokumentu na ten sam temat:
„Jak właściwie wygląda matematyczne zrozumienie? Jednym ze znamion jest zdolność do wyjaśnienia – w sposób odpowiedni do matematycznej dojrzałości ucznia – dlaczego jakieś matematyczne zdanie jest prawdziwe, albo skąd się bierze ta lub inna reguła. Cała przepaść dzieli ucznia pamięciowo opanowującego wzory rozwijające iloczyn (a + b)(x + y) od tego, który potrafi wyjaśnić, skąd się te wzory biorą. Tylko ten drugi rozumie matematykę.”
Common Core Standards for Mathematics
Common Core Standards Initiative
Preparing America’s Students for College & Careers
Uczeń ma zatem obliczać, umieć, stosować, mierzyć. Słowo „rozumieć” pojawia się w tekście podstawy sporadycznie i zawsze w znaczeniu zdefiniowanym powyżej, „myśleć” – niemal wcale. Słowo „trudność” ma w komentarzu podstawy programowej jednoznacznie negatywne zabarwienie, zaś słowa „prosty”, „nieskomplikowany”, „oczywisty” kojarzą się pozytywnie. „Ciekawość” nie pojawia się wcale, nie mówiąc np. o „ciekawości świata”, „zainteresowanie” – raptem kilka razy. Abstrakcja jest w matematyce zakazana.
Czytamy więc np., że „zasada indukcji matematycznej została usunięta całkowicie, również z zakresu rozszerzonego. Jest specyficznie trudna. Stosowanie jej stało się pewnym rytuałem, którego sens pojmowali nieliczni uczniowie”. Wypada tu docenić owo „pojmowanie sensu” – sformułowanie dość rzadkie jak na całość cytowanego dokumentu. Jednak zasada indukcji matematycznej nie jest szczególnie trudna pojęciowo, co – mam nadzieję – pokazałem obok w „Kosmicznym odlocie”. Może uczciwiej byłoby uznać jej niezrozumienie za jedną z licznych porażek nauczycieli i metodyków oświaty zamiast ją po prostu usuwać, bo usunięcie tej zasady (i paru podobnych rzeczy) skutecznie odcina ucznia od możliwości spotkania z pojęciową abstrakcją, która – choć w tekście podstawy programowej ma znów wyłącznie negatywne zabarwienie – jest jednak nie tylko charakterystyczna dla matematyki, ale i niesie w sobie sporą część jej piękna. Komentarz do podstawy wyjaśnia mnóstwo podobnych aktów kapitulacji, co składa się na obraz intelektualnej impotencji autorów i niestety również całej szkoły. Jak motto brzmi uzasadnienie usunięcia z programu elementów analizy matematycznej, w którym zacytowano opinię nauczycieli akademickich: „z granicami sobie poradzimy; domagamy się, by maturzyści mieli opanowane ułamki” – prof. Semadeni nie zauważył sarkazmu, a tę opinię potraktował serio i najzupełniej wprost…
Uczniowie w trakcie nauki mają nabywać zdecydowanie więcej technicznych umiejętności niż rzeczywistego rozumienia rzeczy, które mają poznać. Nie powinni znać logiki. Żadnych matematycznych dowodów. Z treści podręczników znikają wszelkie ślady po ludzkich fascynacjach i wszelkie nieoczywiste, zatem intrygujące problemy. To tak, jakby literatury uczyć na brykach bez kontaktu z oryginalnymi tekstami. Darmo byłoby szukać najprostszych śladów choćby np. po aksjomatyce Euklidesa, również w programie rozszerzonym. Zadziwiającą zupełnie cechą podstawy programowej są dające się w niej odnaleźć błędy o dość podstawowym charakterze.
Podstawa programowa zakłada wprawdzie „ograniczenie nauczania encyklopedycznego i większy nacisk na rozumienie, a nie na zapamiętywanie. Nie powinno się (…) oczekiwać od ucznia powtarzania wyuczonych regułek i precyzyjnych definicji”. Słusznie – efekt jest jednak taki, że uczeń nie słyszy nie tylko o regułkach i definicjach, ale nie poznaje żadnych stojących za nimi pojęć. Czytamy:
„Nasza szkoła przywiązuje ogromną wagę do niewymierności liczb π i √2. Fakt tych niewymierności jest ważny, owszem, ale z filozoficznego punktu widzenia. Było to ogromnie ważne dla starożytnych pitagorejczyków, bowiem obaliło ich silne przekonanie, że harmonia kosmosu wyraża się stosunkami liczb naturalnych. (…) Jednak z punktu widzenia matematyki szkolnej (…) z niewymierności π i √2 nic w zasadzie nie wynika”.
Tu się na chwilę zatrzymajmy, bo oto pojawia się w tym miejscu jakiś rodzaj definicji matematyki szkolnej odróżnionej od „nieszkolnej”. Tym uważniej czytamy więc dalej, zwłaszcza, że od tego miejsca każde zdanie profesora mogłoby stać się tematem osobnej i potencjalnie fascynującej lekcji:
„Przecież wszystkie wielkości fizyczne są znane tylko w przybliżeniu, bo są efektem jakichś pomiarów. Komputery też posługują się wyłącznie liczbami wymiernymi. By uzmysłowić sobie, że niewymierność tych liczb nie ma żadnego wpływu na zakres szkolnej wiedzy, pomyślmy, co by było, gdyby √2 był jednak liczbą wymierną, ale zapisywałby się za pomocą ułamka, którego licznik i mianownik miałby jakąś ogromną liczbę cyfr, np. milion cyfr, może nawet więcej cyfr niż jest atomów we wszechświecie. Co wynikałoby z tej niewymierności?”
Prof. Semadeni, jak każdy belfer, uwielbia w takich razach zawieszać głos i czekać, aż uczniowie chórem odpowiedzą na retoryczne skądinąd pytanie. Uczniów jednak nie ma, więc profesor odpowiada sam sobie.
– Nic.
Wiemy zatem, że szkolna matematyka to taka, która stroni od filozoficznych implikacji. Fakt, że komputery, które liczą o niebo sprawniej od nas, jednak nie są w stanie operować dostępną naszej inteligencji abstrakcją i jej znaczeniami, również nie powinien zajmować szkolnej młodzieży. Ważność i pewność praw fizyki wobec przybliżonych jedynie pomiarów również nie powinna obchodzić uczniów – jeszcze któryś zapyta, czy √2 istnieje w przyrodzie, albo, czy w przyrodzie i w jaki sposób istnieje logika. Próba zapisania √2 w postaci ułamka rzeczywiście wymagałaby nieskończoności nad i pod kreską, prof. Semadeni powtórzył tu kawałek pięknego greckiego dowodu i nawet poetycko pomyślał o wielkości wszechświata, ale natychmiast uznał, że właśnie z powodu tej poezji temat jest nieistotny. Wspomniana przezeń fascynacja pitagorejczyków niechcianą niewymiernością mogłaby się stać tematem lekcji matematyki, historii, filozofii, gdyby ona była w szkole obecna, czy nawet języka polskiego. Odkrycie tej przedziwnej własności liczby wyrażającej przekątną kwadratu istotnie bowiem zburzyło obraz świata Greków do tego stopnia fundamentalnie, że je najpierw pitagorejczycy uznali za fałsz, a potem pilnie strzegli jako tajemnicy, w obronie której, jak chce anegdota, gotowi byli zabić. Oczywiście „starożytni pitagorejczycy”, bo ci współcześni, jak wiadomo, irytująco chętnie się tym chwalą. Z programu szkolnej matematyki zniknęło w podobny sposób dosłownie i bez ani jednego wyjątku wszystko, co jest lub może być po prostu ciekawe i co ma szansę zaintrygować ucznia. Pozostały techniczne obliczenia i wzory do wkucia. Przede wszystkim tak pomyślany program jest absolutnie odporny na wszelkie ewentualne nauczycielskie próby uatrakcyjnienia lekcji lub zwłaszcza uczynienia ich ciekawymi.
Szkolny program matematyki na bardzo wiele sposobów przykłada się do urazów, z którymi większość uczniów opuszcza szkołę. Ale to, co zasługuje tu na uwagę, zwłaszcza w kontekście oceniania i nauczycielskich metod, jak one wyglądają w rzeczywistej praktyce, to odpowiedniość treści pominięć z wynikami badań kompetencji uczniów i nauczycieli. Prof. Semadeni być może nie zrozumiał akademickiego sarkazmu o ułamkach, za to wiele wskazuje, że trafnie ocenił możliwości szkoły. Redukcje programów nauczania są skutkiem oceny sytuacji. Jak widać pomyślane są tak, by realizację szkolnego programu dało się łatwiej rozliczać, ale też by poprawić wyniki. Rzecz w tym, że poprawa może być tylko pozorna, widoczna przy sztucznych, fałszywie dobranych kryteriach, jak punkty PISA albo współczynnik skolaryzacji.
I wreszcie – w pełnej zgodzie z Danusi postulatem, żeby program zostawić ekspertom, a nauczycielom pozostawić jego realizację, czytamy również:
„Podstawa z 1999 r. określała zakres treści nauczania w sposób dość ogólny. Doświadczenie lat ubiegłych pokazało jednak wyraźnie, że ogólnikowe hasło często prowadziło do zawyżania wymagań, zwłaszcza w przypadku młodszych uczniów. Dlatego wymagania w nowej podstawie są sformułowane tak dokładnie, jak to było możliwe, nieraz nawet przesadnie szczegółowo, po to, aby (…) chronić ucznia przed interpretacją zawyżającą wymagania, by m.in. próbować ograniczać tendencję do zbyt trudnych podręczników”.
Danusia domaga się porządnych podręczników. Myślę, że ma rację i że to od nich powinniśmy zacząć, ustalając wszakże najpierw, czego i w jakim celu chcemy dzieci uczyć – mam na myśli ustalenia w kategoriach jak najogólniej ustalonych celów, a nie szczegółowych określeń treści. Danusia jednak nacisk kładzie gdzie indziej. Pisze:
„Uważam, że są trzy nogi w oświacie:
1. Czego nauczamy?
2. Jak nauczamy?
3. Co i jak sprawdzamy?
I tylko za drugą nogę nauczyciele mogą być odpowiedzialni.”
Być może w idealnym świecie tak mogło by i powinno być. Ja tak nie uważam – sądzę, że autorem własnego programu może i powinien być nauczyciel w jak największym zakresie. Zostawmy to na szczęśliwą przyszłość. Póki co nie mamy idealnej szkoły. Mamy szkołę fatalną i stale się pogarszającą, szkołę, która ogłupia zamiast kształcić i którą z roku na rok opuszczają coraz bardziej bezmyślni absolwenci. Ksawery ma rację: w tej sytuacji nic nie zwalnia nauczycieli z odpowiedzialności, z której Danusia chce ich zwolnić i z której zwalniają się sami.
Koncentracja na metodyce przy równoczesnym ignorowaniu treści oferuje nauczycielom akceptację intelektualnego lenistwa i miernoty. Właściwe metody mają uczynić nieistotnym brak elementarnego przygotowania i zniwelować braki prymitywnie skrojonego programu. To się kończy żenującymi wpadkami jak pozowanie do obrazu Ludwika XIV, jak historia Linette, czy taniec chloru z sodem.
Metody nauczania wynikają z treści lekcji. Straszliwie zacofane sposoby prowadzenia lekcji znane ze zbadanej praktyki polskich szkół są w pełni zgodne z wymaganiami resortu. System ocen również. Moim zdaniem jeśli się koncentrujemy na metodyce, systematycznie i jak najbardziej świadomie ignorując intelektualną nędzę programu, to uczestniczymy w budowaniu pozorów reformy.
dsterna
2 maja 2015 at 21:08Ciekawe, jak to się dzieje, że za naszych czasów uczyli dobrze, a teraz uczą źle?
Moim zdaniem uczyli gorzej, przynajmniej mnie, a jednak skończyłam matematykę i nawet miałam być naukowcem.Moja pani profesor od matematyki robiła wszystko, aby mnie zniechęcić, ale jednak jej się nie udało.
Moi studenci byli całkiem rozsądnymi ludźmi, co się więc teraz stało?
A badania….., nie całkiem im ufam.
D
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 21:33Nauczyciele za naszych czasów nie uczyli dobrze. Obecni uczą gorzej. Badaniom nie ufasz? Dlaczego Hatti jest lepszy? Masz inne doświadczenia, niż te wynikające z badań. Dlaczego uważasz, że procentów jednak szkoła musi nauczyć każdego i że to właśnie dlatego w Konstytucji RP ustanowiono obowiązek nauki?
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 21:43Natomiast jak to się dzieje, że uczą coraz gorzej — to pokazuje ten fragment, który dotyczy niewynierności 22/7. Dopasowywanie programu szkoły do realnego poziomu kompetencji nayczycieli skutktuje oczywiście tym, że następne pokolenie nauczycieli jest po prostu wykształcone gorzej. Stąd spadek poziomu w szkołach. Stąd z kolei spadek poziomu wykształcenia kadr. Stąd spadek oczekiwań w podstawie programowej. Stąd… — itd.
dsterna
2 maja 2015 at 23:39Nie uważam, aby teraz uczyli gorzej. Przynajmniej z mojego osobistego punktu widzenia – mnie uczyli gorzej.
Ale chyba zostaniemy, każdy przy swoim zdaniu. Może to rzecz gustu….
Mam pewną ułomność w związku z badaniami, nie mogę w nie uwierzyć, jeśli kolidują z moim zdrowym rozsądkiem.
D
Paweł Kasprzak
3 maja 2015 at 00:35Ale co — uważasz, że nauczyciele jednak wiedzą, że 22/7 jest wymierne, czy może sądzisz, że to nie ma znaczenia?
dsterna
3 maja 2015 at 08:15Szczerze? Wolałabym, aby umieli policzyć procenty, niż znali definicję liczby wymiernej. Ciekawe ile osób i po jakim czasie po maturze pamięta, co to jest liczba wymierna?
Zawsze mnie zaskakiwało, ze na egzaminach w USA odpowiedzi do zadań (też dane) były takie „nierówne”. U nas, jak rozwiązanie równania kwadratowego nie było liczbą całkowitą, to wszyscy się zastanawiali, czy dobrze policzyli. A tam 3,145 i jeszcze odpowiedź miała być podana w zaokrągleniu, czyli bez żadnych pierwiastków.
W sumie, to w rzeczywistości rzadko występują liczby całkowite.
D
Paweł Kasprzak
3 maja 2015 at 15:05Nie mogę uwierzyć, naprawdę piszesz o nauczycielach matematyki? Że wolisz, żeby liczyli procenty niż znali definicję liczby wymiernej? Czy naprawdę potrafisz sobie wyobrazić nauczyciela matematyki, który ma czelność uczyć matematyki dzieci i dla którego procenty są szczytem umiejętności? Bo jakakolwiek abstrakcja już nie?
Chcę jeszcze raz wyjaśnić rzecz już wielokrotnie wyjaśnianą — jeśli chodzi o kompetencje oczekiwane z kolei od uczniów opuszczających szkołę. W większości nie będą matematykami. Byłoby dobrze, gdyby umieli liczyć procenty, jednak czynienie z nich gwoździa trzynastoletniego programu przymusowej edukacji jest dla mnie chorym pomysłem. Nie wymagam od nich, żeby „znali definicję liczb niewymiernych”. Ale oczekuję od szkoły, żeby potrafiła im tęniewymierność pokazać jako własność cokolwiek fascynującą i tajemniczą — bardzo nieuchwytną, a jednak dającą się w przewrotny sposób wywieść z oczywistości. Bo to jest jakiś rodzaj intelektualnej przygody — takie spotkanie z abstrakcją. W żaden sposób to się nie przydaje w codziennym życiu. Ale podobnie nie przydają się logarytmy, wzór na kulę i niemal wszystko, co spotykamy w szkolnym, rzekomo oczywistym programie. Oczekuję również od szkoły, że umiejętność liczenia procentów będzie potrafiła w swoich uczniach wykształcić przy okazji jakichś aktywności, które dzieci zwyczajnie obchodzą, a rozmaite formy dziecięcych biznesów są tym najprostszym, co mi przychodzi do głowy.
Xawer
3 maja 2015 at 22:02Czy forma przypuszczająco-wątpiąco-życzeniowa „wolałabym, aby umieli policzyć procenty, niż znali definicję liczby wymiernej” oznacza tu, że oceniasz badania IBE jakości przygotowania merytorycznego studentów studiów nauczycielskich za niewiarygodne, bo Twoje doświadczenie i zdrowy rozsądek pokazują, że znacząca część przychodzących do zawodu świeżo po studiach nauczycieli matematyki nie umie nawet policzyć procentów, więc tym bardziej nie ma sensu pytać ich o wymierność?
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 00:13Znaczna część rzeczywiście ma spore kłopoty z procentami w świetle badań IBE — większość studentów pedagogiki i prawie połowa studentów matematyki. Rzeczywiście „dajcie spokój z granicami, nauczcie chociaż ułamków”. Ja nie rozumiem zgody na ten stan rzeczy. Absolutnie nie tędy droga, żeby się do takich „realiów” dostosowywać. Nie ma wtedy końca staczaniu się w dół i to nawet widać dzisiaj.
Nie rozumiem też, jak Danusia z Jackiem widzą tu własną pozarządową rolę. A tego jestem bardzo ciekaw, bo sam jestem „pozarządowy”, ale oni są przy tym organizacją, czego o mnie się nie da w żaden sposób powiedzieć 😉 Zaciera mi się w każdym razie granica pomiędzy realistycznymi poszukiwaniami kierunków możliwej zmiany (odróżnionej od nierealistycznych postulatów) a obsługą systemu, jaki jest. Nie jest dla mnie jasne, którą patologię szkoły mam akceptować jako zło konieczne, a którą — uznać za dobro. Jeśli zaś zło konieczne, to dlaczego konieczne: MEN nie odpuści, kadry nie dadzą radę, kulturowo jesteśmy nieprzygotowani, czy może masowość szkoły i charakterystyka rozkładu normalnego te konieczności wymusza?
Miałem zawsze wrażenie, że przynajmniej jakaś część sensów naszego tutejszego gadania tkwi w możliwościach uzgadniania kierunkowych postulatów zmiany. Wtedy zaś najpierw określamy cele i hierarchię ich wartości, a potem szukamy strategii. Mam nieprzyjemne wrażenie pomylenia wszystkiego ze wszystkim.
dsterna
4 maja 2015 at 10:30Myślę, że ja nie jestem na tyle mocna, aby konstruować podstawę programową i ją zmieniać. Robię tam, gdzie widzę da siebie szanse. Ale może matematycy na tym blogu mogliby pokusić się na stworzenie ram – czego uczyć w matematyce. Można byłoby wtedy starać się to przekazać decydentom.
Obie nogi: 1 i 2 trzymają się mocno. PP jest ustalona i w opinii społecznej raczej trafiona, a na egzaminach usiadło CKE i nie sądzę, aby oddało pole nawet do dyskusji.
D
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 17:29No, to pogadamy konkretnie, choć uprzedzam, że konkretnie znaczy niestety znów obszernie. Bo jednak rzetelnie, proponowałbym. Na podstawie choćby tych badań, pierwszych z brzegu:
M. Grzęda, Nauczyciele matematyki w Polsce – raport z badania TEDS-M, Instytut Filozofii i Socjologii PAN, Warszawa 2009
Społeczeństwo w drodze do wiedzy. Raport o stanie edukacji 2010, Warszawa, Instytut Badań Edukacyjnych, 2011
oraz tekstu Podstawy programowej nauczania.
Absolutnie nie podzielam poglądu, że nauczycieli nie ma się za co czepiać. Uważam przeciwnie – że są fatalni, choć to wcale nie jest zarzut. Są po pierwsze tacy, jak ich wykształciliśmy, i tacy, jakich do szkół zamawiamy. Po drugie i ważniejsze robią w tych szkołach, co do nich należy, realizując wyznaczane im zadania. Ich przedpotopowa metodyka odpowiada zaprogramowanej w szkole przedpotopowej treści. Nie podoba mi się sugestia Danusi, że nauczycielskich kompetencji nie da się ocenić z zewnątrz i nie zrobią tego ci, którzy o szkole „tylko mówią”. Po kolei.
Nauczycieli jest w Polsce niemal 660 tys. Na ogół są kobietami (81%), co odpowiada normie światowej, z której wyłamują się w zasadzie tylko kraje muzułmańskie. Średnio są pomiędzy 40 a 44 rokiem życia – do tej grupy należy też najwięcej z nich. 97% ma wyższe wykształcenie, co jest jednym z wyższych wskaźników w Europie. Zarabiają nieco ponad 3 tys. zł brutto. Mimo tych relatywnie niskich zarobków 80% respondentów z grupy nauczycieli matematyki wygląda na usatysfakcjonowanych pracą i twierdzi, że nie wybrałoby innej, gdyby miało taką możliwość. 76% nauczycieli uważa, że uczniowie darzą ich szacunkiem, choć już tylko 46% stwierdza, że uczniowie chcą się uczyć. 91% nauczycieli matematyki uważa się za dobrze przygotowanych z zakresu wiedzy matematycznej, 71% sądzi, że potrafi rozwijać zdolności rozumowania matematycznego u uczniów, 60% we własnej ocenie umie pracować z uczniami uzdolnionymi matematycznie. Samoocena spada, gdy problem dotyczy specyficznie nauczycielskich, a nie tylko matematycznych kwalifikacji – 32% respondentów twierdzi, że studia przygotowały ich wystarczająco do komunikowania się z rodzicami uczniów.
Na to ostatnie chcę zwrócić uwagę, bo sami nauczyciele uważają najwyraźniej w zgodzie z Danusią, że warto mówić o tym jak uczyć, a pozostałe tematy mają niewielkie znaczenie. O realnej praktyce metodycznej nauczycieli za chwilę. Tu pozostańmy przy ich kompetencjach – czyli przy temacie mniej istotnym w zgodnej ocenie Danusi i większości nauczycieli.
Ów ponad 90% współczynnik samozadowolenia dotyczącego kompetencji czysto matematycznych musi bowiem zdumiewać, wziąwszy pod uwagę znane skądinąd realia polskiej szkoły. Nieco więcej mówią odpowiedzi respondentów na to samo pytanie, rozbite tym razem na działy matematyki. I tak 92% nauczycieli uważa się za mocnych w równaniach i nierównościach, 90% radzi sobie z geometrią na płaszczyźnie w stosunku do 87% uważających się za dobrych w geometrii przestrzennej, elementy analizy zna swoim zdaniem dobrze również 87%, statystyka nie sprawia problemu 81%, a teoria mnogości – 82%. Tu przynajmniej widać jakieś zróżnicowanie i nawet trend: im trudniejsza dziedzina, tym nauczyciele czują się słabiej. Co więcej – w jakimś stopniu te „słabsze” działy matematyki odpowiadają ostatnio dokonanym pominięciom w podstawie programowej.
Zestawienie nauczycielskiej samoświadomości z niezależnymi ustaleniami dotyczącymi ich rzeczywistej kompetencji daje dość przerażające wyniki. Raport „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” zawiera rozdział poświęcony nauczycielom, gdzie pomieszczono typowe dla takich przeglądów dane o wieku, zarobkach, kwalifikacjach formalnych itd. Ale w rozdziale „Matematyka pod lupą” osobno przeanalizowano nauczycieli matematyki, a dokładniej mówiąc przyszłych nauczycieli, czyli obecnych studentów matematyki i pedagogiki, badając ich rzeczywiste kwalifikacje zmierzone w testach. Trudno powiedzieć, na ile dokładnie wyniki badań stosują się do tej grupy, która rzeczywiście wybierze zawód nauczyciela, zwłaszcza, że spora część badanych deklaruje, że myśli raczej o innym zawodzie, co niezupełnie odpowiada danym dotyczącym zawodowej motywacji zebranym wśród pracujących nauczycieli. Wygląda na to, że zawód nauczyciela nie jest pierwszym wyborem większości z nich i raczej bywa smutną koniecznością. Raport w każdym razie zakłada, że badania wśród studentów mówią o kwalifikacjach przyszłej kadry nauczycielskiej. Ogromną wartością tych badań jest spory stopień ich szczegółowości oraz przede wszystkim fakt, że mierzą one bardzo konkretne intelektualne zdolności badanych. Czytamy w raporcie:
„Problemem polskich studentów jest zbyt powierzchowna znajomość treści matematycznych, ich pamięciowe opanowanie bez zrozumienia, a także braki w zakresie umiejętności: rozwiazywania zadań nieschematycznych, niealgorytmicznych, wypracowania własnej, subiektywnie nowej strategii rozwiązania zadania, podejmowania samodzielnych decyzji i ich uzasadniania, modelowania sytuacji pozamatematycznych, doboru odpowiedniego modelu matematycznego do sytuacji, definiowania pojęć matematycznych, przeprowadzania bardziej skomplikowanych rozumowań matematycznych, łączenia ze sobą różnych elementów wiedzy i wyciągania wniosków, oceny prawdziwości hipotez.” Innymi słowy przyszli nauczyciele po prostu niezbyt sprawnie myślą.
Ta uwaga w najmniejszym stopniu nie dotyczy zagadnień w jakikolwiek sposób trudnych. Opisywani w raporcie ludzie potrafili np. obliczać typowe obwody figur geometrycznych i wiedzieli, że obwód kwadratu jest dłuższy od obwodu koła o średnicy takiej jak bok kwadratu. Równocześnie jednak nie potrafili użyć tej wiedzy w odpowiedzi na pytanie o długość wstążki potrzebnej do owinięcia walca lub sześciennej kostki o podobnie określonych wymiarach. Zaledwie 4% studentów pedagogiki pierwszego stopnia i 46% studentów jednolitych studiów magisterskich z matematyki podało prawidłową odpowiedź. „67% studentów pedagogiki twierdziło” – czytamy w raporcie – „że 2/3 jest liczbą niewymierną.” I dalej: „Badani nie mieli trudności z rozpoznaniem wykresu funkcji liniowej przedstawiającej relację prostej proporcjonalności, gdy współczynnik proporcjonalności był większy od zera, natomiast już tylko 61% studentów studiów I stopnia i 63% studentów studiów jednolitych magisterskich podało poprawną odpowiedź, gdy współczynnik był ujemny. (…) Aż 47,9% studentów studiów I stopnia i 25,54% studentów studiów jednolitych magisterskich twierdziło, że iloraz liczb 22 i 7 jest liczbą niewymierną. Wydaje się, iż przyczyn takiej sytuacji można upatrywać w szkolnych zadaniach matematycznych. Wielokrotnie wykorzystuje się w nich liczbę 22/7 jako przybliżenie liczby π. Ponieważ π jest liczbą niewymierną, więc respondenci błędnie kojarzyli liczbę 22/7 z liczbą niewymierną.” Tu warto się zatrzymać, ponieważ to jest jeden z bardzo wielu momentów, w których widać, jak przez pokolenia przechowują się wzorce szkolnej bezmyślności. Błąd wyniesiony ze szkoły powróci do niej, kiedy absolwenci staną się nauczycielami. Widać w tym przykładzie również słabość programowego realizmu przyświecającego polityce MEN. Ambicje szkolnych programów przycina się tu z jawną premedytacją do zakładanych prawdopodobnie trafnie możliwości nauczycieli. Widać jednak, że to równia pochyła, na której nie ma końca. Kształcimy uczniów według programu dostosowanego do niewystarczających kompetencji kadry. Uczniowie stają się potem kadrą – jeszcze mniej kompetentną. I tak to leci.
Czytając dalej, dowiadujemy się również, że „tylko 51% studentów kierunku matematyka i 14% studentów kierunku pedagogika rozwiązało poprawnie zadanie, w którym należało zapisać z użyciem symboli matematycznych zależność pomiędzy dwoma rodzajami cukierków, gdy zależność ta była podana słownie z użyciem procentów.”
Cytowane dane z raportu wybrałem tak, by były zrozumiałe również dla tych, którzy o matematyce nie mają pojęcia. Jeśli istotnie są zrozumiałe, warto przez chwilę pomyśleć, co to oznacza dla oceny kompetencji nauczycieli, którzy o matematyce jakieś pojęcie mieć jednak powinni.
O celach i metodach własnej pracy czynni zawodowo nauczyciele matematyki wypowiadali się w kolejnym badaniu. Oto fragmenty zestawienia wyników: „Okazuje się̨, że dla 78,3% badanych podstawowym zadaniem nauczyciela jest staranne tłumaczenie dzieciom, jak mają rozwiązywać zadania, a zdaniem 76,2% – uczenie rozwiazywania zadań tekstowych polega przede wszystkim na przerabianiu dużej liczby typowych zadań. Ale równocześnie nauczyciele są prawie jednomyślni, jeśli chodzi o akceptację aktywności uczniów podczas rozwiazywania zadań tekstowych – doceniają dydaktyczną wartość bogactwa stosowanych przez dzieci metod i różnorodności rozwiązań.”
Owa jednomyślność nauczycieli w sprawie twórczych poszukiwań uczniów wydaje się jednak być zaledwie naskórkowym efektem stosownych zaleceń, od jakiegoś czasu rutynowo umieszczanych np. w tekście podstawy programowej. Wbrew tym „poprawnym” deklaracjom nauczycielska rutyna w szkolnej praktyce to wykłady, demonstrowanie jedynie poprawnych algorytmów, regularne sprawdziany i ogromna ilość niesprawdzanych merytorycznie zadań domowych.
„Uderza także niezmienna popularność algorytmów działań pisemnych” – czytamy dalej w raporcie „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” – „aż 82,8% badanych uważa umiejętność ich stosowania za jedną z najbardziej życiowo przydatnych umiejętności matematycznych. Aż 80,0% nauczycieli uważa, że ich uczniowie nie dorośli jeszcze do zajmowania się bryłami, a przecież od urodzenia obcują z nimi w otaczającej nas rzeczywistości. Być może tylko te pozostałe 20,0% uświadomiło sobie, że klocki, pudełka, bloki itp. to modele właśnie brył.”
Ponad 80% nauczycieli matematyki regularnie sprawdza fakt odrabiania prac domowych, ale tylko 50% informuje uczniów o błędach w tych pracach, zaledwie 26% wystawia na ich podstawie oceny i tylko 14% omawia te zadania i najczęstsze błędy na lekcji. 76% nie ma problemu z uczeniem wykonywania prostych działań pamięciowych, 78% we własnej ocenie skutecznie uczy stosowania algorytmów, ale już tylko po 43% radzi sobie z uczeniem przetwarzania tekstu zadania na równania i działania oraz rozumienia i interpretacji pojęć matematycznych. 93% nauczycieli uważa, że matematyczne zadania można rozwiązać na wiele sposobów, ale już wyraźnie mniej, bo 70% jest zdania, że da się w matematyce odkryć wiele rzeczy samodzielnie, a aż 56% twierdzi, że matematyka to uczenie się, zapamiętywanie i stosowanie, mimo, że 60% dostrzega w niej kreatywność i nowe idee. 52% nauczycieli wie, że niektórzy ludzie bywają dobrzy w matematyce, a inni nie, 51% sądzi, że te zdolności są stałe w ciągu życia. Po co uczą? Czego?
Trzeba mieć świadomość, że są to ankietowe deklaracje. Raport TEDS-M, z którego pochodzą te dane, wskazuje również, że wśród tej grupy zdecydowanie przeważają wyraźnie idealistyczne motywacje w pracy. Przy wysokiej samoocenie można się w tej sytuacji spodziewać, że krytyczne oceny z zewnątrz będą przez nauczycieli zdecydowanie odrzucane.
Jak powiedziałem, uważam, że ci sami nauczyciele, których krytyczny obraz przedstawiam powyżej, są jednak odpowiednio, a wcale nie źle, przygotowani do pracy nad tym programem, który przewidziano dla szkół. Jeszcze raz zacytuję zestawienia tekstów programowych z podstawy – robiłem to wielokrotnie, ale zrobię raz jeszcze, skoro Danusia zadeklarowała zamiar rozmowy konkretnej.
„Dlaczego w podstawie mówi się o tym, co uczeń potrafi, a nie akcentuje się tego, że ma też rozumieć wymagane pojęcia?”
„Słowo ‘rozumie’ jest za mało precyzyjne, […] wszelkie próby ustalenia, czy uczeń rozumie dane pojęcie, jeśli nie prowadzi tego profesjonalnie przygotowany psycholog, grożą sprawdzaniem jedynie werbalnej wiedzy, wymaganiem od ucznia teoretycznych sformułowań, definicji, wyuczonych formułek. Z tego powodu o tym, czy uczeń należycie rozumie dane pojęcie (na swoim poziomie wiekowym), ma się wnioskować pośrednio z tego, czy poprawnie i z sensem wykonuje określone w podstawie programowej czynności.”
Zbigniew Semadeni, Komentarz do Podstawy programowej przedmiotu Matematyka
MEN
Dla porównania fragment odpowiedniego amerykańskiego dokumentu na ten sam temat:
„Jak właściwie wygląda matematyczne zrozumienie? Jednym ze znamion jest zdolność do wyjaśnienia – w sposób odpowiedni do matematycznej dojrzałości ucznia – dlaczego jakieś matematyczne zdanie jest prawdziwe, albo skąd się bierze ta lub inna reguła. Cała przepaść dzieli ucznia pamięciowo opanowującego wzory rozwijające iloczyn (a + b)(x + y) od tego, który potrafi wyjaśnić, skąd się te wzory biorą. Tylko ten drugi rozumie matematykę.”
Common Core Standards for Mathematics
Common Core Standards Initiative
Preparing America’s Students for College & Careers
Uczeń ma zatem obliczać, umieć, stosować, mierzyć. Słowo „rozumieć” pojawia się w tekście podstawy sporadycznie i zawsze w znaczeniu zdefiniowanym powyżej, „myśleć” – niemal wcale. Słowo „trudność” ma w komentarzu podstawy programowej jednoznacznie negatywne zabarwienie, zaś słowa „prosty”, „nieskomplikowany”, „oczywisty” kojarzą się pozytywnie. „Ciekawość” nie pojawia się wcale, nie mówiąc np. o „ciekawości świata”, „zainteresowanie” – raptem kilka razy. Abstrakcja jest w matematyce zakazana.
Czytamy więc np., że „zasada indukcji matematycznej została usunięta całkowicie, również z zakresu rozszerzonego. Jest specyficznie trudna. Stosowanie jej stało się pewnym rytuałem, którego sens pojmowali nieliczni uczniowie”. Wypada tu docenić owo „pojmowanie sensu” – sformułowanie dość rzadkie jak na całość cytowanego dokumentu. Jednak zasada indukcji matematycznej nie jest szczególnie trudna pojęciowo, co – mam nadzieję – pokazałem obok w „Kosmicznym odlocie”. Może uczciwiej byłoby uznać jej niezrozumienie za jedną z licznych porażek nauczycieli i metodyków oświaty zamiast ją po prostu usuwać, bo usunięcie tej zasady (i paru podobnych rzeczy) skutecznie odcina ucznia od możliwości spotkania z pojęciową abstrakcją, która – choć w tekście podstawy programowej ma znów wyłącznie negatywne zabarwienie – jest jednak nie tylko charakterystyczna dla matematyki, ale i niesie w sobie sporą część jej piękna. Komentarz do podstawy wyjaśnia mnóstwo podobnych aktów kapitulacji, co składa się na obraz intelektualnej impotencji autorów i niestety również całej szkoły. Jak motto brzmi uzasadnienie usunięcia z programu elementów analizy matematycznej, w którym zacytowano opinię nauczycieli akademickich: „z granicami sobie poradzimy; domagamy się, by maturzyści mieli opanowane ułamki” – prof. Semadeni nie zauważył sarkazmu, a tę opinię potraktował serio i najzupełniej wprost…
Uczniowie w trakcie nauki mają nabywać zdecydowanie więcej technicznych umiejętności niż rzeczywistego rozumienia rzeczy, które mają poznać. Nie powinni znać logiki. Żadnych matematycznych dowodów. Z treści podręczników znikają wszelkie ślady po ludzkich fascynacjach i wszelkie nieoczywiste, zatem intrygujące problemy. To tak, jakby literatury uczyć na brykach bez kontaktu z oryginalnymi tekstami. Darmo byłoby szukać najprostszych śladów choćby np. po aksjomatyce Euklidesa, również w programie rozszerzonym. Zadziwiającą zupełnie cechą podstawy programowej są dające się w niej odnaleźć błędy o dość podstawowym charakterze.
Podstawa programowa zakłada wprawdzie „ograniczenie nauczania encyklopedycznego i większy nacisk na rozumienie, a nie na zapamiętywanie. Nie powinno się (…) oczekiwać od ucznia powtarzania wyuczonych regułek i precyzyjnych definicji”. Słusznie – efekt jest jednak taki, że uczeń nie słyszy nie tylko o regułkach i definicjach, ale nie poznaje żadnych stojących za nimi pojęć. Czytamy:
„Nasza szkoła przywiązuje ogromną wagę do niewymierności liczb π i √2. Fakt tych niewymierności jest ważny, owszem, ale z filozoficznego punktu widzenia. Było to ogromnie ważne dla starożytnych pitagorejczyków, bowiem obaliło ich silne przekonanie, że harmonia kosmosu wyraża się stosunkami liczb naturalnych. (…) Jednak z punktu widzenia matematyki szkolnej (…) z niewymierności π i √2 nic w zasadzie nie wynika”.
Tu się na chwilę zatrzymajmy, bo oto pojawia się w tym miejscu jakiś rodzaj definicji matematyki szkolnej odróżnionej od „nieszkolnej”. Tym uważniej czytamy więc dalej, zwłaszcza, że od tego miejsca każde zdanie profesora mogłoby stać się tematem osobnej i potencjalnie fascynującej lekcji:
„Przecież wszystkie wielkości fizyczne są znane tylko w przybliżeniu, bo są efektem jakichś pomiarów. Komputery też posługują się wyłącznie liczbami wymiernymi. By uzmysłowić sobie, że niewymierność tych liczb nie ma żadnego wpływu na zakres szkolnej wiedzy, pomyślmy, co by było, gdyby √2 był jednak liczbą wymierną, ale zapisywałby się za pomocą ułamka, którego licznik i mianownik miałby jakąś ogromną liczbę cyfr, np. milion cyfr, może nawet więcej cyfr niż jest atomów we wszechświecie. Co wynikałoby z tej niewymierności?”
Prof. Semadeni, jak każdy belfer, uwielbia w takich razach zawieszać głos i czekać, aż uczniowie chórem odpowiedzą na retoryczne skądinąd pytanie. Uczniów jednak nie ma, więc profesor odpowiada sam sobie.
– Nic.
Wiemy zatem, że szkolna matematyka to taka, która stroni od filozoficznych implikacji. Fakt, że komputery, które liczą o niebo sprawniej od nas, jednak nie są w stanie operować dostępną naszej inteligencji abstrakcją i jej znaczeniami, również nie powinien zajmować szkolnej młodzieży. Ważność i pewność praw fizyki wobec przybliżonych jedynie pomiarów również nie powinna obchodzić uczniów – jeszcze któryś zapyta, czy √2 istnieje w przyrodzie, albo, czy w przyrodzie i w jaki sposób istnieje logika. Próba zapisania √2 w postaci ułamka rzeczywiście wymagałaby nieskończoności nad i pod kreską, prof. Semadeni powtórzył tu kawałek pięknego greckiego dowodu i nawet poetycko pomyślał o wielkości wszechświata, ale natychmiast uznał, że właśnie z powodu tej poezji temat jest nieistotny. Wspomniana przezeń fascynacja pitagorejczyków niechcianą niewymiernością mogłaby się stać tematem lekcji matematyki, historii, filozofii, gdyby ona była w szkole obecna, czy nawet języka polskiego. Odkrycie tej przedziwnej własności liczby wyrażającej przekątną kwadratu istotnie bowiem zburzyło obraz świata Greków do tego stopnia fundamentalnie, że je najpierw pitagorejczycy uznali za fałsz, a potem pilnie strzegli jako tajemnicy, w obronie której, jak chce anegdota, gotowi byli zabić. Oczywiście „starożytni pitagorejczycy”, bo ci współcześni, jak wiadomo, irytująco chętnie się tym chwalą. Z programu szkolnej matematyki zniknęło w podobny sposób dosłownie i bez ani jednego wyjątku wszystko, co jest lub może być po prostu ciekawe i co ma szansę zaintrygować ucznia. Pozostały techniczne obliczenia i wzory do wkucia. Przede wszystkim tak pomyślany program jest absolutnie odporny na wszelkie ewentualne nauczycielskie próby uatrakcyjnienia lekcji lub zwłaszcza uczynienia ich ciekawymi.
Szkolny program matematyki na bardzo wiele sposobów przykłada się do urazów, z którymi większość uczniów opuszcza szkołę. Ale to, co zasługuje tu na uwagę, zwłaszcza w kontekście oceniania i nauczycielskich metod, jak one wyglądają w rzeczywistej praktyce, to odpowiedniość treści pominięć z wynikami badań kompetencji uczniów i nauczycieli. Prof. Semadeni być może nie zrozumiał akademickiego sarkazmu o ułamkach, za to wiele wskazuje, że trafnie ocenił możliwości szkoły. Redukcje programów nauczania są skutkiem oceny sytuacji. Jak widać pomyślane są tak, by realizację szkolnego programu dało się łatwiej rozliczać, ale też by poprawić wyniki. Rzecz w tym, że poprawa może być tylko pozorna, widoczna przy sztucznych, fałszywie dobranych kryteriach, jak punkty PISA albo współczynnik skolaryzacji.
I wreszcie – w pełnej zgodzie z Danusi postulatem, żeby program zostawić ekspertom, a nauczycielom pozostawić jego realizację, czytamy również:
„Podstawa z 1999 r. określała zakres treści nauczania w sposób dość ogólny. Doświadczenie lat ubiegłych pokazało jednak wyraźnie, że ogólnikowe hasło często prowadziło do zawyżania wymagań, zwłaszcza w przypadku młodszych uczniów. Dlatego wymagania w nowej podstawie są sformułowane tak dokładnie, jak to było możliwe, nieraz nawet przesadnie szczegółowo, po to, aby (…) chronić ucznia przed interpretacją zawyżającą wymagania, by m.in. próbować ograniczać tendencję do zbyt trudnych podręczników”.
Danusia domaga się porządnych podręczników. Myślę, że ma rację i że to od nich powinniśmy zacząć, ustalając wszakże najpierw, czego i w jakim celu chcemy dzieci uczyć – mam na myśli ustalenia w kategoriach jak najogólniej ustalonych celów, a nie szczegółowych określeń treści. Danusia jednak nacisk kładzie gdzie indziej. Pisze:
„Uważam, że są trzy nogi w oświacie:
1. Czego nauczamy?
2. Jak nauczamy?
3. Co i jak sprawdzamy?
I tylko za drugą nogę nauczyciele mogą być odpowiedzialni.”
Być może w idealnym świecie tak mogło by i powinno być. Ja tak nie uważam – sądzę, że autorem własnego programu może i powinien być nauczyciel w jak największym zakresie. Zostawmy to na szczęśliwą przyszłość. Póki co nie mamy idealnej szkoły. Mamy szkołę fatalną i stale się pogarszającą, szkołę, która ogłupia zamiast kształcić i którą z roku na rok opuszczają coraz bardziej bezmyślni absolwenci. Ksawery ma rację: w tej sytuacji nic nie zwalnia nauczycieli z odpowiedzialności, z której Danusia chce ich zwolnić i z której zwalniają się sami.
Koncentracja na metodyce przy równoczesnym ignorowaniu treści oferuje nauczycielom akceptację intelektualnego lenistwa i miernoty. Właściwe metody mają uczynić nieistotnym brak elementarnego przygotowania i zniwelować braki prymitywnie skrojonego programu. To się kończy żenującymi wpadkami jak pozowanie do obrazu Ludwika XIV, jak historia Linette, czy taniec chloru z sodem.
Metody nauczania wynikają z treści lekcji. Straszliwie zacofane sposoby prowadzenia lekcji znane ze zbadanej praktyki polskich szkół są w pełni zgodne z wymaganiami resortu. System ocen również. Moim zdaniem jeśli się koncentrujemy na metodyce, systematycznie i jak najbardziej świadomie ignorując intelektualną nędzę programu, to uczestniczymy w budowaniu pozorów reformy.
dsterna
2 maja 2015 at 21:08Ciekawe, jak to się dzieje, że za naszych czasów uczyli dobrze, a teraz uczą źle?
Moim zdaniem uczyli gorzej, przynajmniej mnie, a jednak skończyłam matematykę i nawet miałam być naukowcem.Moja pani profesor od matematyki robiła wszystko, aby mnie zniechęcić, ale jednak jej się nie udało.
Moi studenci byli całkiem rozsądnymi ludźmi, co się więc teraz stało?
A badania….., nie całkiem im ufam.
D
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 21:33Nauczyciele za naszych czasów nie uczyli dobrze. Obecni uczą gorzej. Badaniom nie ufasz? Dlaczego Hatti jest lepszy? Masz inne doświadczenia, niż te wynikające z badań. Dlaczego uważasz, że procentów jednak szkoła musi nauczyć każdego i że to właśnie dlatego w Konstytucji RP ustanowiono obowiązek nauki?
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 21:43Natomiast jak to się dzieje, że uczą coraz gorzej — to pokazuje ten fragment, który dotyczy niewynierności 22/7. Dopasowywanie programu szkoły do realnego poziomu kompetencji nayczycieli skutktuje oczywiście tym, że następne pokolenie nauczycieli jest po prostu wykształcone gorzej. Stąd spadek poziomu w szkołach. Stąd z kolei spadek poziomu wykształcenia kadr. Stąd spadek oczekiwań w podstawie programowej. Stąd… — itd.
dsterna
2 maja 2015 at 23:39Nie uważam, aby teraz uczyli gorzej. Przynajmniej z mojego osobistego punktu widzenia – mnie uczyli gorzej.
Ale chyba zostaniemy, każdy przy swoim zdaniu. Może to rzecz gustu….
Mam pewną ułomność w związku z badaniami, nie mogę w nie uwierzyć, jeśli kolidują z moim zdrowym rozsądkiem.
D
Paweł Kasprzak
3 maja 2015 at 00:35Ale co — uważasz, że nauczyciele jednak wiedzą, że 22/7 jest wymierne, czy może sądzisz, że to nie ma znaczenia?
dsterna
3 maja 2015 at 08:15Szczerze? Wolałabym, aby umieli policzyć procenty, niż znali definicję liczby wymiernej. Ciekawe ile osób i po jakim czasie po maturze pamięta, co to jest liczba wymierna?
Zawsze mnie zaskakiwało, ze na egzaminach w USA odpowiedzi do zadań (też dane) były takie „nierówne”. U nas, jak rozwiązanie równania kwadratowego nie było liczbą całkowitą, to wszyscy się zastanawiali, czy dobrze policzyli. A tam 3,145 i jeszcze odpowiedź miała być podana w zaokrągleniu, czyli bez żadnych pierwiastków.
W sumie, to w rzeczywistości rzadko występują liczby całkowite.
D
Paweł Kasprzak
3 maja 2015 at 15:05Nie mogę uwierzyć, naprawdę piszesz o nauczycielach matematyki? Że wolisz, żeby liczyli procenty niż znali definicję liczby wymiernej? Czy naprawdę potrafisz sobie wyobrazić nauczyciela matematyki, który ma czelność uczyć matematyki dzieci i dla którego procenty są szczytem umiejętności? Bo jakakolwiek abstrakcja już nie?
Chcę jeszcze raz wyjaśnić rzecz już wielokrotnie wyjaśnianą — jeśli chodzi o kompetencje oczekiwane z kolei od uczniów opuszczających szkołę. W większości nie będą matematykami. Byłoby dobrze, gdyby umieli liczyć procenty, jednak czynienie z nich gwoździa trzynastoletniego programu przymusowej edukacji jest dla mnie chorym pomysłem. Nie wymagam od nich, żeby „znali definicję liczb niewymiernych”. Ale oczekuję od szkoły, żeby potrafiła im tęniewymierność pokazać jako własność cokolwiek fascynującą i tajemniczą — bardzo nieuchwytną, a jednak dającą się w przewrotny sposób wywieść z oczywistości. Bo to jest jakiś rodzaj intelektualnej przygody — takie spotkanie z abstrakcją. W żaden sposób to się nie przydaje w codziennym życiu. Ale podobnie nie przydają się logarytmy, wzór na kulę i niemal wszystko, co spotykamy w szkolnym, rzekomo oczywistym programie. Oczekuję również od szkoły, że umiejętność liczenia procentów będzie potrafiła w swoich uczniach wykształcić przy okazji jakichś aktywności, które dzieci zwyczajnie obchodzą, a rozmaite formy dziecięcych biznesów są tym najprostszym, co mi przychodzi do głowy.
Xawer
3 maja 2015 at 22:02Czy forma przypuszczająco-wątpiąco-życzeniowa „wolałabym, aby umieli policzyć procenty, niż znali definicję liczby wymiernej” oznacza tu, że oceniasz badania IBE jakości przygotowania merytorycznego studentów studiów nauczycielskich za niewiarygodne, bo Twoje doświadczenie i zdrowy rozsądek pokazują, że znacząca część przychodzących do zawodu świeżo po studiach nauczycieli matematyki nie umie nawet policzyć procentów, więc tym bardziej nie ma sensu pytać ich o wymierność?
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 00:13Znaczna część rzeczywiście ma spore kłopoty z procentami w świetle badań IBE — większość studentów pedagogiki i prawie połowa studentów matematyki. Rzeczywiście „dajcie spokój z granicami, nauczcie chociaż ułamków”. Ja nie rozumiem zgody na ten stan rzeczy. Absolutnie nie tędy droga, żeby się do takich „realiów” dostosowywać. Nie ma wtedy końca staczaniu się w dół i to nawet widać dzisiaj.
Nie rozumiem też, jak Danusia z Jackiem widzą tu własną pozarządową rolę. A tego jestem bardzo ciekaw, bo sam jestem „pozarządowy”, ale oni są przy tym organizacją, czego o mnie się nie da w żaden sposób powiedzieć 😉 Zaciera mi się w każdym razie granica pomiędzy realistycznymi poszukiwaniami kierunków możliwej zmiany (odróżnionej od nierealistycznych postulatów) a obsługą systemu, jaki jest. Nie jest dla mnie jasne, którą patologię szkoły mam akceptować jako zło konieczne, a którą — uznać za dobro. Jeśli zaś zło konieczne, to dlaczego konieczne: MEN nie odpuści, kadry nie dadzą radę, kulturowo jesteśmy nieprzygotowani, czy może masowość szkoły i charakterystyka rozkładu normalnego te konieczności wymusza?
Miałem zawsze wrażenie, że przynajmniej jakaś część sensów naszego tutejszego gadania tkwi w możliwościach uzgadniania kierunkowych postulatów zmiany. Wtedy zaś najpierw określamy cele i hierarchię ich wartości, a potem szukamy strategii. Mam nieprzyjemne wrażenie pomylenia wszystkiego ze wszystkim.
dsterna
4 maja 2015 at 10:30Myślę, że ja nie jestem na tyle mocna, aby konstruować podstawę programową i ją zmieniać. Robię tam, gdzie widzę da siebie szanse. Ale może matematycy na tym blogu mogliby pokusić się na stworzenie ram – czego uczyć w matematyce. Można byłoby wtedy starać się to przekazać decydentom.
Obie nogi: 1 i 2 trzymają się mocno. PP jest ustalona i w opinii społecznej raczej trafiona, a na egzaminach usiadło CKE i nie sądzę, aby oddało pole nawet do dyskusji.
D
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 17:29No, to pogadamy konkretnie, choć uprzedzam, że konkretnie znaczy niestety znów obszernie. Bo jednak rzetelnie, proponowałbym. Na podstawie choćby tych badań, pierwszych z brzegu:
M. Grzęda, Nauczyciele matematyki w Polsce – raport z badania TEDS-M, Instytut Filozofii i Socjologii PAN, Warszawa 2009
Społeczeństwo w drodze do wiedzy. Raport o stanie edukacji 2010, Warszawa, Instytut Badań Edukacyjnych, 2011
oraz tekstu Podstawy programowej nauczania.
Absolutnie nie podzielam poglądu, że nauczycieli nie ma się za co czepiać. Uważam przeciwnie – że są fatalni, choć to wcale nie jest zarzut. Są po pierwsze tacy, jak ich wykształciliśmy, i tacy, jakich do szkół zamawiamy. Po drugie i ważniejsze robią w tych szkołach, co do nich należy, realizując wyznaczane im zadania. Ich przedpotopowa metodyka odpowiada zaprogramowanej w szkole przedpotopowej treści. Nie podoba mi się sugestia Danusi, że nauczycielskich kompetencji nie da się ocenić z zewnątrz i nie zrobią tego ci, którzy o szkole „tylko mówią”. Po kolei.
Nauczycieli jest w Polsce niemal 660 tys. Na ogół są kobietami (81%), co odpowiada normie światowej, z której wyłamują się w zasadzie tylko kraje muzułmańskie. Średnio są pomiędzy 40 a 44 rokiem życia – do tej grupy należy też najwięcej z nich. 97% ma wyższe wykształcenie, co jest jednym z wyższych wskaźników w Europie. Zarabiają nieco ponad 3 tys. zł brutto. Mimo tych relatywnie niskich zarobków 80% respondentów z grupy nauczycieli matematyki wygląda na usatysfakcjonowanych pracą i twierdzi, że nie wybrałoby innej, gdyby miało taką możliwość. 76% nauczycieli uważa, że uczniowie darzą ich szacunkiem, choć już tylko 46% stwierdza, że uczniowie chcą się uczyć. 91% nauczycieli matematyki uważa się za dobrze przygotowanych z zakresu wiedzy matematycznej, 71% sądzi, że potrafi rozwijać zdolności rozumowania matematycznego u uczniów, 60% we własnej ocenie umie pracować z uczniami uzdolnionymi matematycznie. Samoocena spada, gdy problem dotyczy specyficznie nauczycielskich, a nie tylko matematycznych kwalifikacji – 32% respondentów twierdzi, że studia przygotowały ich wystarczająco do komunikowania się z rodzicami uczniów.
Na to ostatnie chcę zwrócić uwagę, bo sami nauczyciele uważają najwyraźniej w zgodzie z Danusią, że warto mówić o tym jak uczyć, a pozostałe tematy mają niewielkie znaczenie. O realnej praktyce metodycznej nauczycieli za chwilę. Tu pozostańmy przy ich kompetencjach – czyli przy temacie mniej istotnym w zgodnej ocenie Danusi i większości nauczycieli.
Ów ponad 90% współczynnik samozadowolenia dotyczącego kompetencji czysto matematycznych musi bowiem zdumiewać, wziąwszy pod uwagę znane skądinąd realia polskiej szkoły. Nieco więcej mówią odpowiedzi respondentów na to samo pytanie, rozbite tym razem na działy matematyki. I tak 92% nauczycieli uważa się za mocnych w równaniach i nierównościach, 90% radzi sobie z geometrią na płaszczyźnie w stosunku do 87% uważających się za dobrych w geometrii przestrzennej, elementy analizy zna swoim zdaniem dobrze również 87%, statystyka nie sprawia problemu 81%, a teoria mnogości – 82%. Tu przynajmniej widać jakieś zróżnicowanie i nawet trend: im trudniejsza dziedzina, tym nauczyciele czują się słabiej. Co więcej – w jakimś stopniu te „słabsze” działy matematyki odpowiadają ostatnio dokonanym pominięciom w podstawie programowej.
Zestawienie nauczycielskiej samoświadomości z niezależnymi ustaleniami dotyczącymi ich rzeczywistej kompetencji daje dość przerażające wyniki. Raport „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” zawiera rozdział poświęcony nauczycielom, gdzie pomieszczono typowe dla takich przeglądów dane o wieku, zarobkach, kwalifikacjach formalnych itd. Ale w rozdziale „Matematyka pod lupą” osobno przeanalizowano nauczycieli matematyki, a dokładniej mówiąc przyszłych nauczycieli, czyli obecnych studentów matematyki i pedagogiki, badając ich rzeczywiste kwalifikacje zmierzone w testach. Trudno powiedzieć, na ile dokładnie wyniki badań stosują się do tej grupy, która rzeczywiście wybierze zawód nauczyciela, zwłaszcza, że spora część badanych deklaruje, że myśli raczej o innym zawodzie, co niezupełnie odpowiada danym dotyczącym zawodowej motywacji zebranym wśród pracujących nauczycieli. Wygląda na to, że zawód nauczyciela nie jest pierwszym wyborem większości z nich i raczej bywa smutną koniecznością. Raport w każdym razie zakłada, że badania wśród studentów mówią o kwalifikacjach przyszłej kadry nauczycielskiej. Ogromną wartością tych badań jest spory stopień ich szczegółowości oraz przede wszystkim fakt, że mierzą one bardzo konkretne intelektualne zdolności badanych. Czytamy w raporcie:
„Problemem polskich studentów jest zbyt powierzchowna znajomość treści matematycznych, ich pamięciowe opanowanie bez zrozumienia, a także braki w zakresie umiejętności: rozwiazywania zadań nieschematycznych, niealgorytmicznych, wypracowania własnej, subiektywnie nowej strategii rozwiązania zadania, podejmowania samodzielnych decyzji i ich uzasadniania, modelowania sytuacji pozamatematycznych, doboru odpowiedniego modelu matematycznego do sytuacji, definiowania pojęć matematycznych, przeprowadzania bardziej skomplikowanych rozumowań matematycznych, łączenia ze sobą różnych elementów wiedzy i wyciągania wniosków, oceny prawdziwości hipotez.” Innymi słowy przyszli nauczyciele po prostu niezbyt sprawnie myślą.
Ta uwaga w najmniejszym stopniu nie dotyczy zagadnień w jakikolwiek sposób trudnych. Opisywani w raporcie ludzie potrafili np. obliczać typowe obwody figur geometrycznych i wiedzieli, że obwód kwadratu jest dłuższy od obwodu koła o średnicy takiej jak bok kwadratu. Równocześnie jednak nie potrafili użyć tej wiedzy w odpowiedzi na pytanie o długość wstążki potrzebnej do owinięcia walca lub sześciennej kostki o podobnie określonych wymiarach. Zaledwie 4% studentów pedagogiki pierwszego stopnia i 46% studentów jednolitych studiów magisterskich z matematyki podało prawidłową odpowiedź. „67% studentów pedagogiki twierdziło” – czytamy w raporcie – „że 2/3 jest liczbą niewymierną.” I dalej: „Badani nie mieli trudności z rozpoznaniem wykresu funkcji liniowej przedstawiającej relację prostej proporcjonalności, gdy współczynnik proporcjonalności był większy od zera, natomiast już tylko 61% studentów studiów I stopnia i 63% studentów studiów jednolitych magisterskich podało poprawną odpowiedź, gdy współczynnik był ujemny. (…) Aż 47,9% studentów studiów I stopnia i 25,54% studentów studiów jednolitych magisterskich twierdziło, że iloraz liczb 22 i 7 jest liczbą niewymierną. Wydaje się, iż przyczyn takiej sytuacji można upatrywać w szkolnych zadaniach matematycznych. Wielokrotnie wykorzystuje się w nich liczbę 22/7 jako przybliżenie liczby π. Ponieważ π jest liczbą niewymierną, więc respondenci błędnie kojarzyli liczbę 22/7 z liczbą niewymierną.” Tu warto się zatrzymać, ponieważ to jest jeden z bardzo wielu momentów, w których widać, jak przez pokolenia przechowują się wzorce szkolnej bezmyślności. Błąd wyniesiony ze szkoły powróci do niej, kiedy absolwenci staną się nauczycielami. Widać w tym przykładzie również słabość programowego realizmu przyświecającego polityce MEN. Ambicje szkolnych programów przycina się tu z jawną premedytacją do zakładanych prawdopodobnie trafnie możliwości nauczycieli. Widać jednak, że to równia pochyła, na której nie ma końca. Kształcimy uczniów według programu dostosowanego do niewystarczających kompetencji kadry. Uczniowie stają się potem kadrą – jeszcze mniej kompetentną. I tak to leci.
Czytając dalej, dowiadujemy się również, że „tylko 51% studentów kierunku matematyka i 14% studentów kierunku pedagogika rozwiązało poprawnie zadanie, w którym należało zapisać z użyciem symboli matematycznych zależność pomiędzy dwoma rodzajami cukierków, gdy zależność ta była podana słownie z użyciem procentów.”
Cytowane dane z raportu wybrałem tak, by były zrozumiałe również dla tych, którzy o matematyce nie mają pojęcia. Jeśli istotnie są zrozumiałe, warto przez chwilę pomyśleć, co to oznacza dla oceny kompetencji nauczycieli, którzy o matematyce jakieś pojęcie mieć jednak powinni.
O celach i metodach własnej pracy czynni zawodowo nauczyciele matematyki wypowiadali się w kolejnym badaniu. Oto fragmenty zestawienia wyników: „Okazuje się̨, że dla 78,3% badanych podstawowym zadaniem nauczyciela jest staranne tłumaczenie dzieciom, jak mają rozwiązywać zadania, a zdaniem 76,2% – uczenie rozwiazywania zadań tekstowych polega przede wszystkim na przerabianiu dużej liczby typowych zadań. Ale równocześnie nauczyciele są prawie jednomyślni, jeśli chodzi o akceptację aktywności uczniów podczas rozwiazywania zadań tekstowych – doceniają dydaktyczną wartość bogactwa stosowanych przez dzieci metod i różnorodności rozwiązań.”
Owa jednomyślność nauczycieli w sprawie twórczych poszukiwań uczniów wydaje się jednak być zaledwie naskórkowym efektem stosownych zaleceń, od jakiegoś czasu rutynowo umieszczanych np. w tekście podstawy programowej. Wbrew tym „poprawnym” deklaracjom nauczycielska rutyna w szkolnej praktyce to wykłady, demonstrowanie jedynie poprawnych algorytmów, regularne sprawdziany i ogromna ilość niesprawdzanych merytorycznie zadań domowych.
„Uderza także niezmienna popularność algorytmów działań pisemnych” – czytamy dalej w raporcie „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” – „aż 82,8% badanych uważa umiejętność ich stosowania za jedną z najbardziej życiowo przydatnych umiejętności matematycznych. Aż 80,0% nauczycieli uważa, że ich uczniowie nie dorośli jeszcze do zajmowania się bryłami, a przecież od urodzenia obcują z nimi w otaczającej nas rzeczywistości. Być może tylko te pozostałe 20,0% uświadomiło sobie, że klocki, pudełka, bloki itp. to modele właśnie brył.”
Ponad 80% nauczycieli matematyki regularnie sprawdza fakt odrabiania prac domowych, ale tylko 50% informuje uczniów o błędach w tych pracach, zaledwie 26% wystawia na ich podstawie oceny i tylko 14% omawia te zadania i najczęstsze błędy na lekcji. 76% nie ma problemu z uczeniem wykonywania prostych działań pamięciowych, 78% we własnej ocenie skutecznie uczy stosowania algorytmów, ale już tylko po 43% radzi sobie z uczeniem przetwarzania tekstu zadania na równania i działania oraz rozumienia i interpretacji pojęć matematycznych. 93% nauczycieli uważa, że matematyczne zadania można rozwiązać na wiele sposobów, ale już wyraźnie mniej, bo 70% jest zdania, że da się w matematyce odkryć wiele rzeczy samodzielnie, a aż 56% twierdzi, że matematyka to uczenie się, zapamiętywanie i stosowanie, mimo, że 60% dostrzega w niej kreatywność i nowe idee. 52% nauczycieli wie, że niektórzy ludzie bywają dobrzy w matematyce, a inni nie, 51% sądzi, że te zdolności są stałe w ciągu życia. Po co uczą? Czego?
Trzeba mieć świadomość, że są to ankietowe deklaracje. Raport TEDS-M, z którego pochodzą te dane, wskazuje również, że wśród tej grupy zdecydowanie przeważają wyraźnie idealistyczne motywacje w pracy. Przy wysokiej samoocenie można się w tej sytuacji spodziewać, że krytyczne oceny z zewnątrz będą przez nauczycieli zdecydowanie odrzucane.
Jak powiedziałem, uważam, że ci sami nauczyciele, których krytyczny obraz przedstawiam powyżej, są jednak odpowiednio, a wcale nie źle, przygotowani do pracy nad tym programem, który przewidziano dla szkół. Jeszcze raz zacytuję zestawienia tekstów programowych z podstawy – robiłem to wielokrotnie, ale zrobię raz jeszcze, skoro Danusia zadeklarowała zamiar rozmowy konkretnej.
„Dlaczego w podstawie mówi się o tym, co uczeń potrafi, a nie akcentuje się tego, że ma też rozumieć wymagane pojęcia?”
„Słowo ‘rozumie’ jest za mało precyzyjne, […] wszelkie próby ustalenia, czy uczeń rozumie dane pojęcie, jeśli nie prowadzi tego profesjonalnie przygotowany psycholog, grożą sprawdzaniem jedynie werbalnej wiedzy, wymaganiem od ucznia teoretycznych sformułowań, definicji, wyuczonych formułek. Z tego powodu o tym, czy uczeń należycie rozumie dane pojęcie (na swoim poziomie wiekowym), ma się wnioskować pośrednio z tego, czy poprawnie i z sensem wykonuje określone w podstawie programowej czynności.”
Zbigniew Semadeni, Komentarz do Podstawy programowej przedmiotu Matematyka
MEN
Dla porównania fragment odpowiedniego amerykańskiego dokumentu na ten sam temat:
„Jak właściwie wygląda matematyczne zrozumienie? Jednym ze znamion jest zdolność do wyjaśnienia – w sposób odpowiedni do matematycznej dojrzałości ucznia – dlaczego jakieś matematyczne zdanie jest prawdziwe, albo skąd się bierze ta lub inna reguła. Cała przepaść dzieli ucznia pamięciowo opanowującego wzory rozwijające iloczyn (a + b)(x + y) od tego, który potrafi wyjaśnić, skąd się te wzory biorą. Tylko ten drugi rozumie matematykę.”
Common Core Standards for Mathematics
Common Core Standards Initiative
Preparing America’s Students for College & Careers
Uczeń ma zatem obliczać, umieć, stosować, mierzyć. Słowo „rozumieć” pojawia się w tekście podstawy sporadycznie i zawsze w znaczeniu zdefiniowanym powyżej, „myśleć” – niemal wcale. Słowo „trudność” ma w komentarzu podstawy programowej jednoznacznie negatywne zabarwienie, zaś słowa „prosty”, „nieskomplikowany”, „oczywisty” kojarzą się pozytywnie. „Ciekawość” nie pojawia się wcale, nie mówiąc np. o „ciekawości świata”, „zainteresowanie” – raptem kilka razy. Abstrakcja jest w matematyce zakazana.
Czytamy więc np., że „zasada indukcji matematycznej została usunięta całkowicie, również z zakresu rozszerzonego. Jest specyficznie trudna. Stosowanie jej stało się pewnym rytuałem, którego sens pojmowali nieliczni uczniowie”. Wypada tu docenić owo „pojmowanie sensu” – sformułowanie dość rzadkie jak na całość cytowanego dokumentu. Jednak zasada indukcji matematycznej nie jest szczególnie trudna pojęciowo, co – mam nadzieję – pokazałem obok w „Kosmicznym odlocie”. Może uczciwiej byłoby uznać jej niezrozumienie za jedną z licznych porażek nauczycieli i metodyków oświaty zamiast ją po prostu usuwać, bo usunięcie tej zasady (i paru podobnych rzeczy) skutecznie odcina ucznia od możliwości spotkania z pojęciową abstrakcją, która – choć w tekście podstawy programowej ma znów wyłącznie negatywne zabarwienie – jest jednak nie tylko charakterystyczna dla matematyki, ale i niesie w sobie sporą część jej piękna. Komentarz do podstawy wyjaśnia mnóstwo podobnych aktów kapitulacji, co składa się na obraz intelektualnej impotencji autorów i niestety również całej szkoły. Jak motto brzmi uzasadnienie usunięcia z programu elementów analizy matematycznej, w którym zacytowano opinię nauczycieli akademickich: „z granicami sobie poradzimy; domagamy się, by maturzyści mieli opanowane ułamki” – prof. Semadeni nie zauważył sarkazmu, a tę opinię potraktował serio i najzupełniej wprost…
Uczniowie w trakcie nauki mają nabywać zdecydowanie więcej technicznych umiejętności niż rzeczywistego rozumienia rzeczy, które mają poznać. Nie powinni znać logiki. Żadnych matematycznych dowodów. Z treści podręczników znikają wszelkie ślady po ludzkich fascynacjach i wszelkie nieoczywiste, zatem intrygujące problemy. To tak, jakby literatury uczyć na brykach bez kontaktu z oryginalnymi tekstami. Darmo byłoby szukać najprostszych śladów choćby np. po aksjomatyce Euklidesa, również w programie rozszerzonym. Zadziwiającą zupełnie cechą podstawy programowej są dające się w niej odnaleźć błędy o dość podstawowym charakterze.
Podstawa programowa zakłada wprawdzie „ograniczenie nauczania encyklopedycznego i większy nacisk na rozumienie, a nie na zapamiętywanie. Nie powinno się (…) oczekiwać od ucznia powtarzania wyuczonych regułek i precyzyjnych definicji”. Słusznie – efekt jest jednak taki, że uczeń nie słyszy nie tylko o regułkach i definicjach, ale nie poznaje żadnych stojących za nimi pojęć. Czytamy:
„Nasza szkoła przywiązuje ogromną wagę do niewymierności liczb π i √2. Fakt tych niewymierności jest ważny, owszem, ale z filozoficznego punktu widzenia. Było to ogromnie ważne dla starożytnych pitagorejczyków, bowiem obaliło ich silne przekonanie, że harmonia kosmosu wyraża się stosunkami liczb naturalnych. (…) Jednak z punktu widzenia matematyki szkolnej (…) z niewymierności π i √2 nic w zasadzie nie wynika”.
Tu się na chwilę zatrzymajmy, bo oto pojawia się w tym miejscu jakiś rodzaj definicji matematyki szkolnej odróżnionej od „nieszkolnej”. Tym uważniej czytamy więc dalej, zwłaszcza, że od tego miejsca każde zdanie profesora mogłoby stać się tematem osobnej i potencjalnie fascynującej lekcji:
„Przecież wszystkie wielkości fizyczne są znane tylko w przybliżeniu, bo są efektem jakichś pomiarów. Komputery też posługują się wyłącznie liczbami wymiernymi. By uzmysłowić sobie, że niewymierność tych liczb nie ma żadnego wpływu na zakres szkolnej wiedzy, pomyślmy, co by było, gdyby √2 był jednak liczbą wymierną, ale zapisywałby się za pomocą ułamka, którego licznik i mianownik miałby jakąś ogromną liczbę cyfr, np. milion cyfr, może nawet więcej cyfr niż jest atomów we wszechświecie. Co wynikałoby z tej niewymierności?”
Prof. Semadeni, jak każdy belfer, uwielbia w takich razach zawieszać głos i czekać, aż uczniowie chórem odpowiedzą na retoryczne skądinąd pytanie. Uczniów jednak nie ma, więc profesor odpowiada sam sobie.
– Nic.
Wiemy zatem, że szkolna matematyka to taka, która stroni od filozoficznych implikacji. Fakt, że komputery, które liczą o niebo sprawniej od nas, jednak nie są w stanie operować dostępną naszej inteligencji abstrakcją i jej znaczeniami, również nie powinien zajmować szkolnej młodzieży. Ważność i pewność praw fizyki wobec przybliżonych jedynie pomiarów również nie powinna obchodzić uczniów – jeszcze któryś zapyta, czy √2 istnieje w przyrodzie, albo, czy w przyrodzie i w jaki sposób istnieje logika. Próba zapisania √2 w postaci ułamka rzeczywiście wymagałaby nieskończoności nad i pod kreską, prof. Semadeni powtórzył tu kawałek pięknego greckiego dowodu i nawet poetycko pomyślał o wielkości wszechświata, ale natychmiast uznał, że właśnie z powodu tej poezji temat jest nieistotny. Wspomniana przezeń fascynacja pitagorejczyków niechcianą niewymiernością mogłaby się stać tematem lekcji matematyki, historii, filozofii, gdyby ona była w szkole obecna, czy nawet języka polskiego. Odkrycie tej przedziwnej własności liczby wyrażającej przekątną kwadratu istotnie bowiem zburzyło obraz świata Greków do tego stopnia fundamentalnie, że je najpierw pitagorejczycy uznali za fałsz, a potem pilnie strzegli jako tajemnicy, w obronie której, jak chce anegdota, gotowi byli zabić. Oczywiście „starożytni pitagorejczycy”, bo ci współcześni, jak wiadomo, irytująco chętnie się tym chwalą. Z programu szkolnej matematyki zniknęło w podobny sposób dosłownie i bez ani jednego wyjątku wszystko, co jest lub może być po prostu ciekawe i co ma szansę zaintrygować ucznia. Pozostały techniczne obliczenia i wzory do wkucia. Przede wszystkim tak pomyślany program jest absolutnie odporny na wszelkie ewentualne nauczycielskie próby uatrakcyjnienia lekcji lub zwłaszcza uczynienia ich ciekawymi.
Szkolny program matematyki na bardzo wiele sposobów przykłada się do urazów, z którymi większość uczniów opuszcza szkołę. Ale to, co zasługuje tu na uwagę, zwłaszcza w kontekście oceniania i nauczycielskich metod, jak one wyglądają w rzeczywistej praktyce, to odpowiedniość treści pominięć z wynikami badań kompetencji uczniów i nauczycieli. Prof. Semadeni być może nie zrozumiał akademickiego sarkazmu o ułamkach, za to wiele wskazuje, że trafnie ocenił możliwości szkoły. Redukcje programów nauczania są skutkiem oceny sytuacji. Jak widać pomyślane są tak, by realizację szkolnego programu dało się łatwiej rozliczać, ale też by poprawić wyniki. Rzecz w tym, że poprawa może być tylko pozorna, widoczna przy sztucznych, fałszywie dobranych kryteriach, jak punkty PISA albo współczynnik skolaryzacji.
I wreszcie – w pełnej zgodzie z Danusi postulatem, żeby program zostawić ekspertom, a nauczycielom pozostawić jego realizację, czytamy również:
„Podstawa z 1999 r. określała zakres treści nauczania w sposób dość ogólny. Doświadczenie lat ubiegłych pokazało jednak wyraźnie, że ogólnikowe hasło często prowadziło do zawyżania wymagań, zwłaszcza w przypadku młodszych uczniów. Dlatego wymagania w nowej podstawie są sformułowane tak dokładnie, jak to było możliwe, nieraz nawet przesadnie szczegółowo, po to, aby (…) chronić ucznia przed interpretacją zawyżającą wymagania, by m.in. próbować ograniczać tendencję do zbyt trudnych podręczników”.
Danusia domaga się porządnych podręczników. Myślę, że ma rację i że to od nich powinniśmy zacząć, ustalając wszakże najpierw, czego i w jakim celu chcemy dzieci uczyć – mam na myśli ustalenia w kategoriach jak najogólniej ustalonych celów, a nie szczegółowych określeń treści. Danusia jednak nacisk kładzie gdzie indziej. Pisze:
„Uważam, że są trzy nogi w oświacie:
1. Czego nauczamy?
2. Jak nauczamy?
3. Co i jak sprawdzamy?
I tylko za drugą nogę nauczyciele mogą być odpowiedzialni.”
Być może w idealnym świecie tak mogło by i powinno być. Ja tak nie uważam – sądzę, że autorem własnego programu może i powinien być nauczyciel w jak największym zakresie. Zostawmy to na szczęśliwą przyszłość. Póki co nie mamy idealnej szkoły. Mamy szkołę fatalną i stale się pogarszającą, szkołę, która ogłupia zamiast kształcić i którą z roku na rok opuszczają coraz bardziej bezmyślni absolwenci. Ksawery ma rację: w tej sytuacji nic nie zwalnia nauczycieli z odpowiedzialności, z której Danusia chce ich zwolnić i z której zwalniają się sami.
Koncentracja na metodyce przy równoczesnym ignorowaniu treści oferuje nauczycielom akceptację intelektualnego lenistwa i miernoty. Właściwe metody mają uczynić nieistotnym brak elementarnego przygotowania i zniwelować braki prymitywnie skrojonego programu. To się kończy żenującymi wpadkami jak pozowanie do obrazu Ludwika XIV, jak historia Linette, czy taniec chloru z sodem.
Metody nauczania wynikają z treści lekcji. Straszliwie zacofane sposoby prowadzenia lekcji znane ze zbadanej praktyki polskich szkół są w pełni zgodne z wymaganiami resortu. System ocen również. Moim zdaniem jeśli się koncentrujemy na metodyce, systematycznie i jak najbardziej świadomie ignorując intelektualną nędzę programu, to uczestniczymy w budowaniu pozorów reformy.
dsterna
2 maja 2015 at 21:08Ciekawe, jak to się dzieje, że za naszych czasów uczyli dobrze, a teraz uczą źle?
Moim zdaniem uczyli gorzej, przynajmniej mnie, a jednak skończyłam matematykę i nawet miałam być naukowcem.Moja pani profesor od matematyki robiła wszystko, aby mnie zniechęcić, ale jednak jej się nie udało.
Moi studenci byli całkiem rozsądnymi ludźmi, co się więc teraz stało?
A badania….., nie całkiem im ufam.
D
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 21:33Nauczyciele za naszych czasów nie uczyli dobrze. Obecni uczą gorzej. Badaniom nie ufasz? Dlaczego Hatti jest lepszy? Masz inne doświadczenia, niż te wynikające z badań. Dlaczego uważasz, że procentów jednak szkoła musi nauczyć każdego i że to właśnie dlatego w Konstytucji RP ustanowiono obowiązek nauki?
Paweł Kasprzak
2 maja 2015 at 21:43Natomiast jak to się dzieje, że uczą coraz gorzej — to pokazuje ten fragment, który dotyczy niewynierności 22/7. Dopasowywanie programu szkoły do realnego poziomu kompetencji nayczycieli skutktuje oczywiście tym, że następne pokolenie nauczycieli jest po prostu wykształcone gorzej. Stąd spadek poziomu w szkołach. Stąd z kolei spadek poziomu wykształcenia kadr. Stąd spadek oczekiwań w podstawie programowej. Stąd… — itd.
dsterna
2 maja 2015 at 23:39Nie uważam, aby teraz uczyli gorzej. Przynajmniej z mojego osobistego punktu widzenia – mnie uczyli gorzej.
Ale chyba zostaniemy, każdy przy swoim zdaniu. Może to rzecz gustu….
Mam pewną ułomność w związku z badaniami, nie mogę w nie uwierzyć, jeśli kolidują z moim zdrowym rozsądkiem.
D
Paweł Kasprzak
3 maja 2015 at 00:35Ale co — uważasz, że nauczyciele jednak wiedzą, że 22/7 jest wymierne, czy może sądzisz, że to nie ma znaczenia?
dsterna
3 maja 2015 at 08:15Szczerze? Wolałabym, aby umieli policzyć procenty, niż znali definicję liczby wymiernej. Ciekawe ile osób i po jakim czasie po maturze pamięta, co to jest liczba wymierna?
Zawsze mnie zaskakiwało, ze na egzaminach w USA odpowiedzi do zadań (też dane) były takie „nierówne”. U nas, jak rozwiązanie równania kwadratowego nie było liczbą całkowitą, to wszyscy się zastanawiali, czy dobrze policzyli. A tam 3,145 i jeszcze odpowiedź miała być podana w zaokrągleniu, czyli bez żadnych pierwiastków.
W sumie, to w rzeczywistości rzadko występują liczby całkowite.
D
Paweł Kasprzak
3 maja 2015 at 15:05Nie mogę uwierzyć, naprawdę piszesz o nauczycielach matematyki? Że wolisz, żeby liczyli procenty niż znali definicję liczby wymiernej? Czy naprawdę potrafisz sobie wyobrazić nauczyciela matematyki, który ma czelność uczyć matematyki dzieci i dla którego procenty są szczytem umiejętności? Bo jakakolwiek abstrakcja już nie?
Chcę jeszcze raz wyjaśnić rzecz już wielokrotnie wyjaśnianą — jeśli chodzi o kompetencje oczekiwane z kolei od uczniów opuszczających szkołę. W większości nie będą matematykami. Byłoby dobrze, gdyby umieli liczyć procenty, jednak czynienie z nich gwoździa trzynastoletniego programu przymusowej edukacji jest dla mnie chorym pomysłem. Nie wymagam od nich, żeby „znali definicję liczb niewymiernych”. Ale oczekuję od szkoły, żeby potrafiła im tęniewymierność pokazać jako własność cokolwiek fascynującą i tajemniczą — bardzo nieuchwytną, a jednak dającą się w przewrotny sposób wywieść z oczywistości. Bo to jest jakiś rodzaj intelektualnej przygody — takie spotkanie z abstrakcją. W żaden sposób to się nie przydaje w codziennym życiu. Ale podobnie nie przydają się logarytmy, wzór na kulę i niemal wszystko, co spotykamy w szkolnym, rzekomo oczywistym programie. Oczekuję również od szkoły, że umiejętność liczenia procentów będzie potrafiła w swoich uczniach wykształcić przy okazji jakichś aktywności, które dzieci zwyczajnie obchodzą, a rozmaite formy dziecięcych biznesów są tym najprostszym, co mi przychodzi do głowy.
Xawer
3 maja 2015 at 22:02Czy forma przypuszczająco-wątpiąco-życzeniowa „wolałabym, aby umieli policzyć procenty, niż znali definicję liczby wymiernej” oznacza tu, że oceniasz badania IBE jakości przygotowania merytorycznego studentów studiów nauczycielskich za niewiarygodne, bo Twoje doświadczenie i zdrowy rozsądek pokazują, że znacząca część przychodzących do zawodu świeżo po studiach nauczycieli matematyki nie umie nawet policzyć procentów, więc tym bardziej nie ma sensu pytać ich o wymierność?
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 00:13Znaczna część rzeczywiście ma spore kłopoty z procentami w świetle badań IBE — większość studentów pedagogiki i prawie połowa studentów matematyki. Rzeczywiście „dajcie spokój z granicami, nauczcie chociaż ułamków”. Ja nie rozumiem zgody na ten stan rzeczy. Absolutnie nie tędy droga, żeby się do takich „realiów” dostosowywać. Nie ma wtedy końca staczaniu się w dół i to nawet widać dzisiaj.
Nie rozumiem też, jak Danusia z Jackiem widzą tu własną pozarządową rolę. A tego jestem bardzo ciekaw, bo sam jestem „pozarządowy”, ale oni są przy tym organizacją, czego o mnie się nie da w żaden sposób powiedzieć 😉 Zaciera mi się w każdym razie granica pomiędzy realistycznymi poszukiwaniami kierunków możliwej zmiany (odróżnionej od nierealistycznych postulatów) a obsługą systemu, jaki jest. Nie jest dla mnie jasne, którą patologię szkoły mam akceptować jako zło konieczne, a którą — uznać za dobro. Jeśli zaś zło konieczne, to dlaczego konieczne: MEN nie odpuści, kadry nie dadzą radę, kulturowo jesteśmy nieprzygotowani, czy może masowość szkoły i charakterystyka rozkładu normalnego te konieczności wymusza?
Miałem zawsze wrażenie, że przynajmniej jakaś część sensów naszego tutejszego gadania tkwi w możliwościach uzgadniania kierunkowych postulatów zmiany. Wtedy zaś najpierw określamy cele i hierarchię ich wartości, a potem szukamy strategii. Mam nieprzyjemne wrażenie pomylenia wszystkiego ze wszystkim.
dsterna
4 maja 2015 at 10:30Myślę, że ja nie jestem na tyle mocna, aby konstruować podstawę programową i ją zmieniać. Robię tam, gdzie widzę da siebie szanse. Ale może matematycy na tym blogu mogliby pokusić się na stworzenie ram – czego uczyć w matematyce. Można byłoby wtedy starać się to przekazać decydentom.
Obie nogi: 1 i 2 trzymają się mocno. PP jest ustalona i w opinii społecznej raczej trafiona, a na egzaminach usiadło CKE i nie sądzę, aby oddało pole nawet do dyskusji.
D
Xawer
2 maja 2015 at 20:52To ja jeszcze z jedną uwagą aksjologiczną, a może nawet logiczną.
Piszesz, Danusiu, o potrzebie DOBRYCH podręczników, dobrych programów (nodze 1.) i dobrych systemów egzaminacyjnych (nodze 3.). Pisząc w ten sposób, oceniasz je, a przynajmniej zakładasz, że jakiejś ocenie podlegają, a nie są zadekretowane Objawieniem Bożym i dobre z definicji samego swojego istnienia i namaszczonej proweniencji. Bierzesz tym na siebie nie tylko prawo oceniania, czy są dobre, ale w efekcie i odpowiedzialność za to, że to, co uznasz za dobre, przyniesie innym dobre skutki. I że możesz to, co uznajesz za DOBRE rekomendować innym — rodzicom i dzieciom — już we własnym imieniu, a nie wyłącznie jako bezmyślny wykonawca poleceń i trybik MEN-owskiej machiny. Stajesz się odpowiedzialna za podręczniki, program, system oceniania, i wszystko inne, co stosujesz w swojej zawodowej pragmatyce.
By pozostać w konkretach: jeśli wypowiadasz się w kwestii, czy ocenianie opisowe jest lepsze, czy gorsze od oceniania stopniami, to jednocześnie przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za skutki stosowania takiego systemu oceniania, jakiego sama używasz.
dsterna
2 maja 2015 at 21:10O nie, żadnej odpowiedzialności nie biorę. Wypowiadanie zdania, nie jest równoznaczne z braniem odpowiedzialności.
Chciałabym, tylko aby krytyka szła w kierunku sprawców, a nie nauczycieli.
D
Xawer
2 maja 2015 at 20:52To ja jeszcze z jedną uwagą aksjologiczną, a może nawet logiczną.
Piszesz, Danusiu, o potrzebie DOBRYCH podręczników, dobrych programów (nodze 1.) i dobrych systemów egzaminacyjnych (nodze 3.). Pisząc w ten sposób, oceniasz je, a przynajmniej zakładasz, że jakiejś ocenie podlegają, a nie są zadekretowane Objawieniem Bożym i dobre z definicji samego swojego istnienia i namaszczonej proweniencji. Bierzesz tym na siebie nie tylko prawo oceniania, czy są dobre, ale w efekcie i odpowiedzialność za to, że to, co uznasz za dobre, przyniesie innym dobre skutki. I że możesz to, co uznajesz za DOBRE rekomendować innym — rodzicom i dzieciom — już we własnym imieniu, a nie wyłącznie jako bezmyślny wykonawca poleceń i trybik MEN-owskiej machiny. Stajesz się odpowiedzialna za podręczniki, program, system oceniania, i wszystko inne, co stosujesz w swojej zawodowej pragmatyce.
By pozostać w konkretach: jeśli wypowiadasz się w kwestii, czy ocenianie opisowe jest lepsze, czy gorsze od oceniania stopniami, to jednocześnie przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za skutki stosowania takiego systemu oceniania, jakiego sama używasz.
dsterna
2 maja 2015 at 21:10O nie, żadnej odpowiedzialności nie biorę. Wypowiadanie zdania, nie jest równoznaczne z braniem odpowiedzialności.
Chciałabym, tylko aby krytyka szła w kierunku sprawców, a nie nauczycieli.
D
Xawer
2 maja 2015 at 20:52To ja jeszcze z jedną uwagą aksjologiczną, a może nawet logiczną.
Piszesz, Danusiu, o potrzebie DOBRYCH podręczników, dobrych programów (nodze 1.) i dobrych systemów egzaminacyjnych (nodze 3.). Pisząc w ten sposób, oceniasz je, a przynajmniej zakładasz, że jakiejś ocenie podlegają, a nie są zadekretowane Objawieniem Bożym i dobre z definicji samego swojego istnienia i namaszczonej proweniencji. Bierzesz tym na siebie nie tylko prawo oceniania, czy są dobre, ale w efekcie i odpowiedzialność za to, że to, co uznasz za dobre, przyniesie innym dobre skutki. I że możesz to, co uznajesz za DOBRE rekomendować innym — rodzicom i dzieciom — już we własnym imieniu, a nie wyłącznie jako bezmyślny wykonawca poleceń i trybik MEN-owskiej machiny. Stajesz się odpowiedzialna za podręczniki, program, system oceniania, i wszystko inne, co stosujesz w swojej zawodowej pragmatyce.
By pozostać w konkretach: jeśli wypowiadasz się w kwestii, czy ocenianie opisowe jest lepsze, czy gorsze od oceniania stopniami, to jednocześnie przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za skutki stosowania takiego systemu oceniania, jakiego sama używasz.
dsterna
2 maja 2015 at 21:10O nie, żadnej odpowiedzialności nie biorę. Wypowiadanie zdania, nie jest równoznaczne z braniem odpowiedzialności.
Chciałabym, tylko aby krytyka szła w kierunku sprawców, a nie nauczycieli.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 11:20Danusia, napisałaś: „może matematycy na tym blogu mogliby pokusić się na stworzenie ram – czego uczyć w matematyce. Można byłoby wtedy starać się to przekazać decydentom.(…) PP jest ustalona i w opinii społecznej raczej trafiona, a na egzaminach siadło CKE i nie sądzę, aby oddało pole nawet do dyskusji.”
Odpowiadam tu, bo powyżej szpalta robi się niewygodnie wąska.
Nie wiem, co to znaczy, że podstawa w opinii społecznej jest raczej trafiona. Sam obserwuję, że większośc rozmówców nie widzi dla niej alternatywy i to przekonanie wynika w mojej ocenie z poczucia niemożności zmian, ze świadomości, że uczyć trzeba bardzo konkretnych umiejętności tak, by dało się je sprawdzić na egzaminach (przy tym to jest ważniejsze od pytania, czy to rzeczywiście jest ważne, rozwijające, potrzebne, o ciekawości nikt nie wspomina) oraz z przeświadczeń wrytych przez pokolenia wychowane w szkole: że tabliczka mnożenia, procenty itd.
Nie znam też szczegółów pracy zespołu opracowującego matematykę. Znam doświadczenia polonistów: wnioski całych środowisk zostały zwyczajnie zignorowane, min. Hall powtarzała wtedy zresztą w wywiadach, że „ona dobrze wie, jak powinna pyglądać podstawa”, a na efekty trzeba poczekać parę lat zamiast krytykować. No, i efekty — jak wiemy — nastąpiły: mamy ów sukces w PISA.
Sam tutaj pisałem wielokrotnie o podstawie, wyłącznie krytyczne rzeczy — nie umiałbym uczciwie podziedzieć słowa na jej obronę. Pisał też Ksawery. Nie pamiętam nikogo, kto by z tym dyskutował — poza Twoimi uwagami o procentach.
Próbowałem również — długo i intensywnie — namawiać utytułowanych akademików na recenzję obecnej podstawy. Każdy z moich rozmówców był przekonany, że to jest gniot, albo przynajmniej, że kierunek zmian / redukcji jest zatrważający. Ale nikt nie podjął się zająć publicznie stanowiska. Mówiono na ogół „ja się na dydaktyce nie znam”. Dydaktyków przedmiotowych zresztą wykoszono. Na matematyce z UW jest dosłownie jeden — Mirosław Dąbrowski. Dydaktycznie zajmuje się etapem wczesnoszkolnym. Wnioski z jego badań są przerażające. Jego propozycje starają się „realistycznie” dopasować do tego, co mu się samemu nie podoba w podstawie „rachunki, rachunki, rachunki”. Dąbrowski konstruuje więc koncepcję „szkoły z ludzką twarzą”. I tak jest bardzo radykalnie różna od dominującej praktyki i teorii — i również Dąbrowski zmaga się z kadrami.
Koalicja „Dziecko bez stopni” — ma podobno szanse. Ja w nie nie wierzę, ale sympatyzuję, bo ona ma przynajmniej ideę — „bez stopni” właśnie. Wszyscy natomiast — niemal dosłownie — opowiadają się albo przeciw ew. koalicji „po pierwsze zaciekawić” (ale uwaga — nie sztuczkami a la Ludwik XIV, ale wybierając przedmiotowe zagadnienia, które są rzeczywiście ciekawe), albo uważają, że to jest nieważne, bo program jest w ogóle nieważny, bo nie ma szans itd.
Moim własnym celem byłoby opisanie szkolnego programu w kilku zdaniach ustawy i wywalenie podstawy w ogóle. To nie wystarczy w dzisiejszym spustoszeniu. Trzeba by mieć jeszcze kilka autorskich zespołów, które by mogły pracować nad propozycjami podręcznikowymi, których nie ograniczy potem opinia żadnego ministerialnego rzeczoznawcy.
A siedzę od lat i gadam tutaj, wdzięczny za niegdysiejsze zaproszenie, bo jesteście największą pozarządową organizacją i macie wpływ na środowisko. Może nawet i na „decydentów”, ale to obchodzi mnie akurat mniej — gros rzeczy do zrobienia i gros problemów dotyczy właśnie środowowisk. Zarówno eksperckich, jak nauczycielskich.
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 11:20Danusia, napisałaś: „może matematycy na tym blogu mogliby pokusić się na stworzenie ram – czego uczyć w matematyce. Można byłoby wtedy starać się to przekazać decydentom.(…) PP jest ustalona i w opinii społecznej raczej trafiona, a na egzaminach siadło CKE i nie sądzę, aby oddało pole nawet do dyskusji.”
Odpowiadam tu, bo powyżej szpalta robi się niewygodnie wąska.
Nie wiem, co to znaczy, że podstawa w opinii społecznej jest raczej trafiona. Sam obserwuję, że większośc rozmówców nie widzi dla niej alternatywy i to przekonanie wynika w mojej ocenie z poczucia niemożności zmian, ze świadomości, że uczyć trzeba bardzo konkretnych umiejętności tak, by dało się je sprawdzić na egzaminach (przy tym to jest ważniejsze od pytania, czy to rzeczywiście jest ważne, rozwijające, potrzebne, o ciekawości nikt nie wspomina) oraz z przeświadczeń wrytych przez pokolenia wychowane w szkole: że tabliczka mnożenia, procenty itd.
Nie znam też szczegółów pracy zespołu opracowującego matematykę. Znam doświadczenia polonistów: wnioski całych środowisk zostały zwyczajnie zignorowane, min. Hall powtarzała wtedy zresztą w wywiadach, że „ona dobrze wie, jak powinna pyglądać podstawa”, a na efekty trzeba poczekać parę lat zamiast krytykować. No, i efekty — jak wiemy — nastąpiły: mamy ów sukces w PISA.
Sam tutaj pisałem wielokrotnie o podstawie, wyłącznie krytyczne rzeczy — nie umiałbym uczciwie podziedzieć słowa na jej obronę. Pisał też Ksawery. Nie pamiętam nikogo, kto by z tym dyskutował — poza Twoimi uwagami o procentach.
Próbowałem również — długo i intensywnie — namawiać utytułowanych akademików na recenzję obecnej podstawy. Każdy z moich rozmówców był przekonany, że to jest gniot, albo przynajmniej, że kierunek zmian / redukcji jest zatrważający. Ale nikt nie podjął się zająć publicznie stanowiska. Mówiono na ogół „ja się na dydaktyce nie znam”. Dydaktyków przedmiotowych zresztą wykoszono. Na matematyce z UW jest dosłownie jeden — Mirosław Dąbrowski. Dydaktycznie zajmuje się etapem wczesnoszkolnym. Wnioski z jego badań są przerażające. Jego propozycje starają się „realistycznie” dopasować do tego, co mu się samemu nie podoba w podstawie „rachunki, rachunki, rachunki”. Dąbrowski konstruuje więc koncepcję „szkoły z ludzką twarzą”. I tak jest bardzo radykalnie różna od dominującej praktyki i teorii — i również Dąbrowski zmaga się z kadrami.
Koalicja „Dziecko bez stopni” — ma podobno szanse. Ja w nie nie wierzę, ale sympatyzuję, bo ona ma przynajmniej ideę — „bez stopni” właśnie. Wszyscy natomiast — niemal dosłownie — opowiadają się albo przeciw ew. koalicji „po pierwsze zaciekawić” (ale uwaga — nie sztuczkami a la Ludwik XIV, ale wybierając przedmiotowe zagadnienia, które są rzeczywiście ciekawe), albo uważają, że to jest nieważne, bo program jest w ogóle nieważny, bo nie ma szans itd.
Moim własnym celem byłoby opisanie szkolnego programu w kilku zdaniach ustawy i wywalenie podstawy w ogóle. To nie wystarczy w dzisiejszym spustoszeniu. Trzeba by mieć jeszcze kilka autorskich zespołów, które by mogły pracować nad propozycjami podręcznikowymi, których nie ograniczy potem opinia żadnego ministerialnego rzeczoznawcy.
A siedzę od lat i gadam tutaj, wdzięczny za niegdysiejsze zaproszenie, bo jesteście największą pozarządową organizacją i macie wpływ na środowisko. Może nawet i na „decydentów”, ale to obchodzi mnie akurat mniej — gros rzeczy do zrobienia i gros problemów dotyczy właśnie środowowisk. Zarówno eksperckich, jak nauczycielskich.
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 11:20Danusia, napisałaś: „może matematycy na tym blogu mogliby pokusić się na stworzenie ram – czego uczyć w matematyce. Można byłoby wtedy starać się to przekazać decydentom.(…) PP jest ustalona i w opinii społecznej raczej trafiona, a na egzaminach siadło CKE i nie sądzę, aby oddało pole nawet do dyskusji.”
Odpowiadam tu, bo powyżej szpalta robi się niewygodnie wąska.
Nie wiem, co to znaczy, że podstawa w opinii społecznej jest raczej trafiona. Sam obserwuję, że większośc rozmówców nie widzi dla niej alternatywy i to przekonanie wynika w mojej ocenie z poczucia niemożności zmian, ze świadomości, że uczyć trzeba bardzo konkretnych umiejętności tak, by dało się je sprawdzić na egzaminach (przy tym to jest ważniejsze od pytania, czy to rzeczywiście jest ważne, rozwijające, potrzebne, o ciekawości nikt nie wspomina) oraz z przeświadczeń wrytych przez pokolenia wychowane w szkole: że tabliczka mnożenia, procenty itd.
Nie znam też szczegółów pracy zespołu opracowującego matematykę. Znam doświadczenia polonistów: wnioski całych środowisk zostały zwyczajnie zignorowane, min. Hall powtarzała wtedy zresztą w wywiadach, że „ona dobrze wie, jak powinna pyglądać podstawa”, a na efekty trzeba poczekać parę lat zamiast krytykować. No, i efekty — jak wiemy — nastąpiły: mamy ów sukces w PISA.
Sam tutaj pisałem wielokrotnie o podstawie, wyłącznie krytyczne rzeczy — nie umiałbym uczciwie podziedzieć słowa na jej obronę. Pisał też Ksawery. Nie pamiętam nikogo, kto by z tym dyskutował — poza Twoimi uwagami o procentach.
Próbowałem również — długo i intensywnie — namawiać utytułowanych akademików na recenzję obecnej podstawy. Każdy z moich rozmówców był przekonany, że to jest gniot, albo przynajmniej, że kierunek zmian / redukcji jest zatrważający. Ale nikt nie podjął się zająć publicznie stanowiska. Mówiono na ogół „ja się na dydaktyce nie znam”. Dydaktyków przedmiotowych zresztą wykoszono. Na matematyce z UW jest dosłownie jeden — Mirosław Dąbrowski. Dydaktycznie zajmuje się etapem wczesnoszkolnym. Wnioski z jego badań są przerażające. Jego propozycje starają się „realistycznie” dopasować do tego, co mu się samemu nie podoba w podstawie „rachunki, rachunki, rachunki”. Dąbrowski konstruuje więc koncepcję „szkoły z ludzką twarzą”. I tak jest bardzo radykalnie różna od dominującej praktyki i teorii — i również Dąbrowski zmaga się z kadrami.
Koalicja „Dziecko bez stopni” — ma podobno szanse. Ja w nie nie wierzę, ale sympatyzuję, bo ona ma przynajmniej ideę — „bez stopni” właśnie. Wszyscy natomiast — niemal dosłownie — opowiadają się albo przeciw ew. koalicji „po pierwsze zaciekawić” (ale uwaga — nie sztuczkami a la Ludwik XIV, ale wybierając przedmiotowe zagadnienia, które są rzeczywiście ciekawe), albo uważają, że to jest nieważne, bo program jest w ogóle nieważny, bo nie ma szans itd.
Moim własnym celem byłoby opisanie szkolnego programu w kilku zdaniach ustawy i wywalenie podstawy w ogóle. To nie wystarczy w dzisiejszym spustoszeniu. Trzeba by mieć jeszcze kilka autorskich zespołów, które by mogły pracować nad propozycjami podręcznikowymi, których nie ograniczy potem opinia żadnego ministerialnego rzeczoznawcy.
A siedzę od lat i gadam tutaj, wdzięczny za niegdysiejsze zaproszenie, bo jesteście największą pozarządową organizacją i macie wpływ na środowisko. Może nawet i na „decydentów”, ale to obchodzi mnie akurat mniej — gros rzeczy do zrobienia i gros problemów dotyczy właśnie środowowisk. Zarówno eksperckich, jak nauczycielskich.
dsterna
4 maja 2015 at 13:41Pawle, to do kogo kierujesz dyskusję? Są tylko dwa kierunki trafienia:
1. Decydenci
2. Nauczyciele
Piszesz, że pierwsi nie słuchają. Może lepiej byłoby przedstawić im gotowy produkt niż ich naginać, aby sami zrobili zmianę. Ten produkt musiałby być użyteczny, nie może być pobożnym życzeniem np budowania zainteresowania uczniów. Na świecie mówi się teraz wiele o kluczowych pojęciach w danym przedmiocie. Może to jest droga. Próbowaliśmy nad tym pracować w Akademii Uczniowskiej, i chyba nam nie wyszło.
Jeśli chcesz dotrzeć do nauczycieli (środowisko najbliżej ucznia)to musisz mieć dla nich konkretną propozycję. Oni są na prawdę zapracowani i mają wiele nacisków, więc nie zaczną tego sami robić. Też nie wiedzą jak. Jeśli wiesz, to im powiedz. Oskarżanie nauczycieli o niewiedzę i lenistwo nie jest żadną drogą do poprawienia sytuacji. Po pierwsze jest to niesprawiedliwe uogólnienie, po drugie krytyką nic się nie poprawi, a po trzecie „kochajmy tych co mamy” , bo inni nie czekają w kolejce i może się okazać, że jest tylko dwóch nauczycieli na całą Polskę.
Niestety z Waszych (Twoich i Ksawerego) postów wynika ocena, że mamy beznadziejnych nauczycieli, a żądacie, aby oni zrobili rewolucje, to się kupy nie trzyma.
D
Xawer
4 maja 2015 at 14:01Są jeszcze co najmniej dwie grupy, dużo bardziej „Obywatelskie” od tych, które wymieniasz.
3. Rodzice i wyborcy.
4. Organizacje społeczne, stanowiące nacisk polityczny na decydentów, a nie będące wspierającym ich zapleczem.
A jeśli mówisz o grupie 2. (nauczyciele), to zależy z czym chcesz do nich dotrzeć.
Jeśli przyjmujesz założenie, że są urzędnikami państwowymi, realizującymi bezkrytycznie i bez własnej odpowiedzialności trześci, zlecone im przez decydentów, to z nimi nie ma w ogóle o czym rozmawiać, poza nakłanianiem ich, by z tej roli się wyłamywali i uświadamianiem im odpowiedzialności moralnej za udział w systemie krzywdzącym dzieci.
Nie, z moich postów nie wynika, żeby to nauczyciele robili rewolucję. Podobnie, jak za komuny nie oczekiwałem, że zmianę systemu wywoła Biuro Polityczne KC PZPR (decydent) ani doły partyjne (nauczyciele).
Jeśli ktoś może dążyć do zmian, to właśnie rodzice, wyborcy i pozarządowe grupy nacisku na władzę, nie godzący się na taki system, z jakim mamy do czynienia dziś. Budujący wobec niego alternatywę i wymuszającym poszerzanie pola do działania poza systemem.
dsterna
4 maja 2015 at 22:33Życzę powodzenia z rodzicami i wyborcami.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 19:01Pytanie jest oczywiście dobre, a Ksawery ma rację wskazując kolejnych adresatów.
Ja napisałem, co o nauczycielach wiem z badań, które wydają mi się rzetelne. Dość dokładnie im się przyglądałem i da się z nich wyczytać o wiele więcej niż np. z PISA. Również z więcej niż z metaanaliz Hattiego zresztą, wydaje mi się, choć to poboczny temat.
Stwierdzenie niewiedzy i lenistwa nauczycieli wygląda mi na stwierdzenie faktu. Nie jest — dla mnie — oskarżeniem, bo dobrze wiem, że to są ludzie, którzy skończyli z grubsza takie same szkoły, jak np. ja i podlegają tym samym ograniczeniom / okaleczeniom, którym i ja ulegam, co wielokrotnie podkreślałem. I którzy robią to, czego się od nich oczekuje i co mogą robić. Tu mam wrażenie, że wiem o tym lepiej niż np. Ty, ponieważ twierdzę, że zarówno tradycyjny, represyjny system ocen, jak i przedpotopowa metodyka nadają się do wykonania nauczycielskich lepiej, a nie gorzej, niż np. Ocenianie Kształtujące.
Wiem także o tym — bo to również widać z badań i też to podkreślałem — że przy połączeniu dobrej samooceny i podkreślaniu idealistycznych motywacji w pracy zawodowej, dialog z tą ogromną i niemożliwą do pominięcia grupą zawodową, będzie koszmarnie trudny, bo ci ludzie zawsze odrzucą krytykę i zawsze będą pokrzykiwać o kaganku, o niezrozumieniu itd.
Nie wymagaj od nas, proszę, byśmy pisali, że nauczyciele są ok., skoro obaj widzimy, że nie są, a spora część naszej własnej pracy z dziećmi polega na eliminacji tego złego, co im robi szkoła. U Ksawerego dotyczy to „uczniów zdolnych”, u mnie na ogół przeciwnie. Ksawery woli pracować indywidualnie, ja się uparłem pracować z grupami — wnioski mamy wszakże, zauważ, tożsame jeśli chodzi zarówno o ocenę nauczycieli, jak i szkolnych podręczników.
Ja uważam — tu się akurat z Ksawerym różnimy — że dobrze zrobione szkolne programy są zadaniem zasadniczej wagi, tworząc przy okazji szansę na douczenie nauczycieli.
Ty mi natomiast mówisz mniej więcej „zrób podręczniki, to się postaramy wymusić na MEN ich akceptację”. O ile oczywiście dobrze Cię zrozumiałem, twierdzisz, że tylko gadamy, natomiast niczego konkretnego nie zaproponowaliśmy. A te propozycje, które sami uważamy za nadające się dla realizacji są jakimś kuriozum filozofujących bufonów, kompletnie oderwanym od rzeczywistości i jej twardych realiów, do których należy opanowanie procentów, a nie opis tajemnic wszechświata…
Wiesz, ja się zaprzyjaźniłem z Agnieszką Kłakówną i mam w domu całą szafę jej podręczników — mówię o rozmiarze pracy, której się domagasz ode mnie, bym mógł być może zasłużyć na ocenę „no, to jest konkret”. Są w mojej szafie z Kłakówną książeczki dla dzieci (w zasadzie antologie fragmentów literackich), są i dla nauczycieli (w tej liczbie również takie, które służą do układania planów na użytek kuratoriów). Gigantyczna praca, która właśnie ulega zmarnowaniu. Wbrew mojej własnej opinii o nauczycielskiej mizerii, wciąż jest spora grupa takich, którzy z tych podręczników chcą korzystać, choć one są piekielnie wymagające przede wszystkim dla nich. W związku z czym zasypują autorów prośbami o egzemplarze, bo już ich dostać się nie da.
Teraz miałyby się znaleźć całe zespoły ludzi, którzy by się zdecydowali na frajerstwo większe niż to się ekipie Kłakówny przytrafiło i pracowali nad „programem marzeń” już kompletnie od czapy, bez żadnej konkretnej szansy na realizację tych marzeń, o honorariach wstydliwie nie wspominając. No…
Nie znajdę takich, skoro dotąd nie znalazłem, więc sam usiłuję coś kombinować i będę tu wpuszczał efekty. Wciąż szukam sposobów, przyczółków i źródeł finansowania. W sektorze pozarządowym, który mi się wydawał naturalnym polem dla tego rodzaju działań spotykam się wszakże z absolutnym brakiem zainteresowania (Twoje przecież trzeba było niemal wymusić) i wiecznymi napomnieniami o realizm. Realizm znam z własnych projektów, które próbowałem finansować z grantów — ma być zgodnie z podstawą i ocenione przez ministerialnych rzeczoznawców. Tego odmawiam i wiem, dlaczego.
Jeśli uważasz, że decydentom nie ma co proponować, bo nie ma gotowej oferty, to porozmawiaj np. z dyrektorami szkół Montessori i spytaj, jak wyglądają ich kontakty z kurtoriami. Czego dotyczą kłopoty. Da się z biedą założyć przedszkole Montessori, da się założyć szkołę dla klas I – III, klasy IV – VI już stanowią problem. Chodzi oczywiście o podstawę programową. Decydentom należy radzić, żeby podstawę programową po prostu wyrzucili do kosza. Próby zastępowania podstawy programowej, wyliczającej zbiór kluczowych kompetencji wymaganych od ucznia innym zestawem i inną listą, nie mają wielkiego sensu — dobrze o tym wiemy. Albo powinniśmy wiedzieć — temu między innymi służyły nasze jałowe z Ksawerym wysiłki w tytejszych dyskusjach. I oczywiście razem z podstawą w koszu powinny wylądować certyfikujące absolwentów egzaminy państwowe. Tu przynajmniej mieliśmy nadzieję na Wasze zrozumienie, ale jakoś nie wychodzi.
Każdemu zaś nauczycielowi, który zechce słuchać i zadaje pytania, proponujemy obaj z Ksawerym w zasadzie to samo: machnij ręką na program i podręczniki. Rozszeż problem, pokaż dzieciom zagadnienia, które ich ciekawią, a procenty nastąpią same z siebie, jako efekt uboczny. Ryzyko nie jest wielkie — stracić można nawet parę miesięcy daremnych poszukiwań, ale kiedy wreszcie trafisz, jesteś w stanie „zrealizować program” mimochodem w krótkim czasie.
Obok w „Kosmicznym odlocie” masz ileś materiałów „konspektowych”. To nie są konspekty lekcji, bo z kilku powodów tam wyjaśnionych, nie to było celem. Ale jest dość jasne, że się z tego lekcje da zrobić bez większych kłopotów i ja je mogę zrobić na żądanie. Nie wymagaj ode mnie wszakże wskazania punktów podstawy, które są tam realizowane, choć to też da się zrobić w niektórych przypadkach. Celem było zaś w tym tekście coś nieco innego: pokazać, że elementy wywalone z programów z premedytacją jako zbyt trudne dla licealistów z klas profilowanych da się w gruncie rzeczy pokazać w niektórych przypadkach również maluchom z nauczania początkowego. Masz tam więc kilka konkretnych przykładów „realizacji” na różnych poziomach trudności i różnych etapach edukacyjnych, a ja właśnie wszystkie z nich wytestowałem na dzieciach w wieku IV — VI i każde z nich było w stanie „opanować” wszystkie elementy tam pomieszczonego materiału. Bez ani jednego wyjątku. Nie mam się za uzdolnionego „pedagogicznie”.
Jest tu również tekst „Liczby i anioły”. To materiał w umiarkowanym zakresie dla uczniów, choć sam tego typu rzeczy opowiadałem tym gimnazjalistom i licealistom, którzy się uważali za humanistów, a do matematyki mieli uraz wyniesiony ze szkoły. To jest więc tekst o filozofii. Pojawia się w nim ileś klasycznych dowodów, których od dawna już w szkole nie ma. Całość jest zupełnie bezużyteczna. Nie ma ani procentów, ani równań kwadratowych, które jak wiadomo do życia są absolutnie niezbędne. Wspominam o tym tekście z dwóch powodów.
Po pierwsze udało mi się zidentyfikować dosłownie jedną nauczycielkę, która z tego materiału zechciała skorzystać zainteresowana. I ona jest katechetką… Lekcje — wg jej pomysłu — były lekcjami matematyki, a nie religii i ona zapraszała na nie matematyczki ze szkoły. Nieskutecznie. Matematyka do prowadzenia lekcji musiała „zaimportować” z zewnątrz, narażając się w szkole na ostracyzm. Trzeba wykonać z nauczycielami również taką pracę, która pokaże wartość rzeczywiście ważnych, ciekawych i głębokich problemów, a nie tylko sprawności w rozwiązywaniu równań. Nie tylko z nauczycielami — to są wartości w ogóle zapomniane w kulturze i również np. rodzice nie wiedzą o ich istnieniu.
Powód drugi właśnie z tym się wiąże. Ja sam matematyczną część „podstawy programowej” definiuję nie tak, żeby uczeń koniecznie umiał liczyć procenty, ale by znał choćby jedno, a najlepiej kilka zagadnień, które go interesują i które w związku z tym rozumie. Koniec. Więcej mi nie trzeba.
Jestem oczywiście w stanie wyprodukować po pierwsze zwartą listę postulatów ustrojowych, dotyczących szkoły, jej programu, systemu oceniania itd. Po drugie umiem formułować propozycje programowe i to robię. Ale cała ta gadanina ma sugerować, że to jest wybieganie przed szereg, bo najpierw trzeba się dogadać, o co nam chodzi. Czy jest, czy nie jest celem szkoły wyćwiczyć wszystkich w procentach, czy może chodzi jednak o coś innego.
Powtarzam jeszcze raz — jeśli chodzi o ćwiczenie w procentach, to oceny liczbowe i również ich „karny” aspekt są jak najbardziej adekwatne. To środek, który najlepiej służy wykonaniu nauczycielskiego zadania.
Co do wymagań adresowanych do nauczycieli. Rewolucji od nich nie żądam. Żądam wstydu od tych, którzy uczą o Koperniku sami wiedząc o nim tyle, ile z owego wierszyka o wstrzymaniu Słońca. Taki wstyd to byłoby dużo — na nim się da budować.
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 21:41I jeszcze — recenzja istniejącej podstawy jest ważną rzeczą. Kiedy się przyjrzysz celom, które podstawa usiłuje osiągać, a to dobrze widać poprzez analizę dokonanych ostatnio redukcji programowych i jeśli zobaczysz, jak one się realizują w uczniowskich błędach (a np. Dąbrowski analizuje to świetnie, jeśli nas z Ksawerym nie słuchasz), to natychmiast nasuną się wnioski o alternatywnie sformułowanych celach. Może nawet formułowanych przeciwstawnie — sam właśnie tak je widzę.
Obecna podstawa z matematyki jest według mnie kompletnym gniotem i wielokrotnie to próbowałem pokazać. To jednak nie jest pogląd powszechny. Istnieje spora część matematyków, którzy są przeciwnego zdania. Cytowałem tu lokalny medialny spór prof.prof. Marcinkowskiego i Pacholskiego z Wrocławia w tamtejszej „Wyborczej” po pierwszej obowiązkowej maturze z matematyki. Obaj są świetnymi matematykami. Marcinkowski w bliskim mi duchu pomstował, że liczenie cen spodni po procentowej obniżce to żenada i że matematyka to szkoła myślenia. Tam jakiś skandal wybuchł w instytucie, ktoś chyba do kogoś dzwonił, dość, że Pacholski uznał za stosowne jako zwierznik w instytucie Marcinkowskiego zmitygować go publicznie tydzień później w tej samej „Wyborczej”. Powiedział wtedy kilka nieprawd — m.in. tę, że od kandydatów na studia ścisłe i techniczne wymaga się rozszerzonej matematyki, co nie było i nie jest prawdą. Ale powiedział również w charakterystyczny sposób, że od pozostałych (czyli np. humanistów) wymagać trzeba „podstaw matematyki”, co brzmi dość zabawnie w ustach matematyka — skoro podstawami matematyki mają być akurat procenty.
Otóż to nie są podstawy matematyki. Tabliczka mnożenia też do nich nie należy. Wiele napisano o intelektualnej szkodliwości bezmyślnych ćwiczeń w jednym i w drugim i wypadałoby wreszcie do tych argumentów się odnieść, a nie ich wiecznie nie słyszeć. Podobnych nieprawd jest w podstawie mnóstwo — np. tych z Piageta, zresztą cytowanego niedokładnie, o pojęciu stałości liczby, jakby nie istniały prace korygujące klasykę Piageta w tym zakresie i pokazujące — wbrew stwierdzeniom polskiej podstawy — że to jest pojęcie, które jednak da się wytłumaczyć i nawet wiadomo jak, a wcale nie trzeba ćwiczyć miesiącami.
Jeśli zaś celem „szkolnej matematyki” są procenty i mnożenie, to może jednak nie nazywajmy tego matematyką, a po prostu rachunkami — ograniczmy się więc do tego i stwierdźmy, że po podstawówce dzieci muszą to umieć. Koniec. Czy opanują to w pierwszych klasach, czy w ostatnich — wszystko jedno z punktu widzenia wymagań, bo nie wszystko jedno z punktu widzenia edukacji: rachunkami można zabić myślenie i szkoła to właśnie robi, nie tylko w Polsce zresztą oczywiście.
Matematykę skonstruujmy zaś jako naukę myślenia i element wiedzy o świecie, którą ma człowiek wykształcony, a nie tylko efektywnie posługujący się podstawowymi narzędziami. Taką dyscyplinę promujmy, próbujmy czynić znaną, zrozumiałą, atrakcyjną. Ale nie wymagajmy logarytmów, wzorów na deltę i podobnych rzeczy, bo to jest kpina z ludzkiego intelektu — a mam na myśli intelekt zarówno twórców matematyki, jak uczniów traktowanych jak prostaczki, które nie są w stanie zrozumieć, skąd ten Arab wytrzasnął deltę.
Budowanie kontrpropozycji do podstawy o tyle mija się z celem, że właśnie o to chodzi, by zrezygnować z katalogu kompetencji wymaganych i dopuścić istnienie programów bardzo różnych. Byłoby fajnie mieć takich propozycji ileś od razu gotowych, ale to jest przecież wielkie zadanie.
Propozycja krytyki podstawy, uświadomienia znaczenia programów itd., to coś, co adresuję do wszystkich środowisk obywatelskich związanych z edukacją, do poszukujących i dobrze wykształconych nauczycieli oraz do akademików — bo to jest żenujące, że oni milczą. Z tym dopiero trzeba by iść do decydentów.
W międzyczasie — sądzę — starczyć nam powinny przykłady propozycji programowych, które się w obecnym tępym nurcie nie mieszczą. Recenzja status quo — niecenzurowana „realizmem” — jest według mnie niezbędnym elementem podstawy działania „ruchu zmiany”.
Wyjaśnij mi, przy okazji, bo tego nie umiem zrozumieć, jak to się dzieje, że w pozarządowych projektach edukacyjnych mieści się tyle szkoleń i konferencji, a nie da się zrobić krytycznej recenzji podstawy, przeglądu szkolnych podręczników i funkcjonowania tego spsiałego rynku, na którym wydawnictwa pedagogiczne oferują równocześnie bryki i robią inne rzeczy jeszcze mniej przyzwoite, nie da się zrobić krytyki PISA, matur i pozostałych państwowych egzaminów, nie da się ocenić i zbadać tego dramatycznego spadku standardów, który od dawna już ogarnia również uczelnie itd. — gdzie się podział ten cały polski duch obywatelskiego protestu i etos polskiego niezależnego inteligenta?
dsterna
4 maja 2015 at 22:41Wygląda na to, ze mamy inne zdanie na temat poprawy polskiej szkoły.
Ale chyba nie musimy się przekonywać. Niech każdy próbuje na własną rękę.
Organizacje pozarządowe nie zajmują się recenzowaniem badań, ani pisaniem podręczników, przynajmniej CEO nie ma tego w misji. Staramy się pomagać nauczycielom i szkole, jak umiemy. I czasami się nam udaje.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 22:46Ależ ja dawno już dałem spokój z przekonywaniem. Usiłuję zrozumieć. I niezbyt mi idzie 😉
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 08:49Od dawna również wiem, że nasze zdania o poprawie szkoły różnią się chyba zasadniczo, choć nadal nie umiem pojąć, na czym polega różnica.
W szczególności idea „bez stopni” podoba mi się bardzo i się z nią solidaryzuję, choć sądzę, że nie tędy droga do zmiany, bo najpierw trzeba zdecydować, po co nam szkoła, bo jeśli służy tym celom, którym służy, to oceny represyjne stają się naturalne do ich realizacji. Jest to cel, z którym mi po drodze przy wszystkich dających się zauważyć lub podejrzewać różnicach.
Ty natomiast uważasz, że zajmowanie się programem nie ma sensu i nie jest specjalnie potrzebne. Program jest ok., nauczyciele są ok., dopóki znają procenty, a argumenty o tym, że po pierwsze najwyraźniej nie znają, a po drugie, gdyby znali, to jest to daleko niewystarczające uważasz za marudzenie, które przy tym nauczycieli obraża.
Nauczycielom trzeba pomóc, podkreślasz. Też tak sądzę. Uważam, że przede wszystkim pomoc jest im potrzebna w sprawie, że tak powiem, niewymierności, a procenty to drobiazg dla kogoś, kto niewymierność rozumie — a nie szczyt umiejętności. Uważam również, że promocja tego rodzaju wiedzy jest dzisiaj tym, czego potrzebujemy w edukacji najbardziej — również poza szkołą.
Zastanawiam się, gdzie się rozjeżdżamy tak bardzo, że wspomniana solidarność nie może być wzajemna. Podejrzewam, że przyczyna tkwi w owej obraźliwej dla nauczycieli ocenie. Cóż — tak wyglądają fakty niestety i mamy na to kilka mocnych potwierdzeń. Fakty nie są obraźliwe. Nauczycieli mamy ponad pół miliona, wykształciliśmy ich na takim właśnie poziomie i przygotowaliśmy do realizacji takich celów. Nie ich wina. Co nie zmienia faktów.
dsterna
4 maja 2015 at 13:41Pawle, to do kogo kierujesz dyskusję? Są tylko dwa kierunki trafienia:
1. Decydenci
2. Nauczyciele
Piszesz, że pierwsi nie słuchają. Może lepiej byłoby przedstawić im gotowy produkt niż ich naginać, aby sami zrobili zmianę. Ten produkt musiałby być użyteczny, nie może być pobożnym życzeniem np budowania zainteresowania uczniów. Na świecie mówi się teraz wiele o kluczowych pojęciach w danym przedmiocie. Może to jest droga. Próbowaliśmy nad tym pracować w Akademii Uczniowskiej, i chyba nam nie wyszło.
Jeśli chcesz dotrzeć do nauczycieli (środowisko najbliżej ucznia)to musisz mieć dla nich konkretną propozycję. Oni są na prawdę zapracowani i mają wiele nacisków, więc nie zaczną tego sami robić. Też nie wiedzą jak. Jeśli wiesz, to im powiedz. Oskarżanie nauczycieli o niewiedzę i lenistwo nie jest żadną drogą do poprawienia sytuacji. Po pierwsze jest to niesprawiedliwe uogólnienie, po drugie krytyką nic się nie poprawi, a po trzecie „kochajmy tych co mamy” , bo inni nie czekają w kolejce i może się okazać, że jest tylko dwóch nauczycieli na całą Polskę.
Niestety z Waszych (Twoich i Ksawerego) postów wynika ocena, że mamy beznadziejnych nauczycieli, a żądacie, aby oni zrobili rewolucje, to się kupy nie trzyma.
D
Xawer
4 maja 2015 at 14:01Są jeszcze co najmniej dwie grupy, dużo bardziej „Obywatelskie” od tych, które wymieniasz.
3. Rodzice i wyborcy.
4. Organizacje społeczne, stanowiące nacisk polityczny na decydentów, a nie będące wspierającym ich zapleczem.
A jeśli mówisz o grupie 2. (nauczyciele), to zależy z czym chcesz do nich dotrzeć.
Jeśli przyjmujesz założenie, że są urzędnikami państwowymi, realizującymi bezkrytycznie i bez własnej odpowiedzialności trześci, zlecone im przez decydentów, to z nimi nie ma w ogóle o czym rozmawiać, poza nakłanianiem ich, by z tej roli się wyłamywali i uświadamianiem im odpowiedzialności moralnej za udział w systemie krzywdzącym dzieci.
Nie, z moich postów nie wynika, żeby to nauczyciele robili rewolucję. Podobnie, jak za komuny nie oczekiwałem, że zmianę systemu wywoła Biuro Polityczne KC PZPR (decydent) ani doły partyjne (nauczyciele).
Jeśli ktoś może dążyć do zmian, to właśnie rodzice, wyborcy i pozarządowe grupy nacisku na władzę, nie godzący się na taki system, z jakim mamy do czynienia dziś. Budujący wobec niego alternatywę i wymuszającym poszerzanie pola do działania poza systemem.
dsterna
4 maja 2015 at 22:33Życzę powodzenia z rodzicami i wyborcami.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 19:01Pytanie jest oczywiście dobre, a Ksawery ma rację wskazując kolejnych adresatów.
Ja napisałem, co o nauczycielach wiem z badań, które wydają mi się rzetelne. Dość dokładnie im się przyglądałem i da się z nich wyczytać o wiele więcej niż np. z PISA. Również z więcej niż z metaanaliz Hattiego zresztą, wydaje mi się, choć to poboczny temat.
Stwierdzenie niewiedzy i lenistwa nauczycieli wygląda mi na stwierdzenie faktu. Nie jest — dla mnie — oskarżeniem, bo dobrze wiem, że to są ludzie, którzy skończyli z grubsza takie same szkoły, jak np. ja i podlegają tym samym ograniczeniom / okaleczeniom, którym i ja ulegam, co wielokrotnie podkreślałem. I którzy robią to, czego się od nich oczekuje i co mogą robić. Tu mam wrażenie, że wiem o tym lepiej niż np. Ty, ponieważ twierdzę, że zarówno tradycyjny, represyjny system ocen, jak i przedpotopowa metodyka nadają się do wykonania nauczycielskich lepiej, a nie gorzej, niż np. Ocenianie Kształtujące.
Wiem także o tym — bo to również widać z badań i też to podkreślałem — że przy połączeniu dobrej samooceny i podkreślaniu idealistycznych motywacji w pracy zawodowej, dialog z tą ogromną i niemożliwą do pominięcia grupą zawodową, będzie koszmarnie trudny, bo ci ludzie zawsze odrzucą krytykę i zawsze będą pokrzykiwać o kaganku, o niezrozumieniu itd.
Nie wymagaj od nas, proszę, byśmy pisali, że nauczyciele są ok., skoro obaj widzimy, że nie są, a spora część naszej własnej pracy z dziećmi polega na eliminacji tego złego, co im robi szkoła. U Ksawerego dotyczy to „uczniów zdolnych”, u mnie na ogół przeciwnie. Ksawery woli pracować indywidualnie, ja się uparłem pracować z grupami — wnioski mamy wszakże, zauważ, tożsame jeśli chodzi zarówno o ocenę nauczycieli, jak i szkolnych podręczników.
Ja uważam — tu się akurat z Ksawerym różnimy — że dobrze zrobione szkolne programy są zadaniem zasadniczej wagi, tworząc przy okazji szansę na douczenie nauczycieli.
Ty mi natomiast mówisz mniej więcej „zrób podręczniki, to się postaramy wymusić na MEN ich akceptację”. O ile oczywiście dobrze Cię zrozumiałem, twierdzisz, że tylko gadamy, natomiast niczego konkretnego nie zaproponowaliśmy. A te propozycje, które sami uważamy za nadające się dla realizacji są jakimś kuriozum filozofujących bufonów, kompletnie oderwanym od rzeczywistości i jej twardych realiów, do których należy opanowanie procentów, a nie opis tajemnic wszechświata…
Wiesz, ja się zaprzyjaźniłem z Agnieszką Kłakówną i mam w domu całą szafę jej podręczników — mówię o rozmiarze pracy, której się domagasz ode mnie, bym mógł być może zasłużyć na ocenę „no, to jest konkret”. Są w mojej szafie z Kłakówną książeczki dla dzieci (w zasadzie antologie fragmentów literackich), są i dla nauczycieli (w tej liczbie również takie, które służą do układania planów na użytek kuratoriów). Gigantyczna praca, która właśnie ulega zmarnowaniu. Wbrew mojej własnej opinii o nauczycielskiej mizerii, wciąż jest spora grupa takich, którzy z tych podręczników chcą korzystać, choć one są piekielnie wymagające przede wszystkim dla nich. W związku z czym zasypują autorów prośbami o egzemplarze, bo już ich dostać się nie da.
Teraz miałyby się znaleźć całe zespoły ludzi, którzy by się zdecydowali na frajerstwo większe niż to się ekipie Kłakówny przytrafiło i pracowali nad „programem marzeń” już kompletnie od czapy, bez żadnej konkretnej szansy na realizację tych marzeń, o honorariach wstydliwie nie wspominając. No…
Nie znajdę takich, skoro dotąd nie znalazłem, więc sam usiłuję coś kombinować i będę tu wpuszczał efekty. Wciąż szukam sposobów, przyczółków i źródeł finansowania. W sektorze pozarządowym, który mi się wydawał naturalnym polem dla tego rodzaju działań spotykam się wszakże z absolutnym brakiem zainteresowania (Twoje przecież trzeba było niemal wymusić) i wiecznymi napomnieniami o realizm. Realizm znam z własnych projektów, które próbowałem finansować z grantów — ma być zgodnie z podstawą i ocenione przez ministerialnych rzeczoznawców. Tego odmawiam i wiem, dlaczego.
Jeśli uważasz, że decydentom nie ma co proponować, bo nie ma gotowej oferty, to porozmawiaj np. z dyrektorami szkół Montessori i spytaj, jak wyglądają ich kontakty z kurtoriami. Czego dotyczą kłopoty. Da się z biedą założyć przedszkole Montessori, da się założyć szkołę dla klas I – III, klasy IV – VI już stanowią problem. Chodzi oczywiście o podstawę programową. Decydentom należy radzić, żeby podstawę programową po prostu wyrzucili do kosza. Próby zastępowania podstawy programowej, wyliczającej zbiór kluczowych kompetencji wymaganych od ucznia innym zestawem i inną listą, nie mają wielkiego sensu — dobrze o tym wiemy. Albo powinniśmy wiedzieć — temu między innymi służyły nasze jałowe z Ksawerym wysiłki w tytejszych dyskusjach. I oczywiście razem z podstawą w koszu powinny wylądować certyfikujące absolwentów egzaminy państwowe. Tu przynajmniej mieliśmy nadzieję na Wasze zrozumienie, ale jakoś nie wychodzi.
Każdemu zaś nauczycielowi, który zechce słuchać i zadaje pytania, proponujemy obaj z Ksawerym w zasadzie to samo: machnij ręką na program i podręczniki. Rozszeż problem, pokaż dzieciom zagadnienia, które ich ciekawią, a procenty nastąpią same z siebie, jako efekt uboczny. Ryzyko nie jest wielkie — stracić można nawet parę miesięcy daremnych poszukiwań, ale kiedy wreszcie trafisz, jesteś w stanie „zrealizować program” mimochodem w krótkim czasie.
Obok w „Kosmicznym odlocie” masz ileś materiałów „konspektowych”. To nie są konspekty lekcji, bo z kilku powodów tam wyjaśnionych, nie to było celem. Ale jest dość jasne, że się z tego lekcje da zrobić bez większych kłopotów i ja je mogę zrobić na żądanie. Nie wymagaj ode mnie wszakże wskazania punktów podstawy, które są tam realizowane, choć to też da się zrobić w niektórych przypadkach. Celem było zaś w tym tekście coś nieco innego: pokazać, że elementy wywalone z programów z premedytacją jako zbyt trudne dla licealistów z klas profilowanych da się w gruncie rzeczy pokazać w niektórych przypadkach również maluchom z nauczania początkowego. Masz tam więc kilka konkretnych przykładów „realizacji” na różnych poziomach trudności i różnych etapach edukacyjnych, a ja właśnie wszystkie z nich wytestowałem na dzieciach w wieku IV — VI i każde z nich było w stanie „opanować” wszystkie elementy tam pomieszczonego materiału. Bez ani jednego wyjątku. Nie mam się za uzdolnionego „pedagogicznie”.
Jest tu również tekst „Liczby i anioły”. To materiał w umiarkowanym zakresie dla uczniów, choć sam tego typu rzeczy opowiadałem tym gimnazjalistom i licealistom, którzy się uważali za humanistów, a do matematyki mieli uraz wyniesiony ze szkoły. To jest więc tekst o filozofii. Pojawia się w nim ileś klasycznych dowodów, których od dawna już w szkole nie ma. Całość jest zupełnie bezużyteczna. Nie ma ani procentów, ani równań kwadratowych, które jak wiadomo do życia są absolutnie niezbędne. Wspominam o tym tekście z dwóch powodów.
Po pierwsze udało mi się zidentyfikować dosłownie jedną nauczycielkę, która z tego materiału zechciała skorzystać zainteresowana. I ona jest katechetką… Lekcje — wg jej pomysłu — były lekcjami matematyki, a nie religii i ona zapraszała na nie matematyczki ze szkoły. Nieskutecznie. Matematyka do prowadzenia lekcji musiała „zaimportować” z zewnątrz, narażając się w szkole na ostracyzm. Trzeba wykonać z nauczycielami również taką pracę, która pokaże wartość rzeczywiście ważnych, ciekawych i głębokich problemów, a nie tylko sprawności w rozwiązywaniu równań. Nie tylko z nauczycielami — to są wartości w ogóle zapomniane w kulturze i również np. rodzice nie wiedzą o ich istnieniu.
Powód drugi właśnie z tym się wiąże. Ja sam matematyczną część „podstawy programowej” definiuję nie tak, żeby uczeń koniecznie umiał liczyć procenty, ale by znał choćby jedno, a najlepiej kilka zagadnień, które go interesują i które w związku z tym rozumie. Koniec. Więcej mi nie trzeba.
Jestem oczywiście w stanie wyprodukować po pierwsze zwartą listę postulatów ustrojowych, dotyczących szkoły, jej programu, systemu oceniania itd. Po drugie umiem formułować propozycje programowe i to robię. Ale cała ta gadanina ma sugerować, że to jest wybieganie przed szereg, bo najpierw trzeba się dogadać, o co nam chodzi. Czy jest, czy nie jest celem szkoły wyćwiczyć wszystkich w procentach, czy może chodzi jednak o coś innego.
Powtarzam jeszcze raz — jeśli chodzi o ćwiczenie w procentach, to oceny liczbowe i również ich „karny” aspekt są jak najbardziej adekwatne. To środek, który najlepiej służy wykonaniu nauczycielskiego zadania.
Co do wymagań adresowanych do nauczycieli. Rewolucji od nich nie żądam. Żądam wstydu od tych, którzy uczą o Koperniku sami wiedząc o nim tyle, ile z owego wierszyka o wstrzymaniu Słońca. Taki wstyd to byłoby dużo — na nim się da budować.
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 21:41I jeszcze — recenzja istniejącej podstawy jest ważną rzeczą. Kiedy się przyjrzysz celom, które podstawa usiłuje osiągać, a to dobrze widać poprzez analizę dokonanych ostatnio redukcji programowych i jeśli zobaczysz, jak one się realizują w uczniowskich błędach (a np. Dąbrowski analizuje to świetnie, jeśli nas z Ksawerym nie słuchasz), to natychmiast nasuną się wnioski o alternatywnie sformułowanych celach. Może nawet formułowanych przeciwstawnie — sam właśnie tak je widzę.
Obecna podstawa z matematyki jest według mnie kompletnym gniotem i wielokrotnie to próbowałem pokazać. To jednak nie jest pogląd powszechny. Istnieje spora część matematyków, którzy są przeciwnego zdania. Cytowałem tu lokalny medialny spór prof.prof. Marcinkowskiego i Pacholskiego z Wrocławia w tamtejszej „Wyborczej” po pierwszej obowiązkowej maturze z matematyki. Obaj są świetnymi matematykami. Marcinkowski w bliskim mi duchu pomstował, że liczenie cen spodni po procentowej obniżce to żenada i że matematyka to szkoła myślenia. Tam jakiś skandal wybuchł w instytucie, ktoś chyba do kogoś dzwonił, dość, że Pacholski uznał za stosowne jako zwierznik w instytucie Marcinkowskiego zmitygować go publicznie tydzień później w tej samej „Wyborczej”. Powiedział wtedy kilka nieprawd — m.in. tę, że od kandydatów na studia ścisłe i techniczne wymaga się rozszerzonej matematyki, co nie było i nie jest prawdą. Ale powiedział również w charakterystyczny sposób, że od pozostałych (czyli np. humanistów) wymagać trzeba „podstaw matematyki”, co brzmi dość zabawnie w ustach matematyka — skoro podstawami matematyki mają być akurat procenty.
Otóż to nie są podstawy matematyki. Tabliczka mnożenia też do nich nie należy. Wiele napisano o intelektualnej szkodliwości bezmyślnych ćwiczeń w jednym i w drugim i wypadałoby wreszcie do tych argumentów się odnieść, a nie ich wiecznie nie słyszeć. Podobnych nieprawd jest w podstawie mnóstwo — np. tych z Piageta, zresztą cytowanego niedokładnie, o pojęciu stałości liczby, jakby nie istniały prace korygujące klasykę Piageta w tym zakresie i pokazujące — wbrew stwierdzeniom polskiej podstawy — że to jest pojęcie, które jednak da się wytłumaczyć i nawet wiadomo jak, a wcale nie trzeba ćwiczyć miesiącami.
Jeśli zaś celem „szkolnej matematyki” są procenty i mnożenie, to może jednak nie nazywajmy tego matematyką, a po prostu rachunkami — ograniczmy się więc do tego i stwierdźmy, że po podstawówce dzieci muszą to umieć. Koniec. Czy opanują to w pierwszych klasach, czy w ostatnich — wszystko jedno z punktu widzenia wymagań, bo nie wszystko jedno z punktu widzenia edukacji: rachunkami można zabić myślenie i szkoła to właśnie robi, nie tylko w Polsce zresztą oczywiście.
Matematykę skonstruujmy zaś jako naukę myślenia i element wiedzy o świecie, którą ma człowiek wykształcony, a nie tylko efektywnie posługujący się podstawowymi narzędziami. Taką dyscyplinę promujmy, próbujmy czynić znaną, zrozumiałą, atrakcyjną. Ale nie wymagajmy logarytmów, wzorów na deltę i podobnych rzeczy, bo to jest kpina z ludzkiego intelektu — a mam na myśli intelekt zarówno twórców matematyki, jak uczniów traktowanych jak prostaczki, które nie są w stanie zrozumieć, skąd ten Arab wytrzasnął deltę.
Budowanie kontrpropozycji do podstawy o tyle mija się z celem, że właśnie o to chodzi, by zrezygnować z katalogu kompetencji wymaganych i dopuścić istnienie programów bardzo różnych. Byłoby fajnie mieć takich propozycji ileś od razu gotowych, ale to jest przecież wielkie zadanie.
Propozycja krytyki podstawy, uświadomienia znaczenia programów itd., to coś, co adresuję do wszystkich środowisk obywatelskich związanych z edukacją, do poszukujących i dobrze wykształconych nauczycieli oraz do akademików — bo to jest żenujące, że oni milczą. Z tym dopiero trzeba by iść do decydentów.
W międzyczasie — sądzę — starczyć nam powinny przykłady propozycji programowych, które się w obecnym tępym nurcie nie mieszczą. Recenzja status quo — niecenzurowana „realizmem” — jest według mnie niezbędnym elementem podstawy działania „ruchu zmiany”.
Wyjaśnij mi, przy okazji, bo tego nie umiem zrozumieć, jak to się dzieje, że w pozarządowych projektach edukacyjnych mieści się tyle szkoleń i konferencji, a nie da się zrobić krytycznej recenzji podstawy, przeglądu szkolnych podręczników i funkcjonowania tego spsiałego rynku, na którym wydawnictwa pedagogiczne oferują równocześnie bryki i robią inne rzeczy jeszcze mniej przyzwoite, nie da się zrobić krytyki PISA, matur i pozostałych państwowych egzaminów, nie da się ocenić i zbadać tego dramatycznego spadku standardów, który od dawna już ogarnia również uczelnie itd. — gdzie się podział ten cały polski duch obywatelskiego protestu i etos polskiego niezależnego inteligenta?
dsterna
4 maja 2015 at 22:41Wygląda na to, ze mamy inne zdanie na temat poprawy polskiej szkoły.
Ale chyba nie musimy się przekonywać. Niech każdy próbuje na własną rękę.
Organizacje pozarządowe nie zajmują się recenzowaniem badań, ani pisaniem podręczników, przynajmniej CEO nie ma tego w misji. Staramy się pomagać nauczycielom i szkole, jak umiemy. I czasami się nam udaje.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 22:46Ależ ja dawno już dałem spokój z przekonywaniem. Usiłuję zrozumieć. I niezbyt mi idzie 😉
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 08:49Od dawna również wiem, że nasze zdania o poprawie szkoły różnią się chyba zasadniczo, choć nadal nie umiem pojąć, na czym polega różnica.
W szczególności idea „bez stopni” podoba mi się bardzo i się z nią solidaryzuję, choć sądzę, że nie tędy droga do zmiany, bo najpierw trzeba zdecydować, po co nam szkoła, bo jeśli służy tym celom, którym służy, to oceny represyjne stają się naturalne do ich realizacji. Jest to cel, z którym mi po drodze przy wszystkich dających się zauważyć lub podejrzewać różnicach.
Ty natomiast uważasz, że zajmowanie się programem nie ma sensu i nie jest specjalnie potrzebne. Program jest ok., nauczyciele są ok., dopóki znają procenty, a argumenty o tym, że po pierwsze najwyraźniej nie znają, a po drugie, gdyby znali, to jest to daleko niewystarczające uważasz za marudzenie, które przy tym nauczycieli obraża.
Nauczycielom trzeba pomóc, podkreślasz. Też tak sądzę. Uważam, że przede wszystkim pomoc jest im potrzebna w sprawie, że tak powiem, niewymierności, a procenty to drobiazg dla kogoś, kto niewymierność rozumie — a nie szczyt umiejętności. Uważam również, że promocja tego rodzaju wiedzy jest dzisiaj tym, czego potrzebujemy w edukacji najbardziej — również poza szkołą.
Zastanawiam się, gdzie się rozjeżdżamy tak bardzo, że wspomniana solidarność nie może być wzajemna. Podejrzewam, że przyczyna tkwi w owej obraźliwej dla nauczycieli ocenie. Cóż — tak wyglądają fakty niestety i mamy na to kilka mocnych potwierdzeń. Fakty nie są obraźliwe. Nauczycieli mamy ponad pół miliona, wykształciliśmy ich na takim właśnie poziomie i przygotowaliśmy do realizacji takich celów. Nie ich wina. Co nie zmienia faktów.
dsterna
4 maja 2015 at 13:41Pawle, to do kogo kierujesz dyskusję? Są tylko dwa kierunki trafienia:
1. Decydenci
2. Nauczyciele
Piszesz, że pierwsi nie słuchają. Może lepiej byłoby przedstawić im gotowy produkt niż ich naginać, aby sami zrobili zmianę. Ten produkt musiałby być użyteczny, nie może być pobożnym życzeniem np budowania zainteresowania uczniów. Na świecie mówi się teraz wiele o kluczowych pojęciach w danym przedmiocie. Może to jest droga. Próbowaliśmy nad tym pracować w Akademii Uczniowskiej, i chyba nam nie wyszło.
Jeśli chcesz dotrzeć do nauczycieli (środowisko najbliżej ucznia)to musisz mieć dla nich konkretną propozycję. Oni są na prawdę zapracowani i mają wiele nacisków, więc nie zaczną tego sami robić. Też nie wiedzą jak. Jeśli wiesz, to im powiedz. Oskarżanie nauczycieli o niewiedzę i lenistwo nie jest żadną drogą do poprawienia sytuacji. Po pierwsze jest to niesprawiedliwe uogólnienie, po drugie krytyką nic się nie poprawi, a po trzecie „kochajmy tych co mamy” , bo inni nie czekają w kolejce i może się okazać, że jest tylko dwóch nauczycieli na całą Polskę.
Niestety z Waszych (Twoich i Ksawerego) postów wynika ocena, że mamy beznadziejnych nauczycieli, a żądacie, aby oni zrobili rewolucje, to się kupy nie trzyma.
D
Xawer
4 maja 2015 at 14:01Są jeszcze co najmniej dwie grupy, dużo bardziej „Obywatelskie” od tych, które wymieniasz.
3. Rodzice i wyborcy.
4. Organizacje społeczne, stanowiące nacisk polityczny na decydentów, a nie będące wspierającym ich zapleczem.
A jeśli mówisz o grupie 2. (nauczyciele), to zależy z czym chcesz do nich dotrzeć.
Jeśli przyjmujesz założenie, że są urzędnikami państwowymi, realizującymi bezkrytycznie i bez własnej odpowiedzialności trześci, zlecone im przez decydentów, to z nimi nie ma w ogóle o czym rozmawiać, poza nakłanianiem ich, by z tej roli się wyłamywali i uświadamianiem im odpowiedzialności moralnej za udział w systemie krzywdzącym dzieci.
Nie, z moich postów nie wynika, żeby to nauczyciele robili rewolucję. Podobnie, jak za komuny nie oczekiwałem, że zmianę systemu wywoła Biuro Polityczne KC PZPR (decydent) ani doły partyjne (nauczyciele).
Jeśli ktoś może dążyć do zmian, to właśnie rodzice, wyborcy i pozarządowe grupy nacisku na władzę, nie godzący się na taki system, z jakim mamy do czynienia dziś. Budujący wobec niego alternatywę i wymuszającym poszerzanie pola do działania poza systemem.
dsterna
4 maja 2015 at 22:33Życzę powodzenia z rodzicami i wyborcami.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 19:01Pytanie jest oczywiście dobre, a Ksawery ma rację wskazując kolejnych adresatów.
Ja napisałem, co o nauczycielach wiem z badań, które wydają mi się rzetelne. Dość dokładnie im się przyglądałem i da się z nich wyczytać o wiele więcej niż np. z PISA. Również z więcej niż z metaanaliz Hattiego zresztą, wydaje mi się, choć to poboczny temat.
Stwierdzenie niewiedzy i lenistwa nauczycieli wygląda mi na stwierdzenie faktu. Nie jest — dla mnie — oskarżeniem, bo dobrze wiem, że to są ludzie, którzy skończyli z grubsza takie same szkoły, jak np. ja i podlegają tym samym ograniczeniom / okaleczeniom, którym i ja ulegam, co wielokrotnie podkreślałem. I którzy robią to, czego się od nich oczekuje i co mogą robić. Tu mam wrażenie, że wiem o tym lepiej niż np. Ty, ponieważ twierdzę, że zarówno tradycyjny, represyjny system ocen, jak i przedpotopowa metodyka nadają się do wykonania nauczycielskich lepiej, a nie gorzej, niż np. Ocenianie Kształtujące.
Wiem także o tym — bo to również widać z badań i też to podkreślałem — że przy połączeniu dobrej samooceny i podkreślaniu idealistycznych motywacji w pracy zawodowej, dialog z tą ogromną i niemożliwą do pominięcia grupą zawodową, będzie koszmarnie trudny, bo ci ludzie zawsze odrzucą krytykę i zawsze będą pokrzykiwać o kaganku, o niezrozumieniu itd.
Nie wymagaj od nas, proszę, byśmy pisali, że nauczyciele są ok., skoro obaj widzimy, że nie są, a spora część naszej własnej pracy z dziećmi polega na eliminacji tego złego, co im robi szkoła. U Ksawerego dotyczy to „uczniów zdolnych”, u mnie na ogół przeciwnie. Ksawery woli pracować indywidualnie, ja się uparłem pracować z grupami — wnioski mamy wszakże, zauważ, tożsame jeśli chodzi zarówno o ocenę nauczycieli, jak i szkolnych podręczników.
Ja uważam — tu się akurat z Ksawerym różnimy — że dobrze zrobione szkolne programy są zadaniem zasadniczej wagi, tworząc przy okazji szansę na douczenie nauczycieli.
Ty mi natomiast mówisz mniej więcej „zrób podręczniki, to się postaramy wymusić na MEN ich akceptację”. O ile oczywiście dobrze Cię zrozumiałem, twierdzisz, że tylko gadamy, natomiast niczego konkretnego nie zaproponowaliśmy. A te propozycje, które sami uważamy za nadające się dla realizacji są jakimś kuriozum filozofujących bufonów, kompletnie oderwanym od rzeczywistości i jej twardych realiów, do których należy opanowanie procentów, a nie opis tajemnic wszechświata…
Wiesz, ja się zaprzyjaźniłem z Agnieszką Kłakówną i mam w domu całą szafę jej podręczników — mówię o rozmiarze pracy, której się domagasz ode mnie, bym mógł być może zasłużyć na ocenę „no, to jest konkret”. Są w mojej szafie z Kłakówną książeczki dla dzieci (w zasadzie antologie fragmentów literackich), są i dla nauczycieli (w tej liczbie również takie, które służą do układania planów na użytek kuratoriów). Gigantyczna praca, która właśnie ulega zmarnowaniu. Wbrew mojej własnej opinii o nauczycielskiej mizerii, wciąż jest spora grupa takich, którzy z tych podręczników chcą korzystać, choć one są piekielnie wymagające przede wszystkim dla nich. W związku z czym zasypują autorów prośbami o egzemplarze, bo już ich dostać się nie da.
Teraz miałyby się znaleźć całe zespoły ludzi, którzy by się zdecydowali na frajerstwo większe niż to się ekipie Kłakówny przytrafiło i pracowali nad „programem marzeń” już kompletnie od czapy, bez żadnej konkretnej szansy na realizację tych marzeń, o honorariach wstydliwie nie wspominając. No…
Nie znajdę takich, skoro dotąd nie znalazłem, więc sam usiłuję coś kombinować i będę tu wpuszczał efekty. Wciąż szukam sposobów, przyczółków i źródeł finansowania. W sektorze pozarządowym, który mi się wydawał naturalnym polem dla tego rodzaju działań spotykam się wszakże z absolutnym brakiem zainteresowania (Twoje przecież trzeba było niemal wymusić) i wiecznymi napomnieniami o realizm. Realizm znam z własnych projektów, które próbowałem finansować z grantów — ma być zgodnie z podstawą i ocenione przez ministerialnych rzeczoznawców. Tego odmawiam i wiem, dlaczego.
Jeśli uważasz, że decydentom nie ma co proponować, bo nie ma gotowej oferty, to porozmawiaj np. z dyrektorami szkół Montessori i spytaj, jak wyglądają ich kontakty z kurtoriami. Czego dotyczą kłopoty. Da się z biedą założyć przedszkole Montessori, da się założyć szkołę dla klas I – III, klasy IV – VI już stanowią problem. Chodzi oczywiście o podstawę programową. Decydentom należy radzić, żeby podstawę programową po prostu wyrzucili do kosza. Próby zastępowania podstawy programowej, wyliczającej zbiór kluczowych kompetencji wymaganych od ucznia innym zestawem i inną listą, nie mają wielkiego sensu — dobrze o tym wiemy. Albo powinniśmy wiedzieć — temu między innymi służyły nasze jałowe z Ksawerym wysiłki w tytejszych dyskusjach. I oczywiście razem z podstawą w koszu powinny wylądować certyfikujące absolwentów egzaminy państwowe. Tu przynajmniej mieliśmy nadzieję na Wasze zrozumienie, ale jakoś nie wychodzi.
Każdemu zaś nauczycielowi, który zechce słuchać i zadaje pytania, proponujemy obaj z Ksawerym w zasadzie to samo: machnij ręką na program i podręczniki. Rozszeż problem, pokaż dzieciom zagadnienia, które ich ciekawią, a procenty nastąpią same z siebie, jako efekt uboczny. Ryzyko nie jest wielkie — stracić można nawet parę miesięcy daremnych poszukiwań, ale kiedy wreszcie trafisz, jesteś w stanie „zrealizować program” mimochodem w krótkim czasie.
Obok w „Kosmicznym odlocie” masz ileś materiałów „konspektowych”. To nie są konspekty lekcji, bo z kilku powodów tam wyjaśnionych, nie to było celem. Ale jest dość jasne, że się z tego lekcje da zrobić bez większych kłopotów i ja je mogę zrobić na żądanie. Nie wymagaj ode mnie wszakże wskazania punktów podstawy, które są tam realizowane, choć to też da się zrobić w niektórych przypadkach. Celem było zaś w tym tekście coś nieco innego: pokazać, że elementy wywalone z programów z premedytacją jako zbyt trudne dla licealistów z klas profilowanych da się w gruncie rzeczy pokazać w niektórych przypadkach również maluchom z nauczania początkowego. Masz tam więc kilka konkretnych przykładów „realizacji” na różnych poziomach trudności i różnych etapach edukacyjnych, a ja właśnie wszystkie z nich wytestowałem na dzieciach w wieku IV — VI i każde z nich było w stanie „opanować” wszystkie elementy tam pomieszczonego materiału. Bez ani jednego wyjątku. Nie mam się za uzdolnionego „pedagogicznie”.
Jest tu również tekst „Liczby i anioły”. To materiał w umiarkowanym zakresie dla uczniów, choć sam tego typu rzeczy opowiadałem tym gimnazjalistom i licealistom, którzy się uważali za humanistów, a do matematyki mieli uraz wyniesiony ze szkoły. To jest więc tekst o filozofii. Pojawia się w nim ileś klasycznych dowodów, których od dawna już w szkole nie ma. Całość jest zupełnie bezużyteczna. Nie ma ani procentów, ani równań kwadratowych, które jak wiadomo do życia są absolutnie niezbędne. Wspominam o tym tekście z dwóch powodów.
Po pierwsze udało mi się zidentyfikować dosłownie jedną nauczycielkę, która z tego materiału zechciała skorzystać zainteresowana. I ona jest katechetką… Lekcje — wg jej pomysłu — były lekcjami matematyki, a nie religii i ona zapraszała na nie matematyczki ze szkoły. Nieskutecznie. Matematyka do prowadzenia lekcji musiała „zaimportować” z zewnątrz, narażając się w szkole na ostracyzm. Trzeba wykonać z nauczycielami również taką pracę, która pokaże wartość rzeczywiście ważnych, ciekawych i głębokich problemów, a nie tylko sprawności w rozwiązywaniu równań. Nie tylko z nauczycielami — to są wartości w ogóle zapomniane w kulturze i również np. rodzice nie wiedzą o ich istnieniu.
Powód drugi właśnie z tym się wiąże. Ja sam matematyczną część „podstawy programowej” definiuję nie tak, żeby uczeń koniecznie umiał liczyć procenty, ale by znał choćby jedno, a najlepiej kilka zagadnień, które go interesują i które w związku z tym rozumie. Koniec. Więcej mi nie trzeba.
Jestem oczywiście w stanie wyprodukować po pierwsze zwartą listę postulatów ustrojowych, dotyczących szkoły, jej programu, systemu oceniania itd. Po drugie umiem formułować propozycje programowe i to robię. Ale cała ta gadanina ma sugerować, że to jest wybieganie przed szereg, bo najpierw trzeba się dogadać, o co nam chodzi. Czy jest, czy nie jest celem szkoły wyćwiczyć wszystkich w procentach, czy może chodzi jednak o coś innego.
Powtarzam jeszcze raz — jeśli chodzi o ćwiczenie w procentach, to oceny liczbowe i również ich „karny” aspekt są jak najbardziej adekwatne. To środek, który najlepiej służy wykonaniu nauczycielskiego zadania.
Co do wymagań adresowanych do nauczycieli. Rewolucji od nich nie żądam. Żądam wstydu od tych, którzy uczą o Koperniku sami wiedząc o nim tyle, ile z owego wierszyka o wstrzymaniu Słońca. Taki wstyd to byłoby dużo — na nim się da budować.
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 21:41I jeszcze — recenzja istniejącej podstawy jest ważną rzeczą. Kiedy się przyjrzysz celom, które podstawa usiłuje osiągać, a to dobrze widać poprzez analizę dokonanych ostatnio redukcji programowych i jeśli zobaczysz, jak one się realizują w uczniowskich błędach (a np. Dąbrowski analizuje to świetnie, jeśli nas z Ksawerym nie słuchasz), to natychmiast nasuną się wnioski o alternatywnie sformułowanych celach. Może nawet formułowanych przeciwstawnie — sam właśnie tak je widzę.
Obecna podstawa z matematyki jest według mnie kompletnym gniotem i wielokrotnie to próbowałem pokazać. To jednak nie jest pogląd powszechny. Istnieje spora część matematyków, którzy są przeciwnego zdania. Cytowałem tu lokalny medialny spór prof.prof. Marcinkowskiego i Pacholskiego z Wrocławia w tamtejszej „Wyborczej” po pierwszej obowiązkowej maturze z matematyki. Obaj są świetnymi matematykami. Marcinkowski w bliskim mi duchu pomstował, że liczenie cen spodni po procentowej obniżce to żenada i że matematyka to szkoła myślenia. Tam jakiś skandal wybuchł w instytucie, ktoś chyba do kogoś dzwonił, dość, że Pacholski uznał za stosowne jako zwierznik w instytucie Marcinkowskiego zmitygować go publicznie tydzień później w tej samej „Wyborczej”. Powiedział wtedy kilka nieprawd — m.in. tę, że od kandydatów na studia ścisłe i techniczne wymaga się rozszerzonej matematyki, co nie było i nie jest prawdą. Ale powiedział również w charakterystyczny sposób, że od pozostałych (czyli np. humanistów) wymagać trzeba „podstaw matematyki”, co brzmi dość zabawnie w ustach matematyka — skoro podstawami matematyki mają być akurat procenty.
Otóż to nie są podstawy matematyki. Tabliczka mnożenia też do nich nie należy. Wiele napisano o intelektualnej szkodliwości bezmyślnych ćwiczeń w jednym i w drugim i wypadałoby wreszcie do tych argumentów się odnieść, a nie ich wiecznie nie słyszeć. Podobnych nieprawd jest w podstawie mnóstwo — np. tych z Piageta, zresztą cytowanego niedokładnie, o pojęciu stałości liczby, jakby nie istniały prace korygujące klasykę Piageta w tym zakresie i pokazujące — wbrew stwierdzeniom polskiej podstawy — że to jest pojęcie, które jednak da się wytłumaczyć i nawet wiadomo jak, a wcale nie trzeba ćwiczyć miesiącami.
Jeśli zaś celem „szkolnej matematyki” są procenty i mnożenie, to może jednak nie nazywajmy tego matematyką, a po prostu rachunkami — ograniczmy się więc do tego i stwierdźmy, że po podstawówce dzieci muszą to umieć. Koniec. Czy opanują to w pierwszych klasach, czy w ostatnich — wszystko jedno z punktu widzenia wymagań, bo nie wszystko jedno z punktu widzenia edukacji: rachunkami można zabić myślenie i szkoła to właśnie robi, nie tylko w Polsce zresztą oczywiście.
Matematykę skonstruujmy zaś jako naukę myślenia i element wiedzy o świecie, którą ma człowiek wykształcony, a nie tylko efektywnie posługujący się podstawowymi narzędziami. Taką dyscyplinę promujmy, próbujmy czynić znaną, zrozumiałą, atrakcyjną. Ale nie wymagajmy logarytmów, wzorów na deltę i podobnych rzeczy, bo to jest kpina z ludzkiego intelektu — a mam na myśli intelekt zarówno twórców matematyki, jak uczniów traktowanych jak prostaczki, które nie są w stanie zrozumieć, skąd ten Arab wytrzasnął deltę.
Budowanie kontrpropozycji do podstawy o tyle mija się z celem, że właśnie o to chodzi, by zrezygnować z katalogu kompetencji wymaganych i dopuścić istnienie programów bardzo różnych. Byłoby fajnie mieć takich propozycji ileś od razu gotowych, ale to jest przecież wielkie zadanie.
Propozycja krytyki podstawy, uświadomienia znaczenia programów itd., to coś, co adresuję do wszystkich środowisk obywatelskich związanych z edukacją, do poszukujących i dobrze wykształconych nauczycieli oraz do akademików — bo to jest żenujące, że oni milczą. Z tym dopiero trzeba by iść do decydentów.
W międzyczasie — sądzę — starczyć nam powinny przykłady propozycji programowych, które się w obecnym tępym nurcie nie mieszczą. Recenzja status quo — niecenzurowana „realizmem” — jest według mnie niezbędnym elementem podstawy działania „ruchu zmiany”.
Wyjaśnij mi, przy okazji, bo tego nie umiem zrozumieć, jak to się dzieje, że w pozarządowych projektach edukacyjnych mieści się tyle szkoleń i konferencji, a nie da się zrobić krytycznej recenzji podstawy, przeglądu szkolnych podręczników i funkcjonowania tego spsiałego rynku, na którym wydawnictwa pedagogiczne oferują równocześnie bryki i robią inne rzeczy jeszcze mniej przyzwoite, nie da się zrobić krytyki PISA, matur i pozostałych państwowych egzaminów, nie da się ocenić i zbadać tego dramatycznego spadku standardów, który od dawna już ogarnia również uczelnie itd. — gdzie się podział ten cały polski duch obywatelskiego protestu i etos polskiego niezależnego inteligenta?
dsterna
4 maja 2015 at 22:41Wygląda na to, ze mamy inne zdanie na temat poprawy polskiej szkoły.
Ale chyba nie musimy się przekonywać. Niech każdy próbuje na własną rękę.
Organizacje pozarządowe nie zajmują się recenzowaniem badań, ani pisaniem podręczników, przynajmniej CEO nie ma tego w misji. Staramy się pomagać nauczycielom i szkole, jak umiemy. I czasami się nam udaje.
D
Paweł Kasprzak
4 maja 2015 at 22:46Ależ ja dawno już dałem spokój z przekonywaniem. Usiłuję zrozumieć. I niezbyt mi idzie 😉
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 08:49Od dawna również wiem, że nasze zdania o poprawie szkoły różnią się chyba zasadniczo, choć nadal nie umiem pojąć, na czym polega różnica.
W szczególności idea „bez stopni” podoba mi się bardzo i się z nią solidaryzuję, choć sądzę, że nie tędy droga do zmiany, bo najpierw trzeba zdecydować, po co nam szkoła, bo jeśli służy tym celom, którym służy, to oceny represyjne stają się naturalne do ich realizacji. Jest to cel, z którym mi po drodze przy wszystkich dających się zauważyć lub podejrzewać różnicach.
Ty natomiast uważasz, że zajmowanie się programem nie ma sensu i nie jest specjalnie potrzebne. Program jest ok., nauczyciele są ok., dopóki znają procenty, a argumenty o tym, że po pierwsze najwyraźniej nie znają, a po drugie, gdyby znali, to jest to daleko niewystarczające uważasz za marudzenie, które przy tym nauczycieli obraża.
Nauczycielom trzeba pomóc, podkreślasz. Też tak sądzę. Uważam, że przede wszystkim pomoc jest im potrzebna w sprawie, że tak powiem, niewymierności, a procenty to drobiazg dla kogoś, kto niewymierność rozumie — a nie szczyt umiejętności. Uważam również, że promocja tego rodzaju wiedzy jest dzisiaj tym, czego potrzebujemy w edukacji najbardziej — również poza szkołą.
Zastanawiam się, gdzie się rozjeżdżamy tak bardzo, że wspomniana solidarność nie może być wzajemna. Podejrzewam, że przyczyna tkwi w owej obraźliwej dla nauczycieli ocenie. Cóż — tak wyglądają fakty niestety i mamy na to kilka mocnych potwierdzeń. Fakty nie są obraźliwe. Nauczycieli mamy ponad pół miliona, wykształciliśmy ich na takim właśnie poziomie i przygotowaliśmy do realizacji takich celów. Nie ich wina. Co nie zmienia faktów.
Tomasz
5 maja 2015 at 04:18Danusiu
Nie jest możliwa poprawa systemu edukacji bez naszych działań. Bardzo często niestety trzeba się pokłócić, obrazić, przeprosić… i wypracować WSPÓLNE wartości, priorytety, hierarchie… a potem na ich podstawie cel, zadania oraz ich realizację.
Od razu dodam, że wydaje mi się, iż rozumiem twój punkt widzenia, chociaż zgadzam się z nim tylko w pewnej części. Myślę, że czekanie na innych jest błędem – bo można się nie doczekać i zawsze (!) znajdzie się argument, że „to inni mieli zrobić”. Oczywiście nie bierz sobie tego do siebie, bo chodzi mi o pewien SCHEMAT w którym niestety żyjemy i jaki wyznajemy w naszym kraju i społeczności nastawionej na „inni mają zrobić”.
Pawle
Uważam, że twój kierunek i wizja jest jak najbardziej słuszna, ale w obecnej sytuacji może być pewien problem z jej realizacją. Mianowicie mogą pojawić się problemy natury systemowej, biurokratycznej czy jeszcze inaczej mówiąc „wiemy, że jest źle, ale publicznie nie chcemy o tym mówić” (vide profesorzy akademiccy o programie nauczania). Myślę, że realnie bez podjęcia działań na rzecz zmiany obecnego stanu poprzez DZIAŁANIA (nawet drobne, ale odczuwalne) nie uda nam się zmienić tego co uważamy za niedobre, patologiczne czy też niekorzystne dla obecnego grona dzieci i młodzieży. A do zmiany jest cholernie dużo, tyle że KAŻDY z nas musi nie tylko o tym pisać, ale i dogadywać się z innymi „wariatami” i powodować zmianę. Nie musi być od razu duża zmiana, ale pamiętajmy, że to właśnie „kropla drąży skałę”.
(Do wszystkich)
Ja osobiście koncepcję nauczania matematyki (a dokładniej umiejętności, które promuje i niejako wymusza matematyka) widzę zupełnie inaczej. Dla mnie matematyka ma być przede wszystkim odkrywaniem, pasją, testowaniem rzeczywistości jak też obalaniem, udowadnianiem i ocenianiem, porównywaniem i przekonywaniem.
Koncepcję tego kto jakie powinien role pełnić mogę przedstawić jeśli będzie widoczne wasze zainteresowanie (nie chcę pisać do pustych ścian w przestrzeni wirtualnej).
Dodam tylko, że niestety spotykam się z faktami (a nie jedynie opiniami) jak (słabo lub niekiedy kompletnie masakrycznie) nauczyciele matematyki nauczają uczniów, więc z tematem jestem oswojony. Od nauczycieli (tych przez duże N) wymagam bardzo dużo, więc zapewne szybko będę na celowniku (ale nie przeszkadza mi to).
A co do podręczników do nauki matematyki to jest ich naprawdę wiele – tylko nieliczne są naprawdę dobre lub bardzo dobre. I z uwagi na to, że moim zdaniem dzieci i młodzież (zwłaszcza mam na myśli tę, która ma „oceny od 3 w dół”) NIE MAJĄ realnie szans zrozumieć matematyki – na podstawie nauki z podręczników… więc chcę zmienić tę sytuację (na ile mogę, bo cudów nie mam w dyspozycji do wykorzystania).
Na matematyce się znam słabo lub bardzo słabo (zależy kto ocenia i na jakim poziomie), ale w najbliższym czasie chcę wspólnie z kilkoma osobami (matematykami i pomocnikami, którzy zechcą mnie wesprzeć, tzn. z osobami które mi pomogą) napisać wspierający podręcznik do nauki matematyki (albo jak kto woli nieco ściślej: nauki myślenia za pomocą/na przykładzie matematyki). Na tę chwilę mogę jedynie powiedzieć, że ma być on w pełni niezależny od jakichkolwiek wymagań, podstaw programowych, rozporządzeń albo innych aktów. Matematyka jest według mnie zbyt ważna (jak i piękna), aby była TAK POTWORNIE KALECZONA w naszym systemie edukacji. Ja się na to nie zgadzam dlatego chcę coś zrobić. Na ile się uda, zobaczymy.
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 14:19O! To po pierwsze proszę zaglądać, po drugie proszę o kontakt: p. kasprzak @ wp . pl (usuwając spacje, które tu wstawiłem, bo linki skazują komentarze na kosz na śmieci).
Myślę o różnicy w optyce. Sam uważam, że szkoła szkodzi tak, że lepiej by w niej nie uczyć matematyki wcale. Takie opinie są prawdopodobnie dla Danusi oburzające i potrafię zrozumieć te prawdopodobnie zupełnie bolesne wysiłki „niesienia kaganka” w trudnych środowiskach itd. Dla dzieci alkoholików z mojej wiejskiej okolicy tabliczka mnożenia, wydaje się, to bardzo dużo. Być może. Ale ja uczyłem również te dzieci — przez spory kawałek czasu wyłącznie takie. Samych najgorszych. Tyle wiem, że kiedy się je chce nauczyć matematyki naprawdę (co wcale nie jest tak bardzo trudniejsze niż w przypadku dzieci „z dobrych domów”), to trzeba przede wszystkim pozbyć się najpierw tego, co szkoła jednak zdołała im do głów powbijać — pomimo tych wszystkich pał z matmy, które w niej dostawali. W tym sensie szkolna matematyka szkodzi matematyce bezprzymiotnikowej również w przypadku dzieci z najbardziej zaniedbanych kulturowo środowisk. Z innymi przedmiotami jest prawie dokładnie tak samo.
Panie Tomaszu, nie ma tu tłumu zainteresowanych programem, jak Pan. Ale kilka osób już się zgłosiło. Trzeba by tu być może — o ile CEO pozwoli — zrobić blog (blogi) poświęcone konkretnym propozycjom programowym, czy też podręcznikowym. Gdyby tak chcieć — pojawia się na początek owo upiorne pytanie: co z podstawą?! Ignorujemy? I czy to na pewno legalne?
😉
Tomasz
5 maja 2015 at 04:18Danusiu
Nie jest możliwa poprawa systemu edukacji bez naszych działań. Bardzo często niestety trzeba się pokłócić, obrazić, przeprosić… i wypracować WSPÓLNE wartości, priorytety, hierarchie… a potem na ich podstawie cel, zadania oraz ich realizację.
Od razu dodam, że wydaje mi się, iż rozumiem twój punkt widzenia, chociaż zgadzam się z nim tylko w pewnej części. Myślę, że czekanie na innych jest błędem – bo można się nie doczekać i zawsze (!) znajdzie się argument, że „to inni mieli zrobić”. Oczywiście nie bierz sobie tego do siebie, bo chodzi mi o pewien SCHEMAT w którym niestety żyjemy i jaki wyznajemy w naszym kraju i społeczności nastawionej na „inni mają zrobić”.
Pawle
Uważam, że twój kierunek i wizja jest jak najbardziej słuszna, ale w obecnej sytuacji może być pewien problem z jej realizacją. Mianowicie mogą pojawić się problemy natury systemowej, biurokratycznej czy jeszcze inaczej mówiąc „wiemy, że jest źle, ale publicznie nie chcemy o tym mówić” (vide profesorzy akademiccy o programie nauczania). Myślę, że realnie bez podjęcia działań na rzecz zmiany obecnego stanu poprzez DZIAŁANIA (nawet drobne, ale odczuwalne) nie uda nam się zmienić tego co uważamy za niedobre, patologiczne czy też niekorzystne dla obecnego grona dzieci i młodzieży. A do zmiany jest cholernie dużo, tyle że KAŻDY z nas musi nie tylko o tym pisać, ale i dogadywać się z innymi „wariatami” i powodować zmianę. Nie musi być od razu duża zmiana, ale pamiętajmy, że to właśnie „kropla drąży skałę”.
(Do wszystkich)
Ja osobiście koncepcję nauczania matematyki (a dokładniej umiejętności, które promuje i niejako wymusza matematyka) widzę zupełnie inaczej. Dla mnie matematyka ma być przede wszystkim odkrywaniem, pasją, testowaniem rzeczywistości jak też obalaniem, udowadnianiem i ocenianiem, porównywaniem i przekonywaniem.
Koncepcję tego kto jakie powinien role pełnić mogę przedstawić jeśli będzie widoczne wasze zainteresowanie (nie chcę pisać do pustych ścian w przestrzeni wirtualnej).
Dodam tylko, że niestety spotykam się z faktami (a nie jedynie opiniami) jak (słabo lub niekiedy kompletnie masakrycznie) nauczyciele matematyki nauczają uczniów, więc z tematem jestem oswojony. Od nauczycieli (tych przez duże N) wymagam bardzo dużo, więc zapewne szybko będę na celowniku (ale nie przeszkadza mi to).
A co do podręczników do nauki matematyki to jest ich naprawdę wiele – tylko nieliczne są naprawdę dobre lub bardzo dobre. I z uwagi na to, że moim zdaniem dzieci i młodzież (zwłaszcza mam na myśli tę, która ma „oceny od 3 w dół”) NIE MAJĄ realnie szans zrozumieć matematyki – na podstawie nauki z podręczników… więc chcę zmienić tę sytuację (na ile mogę, bo cudów nie mam w dyspozycji do wykorzystania).
Na matematyce się znam słabo lub bardzo słabo (zależy kto ocenia i na jakim poziomie), ale w najbliższym czasie chcę wspólnie z kilkoma osobami (matematykami i pomocnikami, którzy zechcą mnie wesprzeć, tzn. z osobami które mi pomogą) napisać wspierający podręcznik do nauki matematyki (albo jak kto woli nieco ściślej: nauki myślenia za pomocą/na przykładzie matematyki). Na tę chwilę mogę jedynie powiedzieć, że ma być on w pełni niezależny od jakichkolwiek wymagań, podstaw programowych, rozporządzeń albo innych aktów. Matematyka jest według mnie zbyt ważna (jak i piękna), aby była TAK POTWORNIE KALECZONA w naszym systemie edukacji. Ja się na to nie zgadzam dlatego chcę coś zrobić. Na ile się uda, zobaczymy.
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 14:19O! To po pierwsze proszę zaglądać, po drugie proszę o kontakt: p. kasprzak @ wp . pl (usuwając spacje, które tu wstawiłem, bo linki skazują komentarze na kosz na śmieci).
Myślę o różnicy w optyce. Sam uważam, że szkoła szkodzi tak, że lepiej by w niej nie uczyć matematyki wcale. Takie opinie są prawdopodobnie dla Danusi oburzające i potrafię zrozumieć te prawdopodobnie zupełnie bolesne wysiłki „niesienia kaganka” w trudnych środowiskach itd. Dla dzieci alkoholików z mojej wiejskiej okolicy tabliczka mnożenia, wydaje się, to bardzo dużo. Być może. Ale ja uczyłem również te dzieci — przez spory kawałek czasu wyłącznie takie. Samych najgorszych. Tyle wiem, że kiedy się je chce nauczyć matematyki naprawdę (co wcale nie jest tak bardzo trudniejsze niż w przypadku dzieci „z dobrych domów”), to trzeba przede wszystkim pozbyć się najpierw tego, co szkoła jednak zdołała im do głów powbijać — pomimo tych wszystkich pał z matmy, które w niej dostawali. W tym sensie szkolna matematyka szkodzi matematyce bezprzymiotnikowej również w przypadku dzieci z najbardziej zaniedbanych kulturowo środowisk. Z innymi przedmiotami jest prawie dokładnie tak samo.
Panie Tomaszu, nie ma tu tłumu zainteresowanych programem, jak Pan. Ale kilka osób już się zgłosiło. Trzeba by tu być może — o ile CEO pozwoli — zrobić blog (blogi) poświęcone konkretnym propozycjom programowym, czy też podręcznikowym. Gdyby tak chcieć — pojawia się na początek owo upiorne pytanie: co z podstawą?! Ignorujemy? I czy to na pewno legalne?
😉
Tomasz
5 maja 2015 at 04:18Danusiu
Nie jest możliwa poprawa systemu edukacji bez naszych działań. Bardzo często niestety trzeba się pokłócić, obrazić, przeprosić… i wypracować WSPÓLNE wartości, priorytety, hierarchie… a potem na ich podstawie cel, zadania oraz ich realizację.
Od razu dodam, że wydaje mi się, iż rozumiem twój punkt widzenia, chociaż zgadzam się z nim tylko w pewnej części. Myślę, że czekanie na innych jest błędem – bo można się nie doczekać i zawsze (!) znajdzie się argument, że „to inni mieli zrobić”. Oczywiście nie bierz sobie tego do siebie, bo chodzi mi o pewien SCHEMAT w którym niestety żyjemy i jaki wyznajemy w naszym kraju i społeczności nastawionej na „inni mają zrobić”.
Pawle
Uważam, że twój kierunek i wizja jest jak najbardziej słuszna, ale w obecnej sytuacji może być pewien problem z jej realizacją. Mianowicie mogą pojawić się problemy natury systemowej, biurokratycznej czy jeszcze inaczej mówiąc „wiemy, że jest źle, ale publicznie nie chcemy o tym mówić” (vide profesorzy akademiccy o programie nauczania). Myślę, że realnie bez podjęcia działań na rzecz zmiany obecnego stanu poprzez DZIAŁANIA (nawet drobne, ale odczuwalne) nie uda nam się zmienić tego co uważamy za niedobre, patologiczne czy też niekorzystne dla obecnego grona dzieci i młodzieży. A do zmiany jest cholernie dużo, tyle że KAŻDY z nas musi nie tylko o tym pisać, ale i dogadywać się z innymi „wariatami” i powodować zmianę. Nie musi być od razu duża zmiana, ale pamiętajmy, że to właśnie „kropla drąży skałę”.
(Do wszystkich)
Ja osobiście koncepcję nauczania matematyki (a dokładniej umiejętności, które promuje i niejako wymusza matematyka) widzę zupełnie inaczej. Dla mnie matematyka ma być przede wszystkim odkrywaniem, pasją, testowaniem rzeczywistości jak też obalaniem, udowadnianiem i ocenianiem, porównywaniem i przekonywaniem.
Koncepcję tego kto jakie powinien role pełnić mogę przedstawić jeśli będzie widoczne wasze zainteresowanie (nie chcę pisać do pustych ścian w przestrzeni wirtualnej).
Dodam tylko, że niestety spotykam się z faktami (a nie jedynie opiniami) jak (słabo lub niekiedy kompletnie masakrycznie) nauczyciele matematyki nauczają uczniów, więc z tematem jestem oswojony. Od nauczycieli (tych przez duże N) wymagam bardzo dużo, więc zapewne szybko będę na celowniku (ale nie przeszkadza mi to).
A co do podręczników do nauki matematyki to jest ich naprawdę wiele – tylko nieliczne są naprawdę dobre lub bardzo dobre. I z uwagi na to, że moim zdaniem dzieci i młodzież (zwłaszcza mam na myśli tę, która ma „oceny od 3 w dół”) NIE MAJĄ realnie szans zrozumieć matematyki – na podstawie nauki z podręczników… więc chcę zmienić tę sytuację (na ile mogę, bo cudów nie mam w dyspozycji do wykorzystania).
Na matematyce się znam słabo lub bardzo słabo (zależy kto ocenia i na jakim poziomie), ale w najbliższym czasie chcę wspólnie z kilkoma osobami (matematykami i pomocnikami, którzy zechcą mnie wesprzeć, tzn. z osobami które mi pomogą) napisać wspierający podręcznik do nauki matematyki (albo jak kto woli nieco ściślej: nauki myślenia za pomocą/na przykładzie matematyki). Na tę chwilę mogę jedynie powiedzieć, że ma być on w pełni niezależny od jakichkolwiek wymagań, podstaw programowych, rozporządzeń albo innych aktów. Matematyka jest według mnie zbyt ważna (jak i piękna), aby była TAK POTWORNIE KALECZONA w naszym systemie edukacji. Ja się na to nie zgadzam dlatego chcę coś zrobić. Na ile się uda, zobaczymy.
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 14:19O! To po pierwsze proszę zaglądać, po drugie proszę o kontakt: p. kasprzak @ wp . pl (usuwając spacje, które tu wstawiłem, bo linki skazują komentarze na kosz na śmieci).
Myślę o różnicy w optyce. Sam uważam, że szkoła szkodzi tak, że lepiej by w niej nie uczyć matematyki wcale. Takie opinie są prawdopodobnie dla Danusi oburzające i potrafię zrozumieć te prawdopodobnie zupełnie bolesne wysiłki „niesienia kaganka” w trudnych środowiskach itd. Dla dzieci alkoholików z mojej wiejskiej okolicy tabliczka mnożenia, wydaje się, to bardzo dużo. Być może. Ale ja uczyłem również te dzieci — przez spory kawałek czasu wyłącznie takie. Samych najgorszych. Tyle wiem, że kiedy się je chce nauczyć matematyki naprawdę (co wcale nie jest tak bardzo trudniejsze niż w przypadku dzieci „z dobrych domów”), to trzeba przede wszystkim pozbyć się najpierw tego, co szkoła jednak zdołała im do głów powbijać — pomimo tych wszystkich pał z matmy, które w niej dostawali. W tym sensie szkolna matematyka szkodzi matematyce bezprzymiotnikowej również w przypadku dzieci z najbardziej zaniedbanych kulturowo środowisk. Z innymi przedmiotami jest prawie dokładnie tak samo.
Panie Tomaszu, nie ma tu tłumu zainteresowanych programem, jak Pan. Ale kilka osób już się zgłosiło. Trzeba by tu być może — o ile CEO pozwoli — zrobić blog (blogi) poświęcone konkretnym propozycjom programowym, czy też podręcznikowym. Gdyby tak chcieć — pojawia się na początek owo upiorne pytanie: co z podstawą?! Ignorujemy? I czy to na pewno legalne?
😉
Tomasz
5 maja 2015 at 17:28Pawle
1. Wysłałem kontakt mejlowy, więc mamy dodatkowy kanał komunikacji 🙂
2. Będę częściej zaglądał, bo tutaj wydaje mi się, że uda mi się znaleźć ciekawe osoby i nietypowe (także tzw. niewygodne!) opinie związane z cały, systemem edukacji, nauczaniem i nauczycielami. A tego bardzo zarówno poszukuję jak i potrzebuję.
3. Nie wiem na ile „nie uczyć matematyki wcale” jest dobre, realne i pożądane. Ja jednak tak drastycznie nie idę, chyba że chodzi o uczenie matematyki jako BEZMYŚLNE przyswajanie kupy nieprzydatnych nikomu informacji – wtedy bym się zgodził. Jednak nauczanie MYŚLENIA za pomocą matematyki uważam za ABSOLUTNIE niezbędne!
4. Co do nauczania porządnego matematyki to CAŁKOWICIE się zgadzam! Bywają przypadki, że najpierw trzeba wybić z głowy to co skażone przez szkołę (nauczycieli), a także podręcznik szkolny (sic!), by dopiero potem bazować na tym co naprawdę można fajnie zrobić. Uczenie najtrudniejszych przypadków to nie tylko sztuka, ale przede wszystkim ogromne umiejętności i predyspozycji (np. anielska cierpliwość i stawanie granic).
5. Co do blogów to fajny pomysł – prosta możliwość dzielenia się swoją wizją, tak aby każdy zainteresowany miał do niej łatwy i szybki dostęp.
6. Odnośnie podstawy programowej, to zależy od WIZJI. Jeśli celem jest wyłącznie uczenie „pod testy” to zostawiamy i nie zmieniamy ani na jotę. Niemniej jeśli matematyka ma być NARZĘDZIEM do nauki myślenia oraz czymś na kształt fantastycznej przygody związanej z odkrywaniem i testowaniem rzeczywistości (zarówno konkretnej jak i abstrakcyjnej), to myślimy o czymś co nazywamy „podstawą programową” JEDYNIE w kontekście elementów, które można (powinno się) wykorzystać przy opracowywaniu zakresu materiału do nauczania. Naprawdę bez chwili zawahania oddam wszystkie podstawy programowe z matematyki… tym, którzy je pisali. Natomiast co do scenariuszy lekcji i podręczników typu „wesoła matematyka” nie oddam nawet pod groźbą analfabetyzmu dzieci i młodzieży! 😉
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 18:11No to pełna zgoda, bardzo się cieszę. Pozostaje się dogadać co do konkretnych propozycji.
Tomasz
5 maja 2015 at 17:28Pawle
1. Wysłałem kontakt mejlowy, więc mamy dodatkowy kanał komunikacji 🙂
2. Będę częściej zaglądał, bo tutaj wydaje mi się, że uda mi się znaleźć ciekawe osoby i nietypowe (także tzw. niewygodne!) opinie związane z cały, systemem edukacji, nauczaniem i nauczycielami. A tego bardzo zarówno poszukuję jak i potrzebuję.
3. Nie wiem na ile „nie uczyć matematyki wcale” jest dobre, realne i pożądane. Ja jednak tak drastycznie nie idę, chyba że chodzi o uczenie matematyki jako BEZMYŚLNE przyswajanie kupy nieprzydatnych nikomu informacji – wtedy bym się zgodził. Jednak nauczanie MYŚLENIA za pomocą matematyki uważam za ABSOLUTNIE niezbędne!
4. Co do nauczania porządnego matematyki to CAŁKOWICIE się zgadzam! Bywają przypadki, że najpierw trzeba wybić z głowy to co skażone przez szkołę (nauczycieli), a także podręcznik szkolny (sic!), by dopiero potem bazować na tym co naprawdę można fajnie zrobić. Uczenie najtrudniejszych przypadków to nie tylko sztuka, ale przede wszystkim ogromne umiejętności i predyspozycji (np. anielska cierpliwość i stawanie granic).
5. Co do blogów to fajny pomysł – prosta możliwość dzielenia się swoją wizją, tak aby każdy zainteresowany miał do niej łatwy i szybki dostęp.
6. Odnośnie podstawy programowej, to zależy od WIZJI. Jeśli celem jest wyłącznie uczenie „pod testy” to zostawiamy i nie zmieniamy ani na jotę. Niemniej jeśli matematyka ma być NARZĘDZIEM do nauki myślenia oraz czymś na kształt fantastycznej przygody związanej z odkrywaniem i testowaniem rzeczywistości (zarówno konkretnej jak i abstrakcyjnej), to myślimy o czymś co nazywamy „podstawą programową” JEDYNIE w kontekście elementów, które można (powinno się) wykorzystać przy opracowywaniu zakresu materiału do nauczania. Naprawdę bez chwili zawahania oddam wszystkie podstawy programowe z matematyki… tym, którzy je pisali. Natomiast co do scenariuszy lekcji i podręczników typu „wesoła matematyka” nie oddam nawet pod groźbą analfabetyzmu dzieci i młodzieży! 😉
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 18:11No to pełna zgoda, bardzo się cieszę. Pozostaje się dogadać co do konkretnych propozycji.
Tomasz
5 maja 2015 at 17:28Pawle
1. Wysłałem kontakt mejlowy, więc mamy dodatkowy kanał komunikacji 🙂
2. Będę częściej zaglądał, bo tutaj wydaje mi się, że uda mi się znaleźć ciekawe osoby i nietypowe (także tzw. niewygodne!) opinie związane z cały, systemem edukacji, nauczaniem i nauczycielami. A tego bardzo zarówno poszukuję jak i potrzebuję.
3. Nie wiem na ile „nie uczyć matematyki wcale” jest dobre, realne i pożądane. Ja jednak tak drastycznie nie idę, chyba że chodzi o uczenie matematyki jako BEZMYŚLNE przyswajanie kupy nieprzydatnych nikomu informacji – wtedy bym się zgodził. Jednak nauczanie MYŚLENIA za pomocą matematyki uważam za ABSOLUTNIE niezbędne!
4. Co do nauczania porządnego matematyki to CAŁKOWICIE się zgadzam! Bywają przypadki, że najpierw trzeba wybić z głowy to co skażone przez szkołę (nauczycieli), a także podręcznik szkolny (sic!), by dopiero potem bazować na tym co naprawdę można fajnie zrobić. Uczenie najtrudniejszych przypadków to nie tylko sztuka, ale przede wszystkim ogromne umiejętności i predyspozycji (np. anielska cierpliwość i stawanie granic).
5. Co do blogów to fajny pomysł – prosta możliwość dzielenia się swoją wizją, tak aby każdy zainteresowany miał do niej łatwy i szybki dostęp.
6. Odnośnie podstawy programowej, to zależy od WIZJI. Jeśli celem jest wyłącznie uczenie „pod testy” to zostawiamy i nie zmieniamy ani na jotę. Niemniej jeśli matematyka ma być NARZĘDZIEM do nauki myślenia oraz czymś na kształt fantastycznej przygody związanej z odkrywaniem i testowaniem rzeczywistości (zarówno konkretnej jak i abstrakcyjnej), to myślimy o czymś co nazywamy „podstawą programową” JEDYNIE w kontekście elementów, które można (powinno się) wykorzystać przy opracowywaniu zakresu materiału do nauczania. Naprawdę bez chwili zawahania oddam wszystkie podstawy programowe z matematyki… tym, którzy je pisali. Natomiast co do scenariuszy lekcji i podręczników typu „wesoła matematyka” nie oddam nawet pod groźbą analfabetyzmu dzieci i młodzieży! 😉
Paweł Kasprzak
5 maja 2015 at 18:11No to pełna zgoda, bardzo się cieszę. Pozostaje się dogadać co do konkretnych propozycji.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 00:41Paweł, napisałeś wyżej: „Każdemu zaś nauczycielowi, który zechce słuchać i zadaje pytania, proponujemy obaj z Ksawerym w zasadzie to samo: machnij ręką na program i podręczniki. Rozszerz problem, pokaż dzieciom zagadnienia, które ich ciekawią, a procenty nastąpią same z siebie, jako efekt uboczny. Ryzyko nie jest wielkie — stracić można nawet parę miesięcy daremnych poszukiwań, ale kiedy wreszcie trafisz, jesteś w stanie „zrealizować program” mimochodem w krótkim czasie.” – zakładam, że nie miałeś na myśli jedynie matematyki. Podpisuję się pod tym apelem obydwiema rękami, ale mam dwie uwagi, które nieco mącą mi tę ewentualną (bo niestety, w istniejących realiach, utopijną) sielankę.
Po pierwsze, nie mam pewności w kwestii zagadnień, które dzieci kręcą. Posłużę się przykładem sytuacji ze swojej dzisiejszej „lekcji”. Piszę to słowo w cudzysłowie, bo żaden nadzór pedagogiczny, nawet przy maksimum dobrej woli, nie mógłby tego nazwać lekcją. Poprzednie zajęcia dotyczyły różnicy między present perfect a past simple i chociaż z reguły unikam „omawiania gramatyki”, w tym konkretnym przypadku robię wyjątek i staram się komentować ujęcie podręcznikowe. Wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek styczność z angielskim pamiętają bardzo popularną definicję, mówiącą, że ten czas opisuje czynności przeszłe, które mają skutki w teraźniejszości. Jak wszystkie definicje, jest ona (nie)przyswajana bez chwili zastanowienia, a mnie zawsze korci żeby zapytać dzieciaki, czy, w takim razie, past simple odpowiada za te czynności, które takich skutków nie mają. Zwykle, po chwili konsternacji, dochodzą do wniosku, że nie ma działań, które nie mają konsekwencji, co z kolei prowadzi je do wniosku, że definicja ta jest może nie tyle nieprawdziwa, co nie spełnia kryterium dyskryminacyjnego w stosunku do omawianych czasów. Czasami są tak skonsternowane odkryciem, że podręcznik może być nielogiczny, że na siłę próbują jednak obalić II zasadę dynamiki. Jeden z uczniów tak wkręcił się w poszukiwanie „wyjątków”, że przez całe dzisiejsze zajęcia (przygotował się w domu bez żadnych nacisków z mojej strony) usiłował przekonać resztę, że jest to możliwe – włączył wątki religijne i zasady programowania, zapominając o nieistnieniu układów doskonale izolowanych. Skłamałbym mówiąc, że było to interesujące dla choćby połowy pozostałych. Co miałem zrobić? Olać chłopaka? Uznać, że to nie fizyka, tylko angielski i ukręcić łeb problemowi? Tak naprawdę, to znam odpowiedź, którą pochwaliłby każdy metodyk: Nie powinienem robić niepotrzebnych dygresji, bo najprawdopodobniej nie przyczyniły się w niczym do lepszego zrozumienia działania present perfect u 90% obecnych w klasie. To jak to jest z tymi „zagadnieniami, które dzieci ciekawią”? Czy wolno mi ryzykować, że takie zajęcia do „niczego” nie doprowadzą? Ja bym się upierał, że tak, bo ta ekscytacja jednego chłopaka była dla mnie cenniejsza, niż obojętność reszty, wątpię jednak, by cały łańcuch moich przełożonych, na pani minister kończąc, pochwalił takie działania. Cóż, pewnie, po prostu, źle tymi zajęciami pokierowałem…
Po drugie, obawiam się, że nauczyciel ma niestety coś więcej do stracenia, niż czas i energię. W skrajnym przypadku ryzykuje utratę pracy. Wystarczy, że jego „oportunistyczne” i niestandardowe działania nie spotkają się z uznaniem rodziców zaniepokojonych bezpardonowym traktowaniem podręcznika, „bałaganem i brakiem zasad na zajęciach”, „wymysłami” obchodzącymi podstawę programową, itp., itd. Jeśli do tego dołożymy niezadowolenie nadzoru spowodowane nierównym zapełnianiem rubryczek w dzienniku i niestosowaniem się do ogólnie przyjętych norm „urzędowania”, pożegnanie z profesją może nastąpić bardzo szybko. I wiesz, co? Nawet się nie dziwię. Wymagania szkoły wcale nie są postawione wbrew oczekiwaniom większości rodziców – program (ściśle określony) ma być realizowany liniowo i „przyjaźnie dla mózgu” (czyt. bezboleśnie, bezstresowo, bezrefleksyjnie i z dużą ilością piątek), oceny (bynajmniej nie opisowe) wystawiane często (bo to mobilizuje), a treść nauczania ma być zawsze drugorzędna i służebna w stosunku do ocen właśnie, do punktów, które decydują o być albo nie być ich dzieci. To dlatego są w efekcie sprzymierzeńcami systemu, którego przedstawicielami gardzą (słusznie, bądź nie), który oficjalnie kontestują i na który tak narzekają. Im także niespecjalnie się dziwię. Czy to nie zamyka sprawy? Czy wielu nauczycieli będzie skłonnych dać ucha takim propozycjom? Większość z nich już dawno pogodziła się z „koniecznością” procentów, bo to bardzo ułatwia realizację programu – wbrew pozorom niewielu ludzi oczekuje od nich prawdziwego zaciekawiania światem, w przeciwieństwie do „ciekawych metod” i „miękkich kompetencji”. Gdy nałoży się na to rutyna, zniechęcenie, prawdziwy oportunizm i wszystkie przywary zawodu, które trafnie wypunktowałeś, po raz kolejny dochodzę do wniosku, że propozycje, które wymieniłeś nie mają szans, a na sukces skazany jest bełkot „różowego kisielu”, który przecież też chce „dobrze”…
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 00:41Paweł, napisałeś wyżej: „Każdemu zaś nauczycielowi, który zechce słuchać i zadaje pytania, proponujemy obaj z Ksawerym w zasadzie to samo: machnij ręką na program i podręczniki. Rozszerz problem, pokaż dzieciom zagadnienia, które ich ciekawią, a procenty nastąpią same z siebie, jako efekt uboczny. Ryzyko nie jest wielkie — stracić można nawet parę miesięcy daremnych poszukiwań, ale kiedy wreszcie trafisz, jesteś w stanie „zrealizować program” mimochodem w krótkim czasie.” – zakładam, że nie miałeś na myśli jedynie matematyki. Podpisuję się pod tym apelem obydwiema rękami, ale mam dwie uwagi, które nieco mącą mi tę ewentualną (bo niestety, w istniejących realiach, utopijną) sielankę.
Po pierwsze, nie mam pewności w kwestii zagadnień, które dzieci kręcą. Posłużę się przykładem sytuacji ze swojej dzisiejszej „lekcji”. Piszę to słowo w cudzysłowie, bo żaden nadzór pedagogiczny, nawet przy maksimum dobrej woli, nie mógłby tego nazwać lekcją. Poprzednie zajęcia dotyczyły różnicy między present perfect a past simple i chociaż z reguły unikam „omawiania gramatyki”, w tym konkretnym przypadku robię wyjątek i staram się komentować ujęcie podręcznikowe. Wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek styczność z angielskim pamiętają bardzo popularną definicję, mówiącą, że ten czas opisuje czynności przeszłe, które mają skutki w teraźniejszości. Jak wszystkie definicje, jest ona (nie)przyswajana bez chwili zastanowienia, a mnie zawsze korci żeby zapytać dzieciaki, czy, w takim razie, past simple odpowiada za te czynności, które takich skutków nie mają. Zwykle, po chwili konsternacji, dochodzą do wniosku, że nie ma działań, które nie mają konsekwencji, co z kolei prowadzi je do wniosku, że definicja ta jest może nie tyle nieprawdziwa, co nie spełnia kryterium dyskryminacyjnego w stosunku do omawianych czasów. Czasami są tak skonsternowane odkryciem, że podręcznik może być nielogiczny, że na siłę próbują jednak obalić II zasadę dynamiki. Jeden z uczniów tak wkręcił się w poszukiwanie „wyjątków”, że przez całe dzisiejsze zajęcia (przygotował się w domu bez żadnych nacisków z mojej strony) usiłował przekonać resztę, że jest to możliwe – włączył wątki religijne i zasady programowania, zapominając o nieistnieniu układów doskonale izolowanych. Skłamałbym mówiąc, że było to interesujące dla choćby połowy pozostałych. Co miałem zrobić? Olać chłopaka? Uznać, że to nie fizyka, tylko angielski i ukręcić łeb problemowi? Tak naprawdę, to znam odpowiedź, którą pochwaliłby każdy metodyk: Nie powinienem robić niepotrzebnych dygresji, bo najprawdopodobniej nie przyczyniły się w niczym do lepszego zrozumienia działania present perfect u 90% obecnych w klasie. To jak to jest z tymi „zagadnieniami, które dzieci ciekawią”? Czy wolno mi ryzykować, że takie zajęcia do „niczego” nie doprowadzą? Ja bym się upierał, że tak, bo ta ekscytacja jednego chłopaka była dla mnie cenniejsza, niż obojętność reszty, wątpię jednak, by cały łańcuch moich przełożonych, na pani minister kończąc, pochwalił takie działania. Cóż, pewnie, po prostu, źle tymi zajęciami pokierowałem…
Po drugie, obawiam się, że nauczyciel ma niestety coś więcej do stracenia, niż czas i energię. W skrajnym przypadku ryzykuje utratę pracy. Wystarczy, że jego „oportunistyczne” i niestandardowe działania nie spotkają się z uznaniem rodziców zaniepokojonych bezpardonowym traktowaniem podręcznika, „bałaganem i brakiem zasad na zajęciach”, „wymysłami” obchodzącymi podstawę programową, itp., itd. Jeśli do tego dołożymy niezadowolenie nadzoru spowodowane nierównym zapełnianiem rubryczek w dzienniku i niestosowaniem się do ogólnie przyjętych norm „urzędowania”, pożegnanie z profesją może nastąpić bardzo szybko. I wiesz, co? Nawet się nie dziwię. Wymagania szkoły wcale nie są postawione wbrew oczekiwaniom większości rodziców – program (ściśle określony) ma być realizowany liniowo i „przyjaźnie dla mózgu” (czyt. bezboleśnie, bezstresowo, bezrefleksyjnie i z dużą ilością piątek), oceny (bynajmniej nie opisowe) wystawiane często (bo to mobilizuje), a treść nauczania ma być zawsze drugorzędna i służebna w stosunku do ocen właśnie, do punktów, które decydują o być albo nie być ich dzieci. To dlatego są w efekcie sprzymierzeńcami systemu, którego przedstawicielami gardzą (słusznie, bądź nie), który oficjalnie kontestują i na który tak narzekają. Im także niespecjalnie się dziwię. Czy to nie zamyka sprawy? Czy wielu nauczycieli będzie skłonnych dać ucha takim propozycjom? Większość z nich już dawno pogodziła się z „koniecznością” procentów, bo to bardzo ułatwia realizację programu – wbrew pozorom niewielu ludzi oczekuje od nich prawdziwego zaciekawiania światem, w przeciwieństwie do „ciekawych metod” i „miękkich kompetencji”. Gdy nałoży się na to rutyna, zniechęcenie, prawdziwy oportunizm i wszystkie przywary zawodu, które trafnie wypunktowałeś, po raz kolejny dochodzę do wniosku, że propozycje, które wymieniłeś nie mają szans, a na sukces skazany jest bełkot „różowego kisielu”, który przecież też chce „dobrze”…
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 00:41Paweł, napisałeś wyżej: „Każdemu zaś nauczycielowi, który zechce słuchać i zadaje pytania, proponujemy obaj z Ksawerym w zasadzie to samo: machnij ręką na program i podręczniki. Rozszerz problem, pokaż dzieciom zagadnienia, które ich ciekawią, a procenty nastąpią same z siebie, jako efekt uboczny. Ryzyko nie jest wielkie — stracić można nawet parę miesięcy daremnych poszukiwań, ale kiedy wreszcie trafisz, jesteś w stanie „zrealizować program” mimochodem w krótkim czasie.” – zakładam, że nie miałeś na myśli jedynie matematyki. Podpisuję się pod tym apelem obydwiema rękami, ale mam dwie uwagi, które nieco mącą mi tę ewentualną (bo niestety, w istniejących realiach, utopijną) sielankę.
Po pierwsze, nie mam pewności w kwestii zagadnień, które dzieci kręcą. Posłużę się przykładem sytuacji ze swojej dzisiejszej „lekcji”. Piszę to słowo w cudzysłowie, bo żaden nadzór pedagogiczny, nawet przy maksimum dobrej woli, nie mógłby tego nazwać lekcją. Poprzednie zajęcia dotyczyły różnicy między present perfect a past simple i chociaż z reguły unikam „omawiania gramatyki”, w tym konkretnym przypadku robię wyjątek i staram się komentować ujęcie podręcznikowe. Wszyscy, którzy mieli jakąkolwiek styczność z angielskim pamiętają bardzo popularną definicję, mówiącą, że ten czas opisuje czynności przeszłe, które mają skutki w teraźniejszości. Jak wszystkie definicje, jest ona (nie)przyswajana bez chwili zastanowienia, a mnie zawsze korci żeby zapytać dzieciaki, czy, w takim razie, past simple odpowiada za te czynności, które takich skutków nie mają. Zwykle, po chwili konsternacji, dochodzą do wniosku, że nie ma działań, które nie mają konsekwencji, co z kolei prowadzi je do wniosku, że definicja ta jest może nie tyle nieprawdziwa, co nie spełnia kryterium dyskryminacyjnego w stosunku do omawianych czasów. Czasami są tak skonsternowane odkryciem, że podręcznik może być nielogiczny, że na siłę próbują jednak obalić II zasadę dynamiki. Jeden z uczniów tak wkręcił się w poszukiwanie „wyjątków”, że przez całe dzisiejsze zajęcia (przygotował się w domu bez żadnych nacisków z mojej strony) usiłował przekonać resztę, że jest to możliwe – włączył wątki religijne i zasady programowania, zapominając o nieistnieniu układów doskonale izolowanych. Skłamałbym mówiąc, że było to interesujące dla choćby połowy pozostałych. Co miałem zrobić? Olać chłopaka? Uznać, że to nie fizyka, tylko angielski i ukręcić łeb problemowi? Tak naprawdę, to znam odpowiedź, którą pochwaliłby każdy metodyk: Nie powinienem robić niepotrzebnych dygresji, bo najprawdopodobniej nie przyczyniły się w niczym do lepszego zrozumienia działania present perfect u 90% obecnych w klasie. To jak to jest z tymi „zagadnieniami, które dzieci ciekawią”? Czy wolno mi ryzykować, że takie zajęcia do „niczego” nie doprowadzą? Ja bym się upierał, że tak, bo ta ekscytacja jednego chłopaka była dla mnie cenniejsza, niż obojętność reszty, wątpię jednak, by cały łańcuch moich przełożonych, na pani minister kończąc, pochwalił takie działania. Cóż, pewnie, po prostu, źle tymi zajęciami pokierowałem…
Po drugie, obawiam się, że nauczyciel ma niestety coś więcej do stracenia, niż czas i energię. W skrajnym przypadku ryzykuje utratę pracy. Wystarczy, że jego „oportunistyczne” i niestandardowe działania nie spotkają się z uznaniem rodziców zaniepokojonych bezpardonowym traktowaniem podręcznika, „bałaganem i brakiem zasad na zajęciach”, „wymysłami” obchodzącymi podstawę programową, itp., itd. Jeśli do tego dołożymy niezadowolenie nadzoru spowodowane nierównym zapełnianiem rubryczek w dzienniku i niestosowaniem się do ogólnie przyjętych norm „urzędowania”, pożegnanie z profesją może nastąpić bardzo szybko. I wiesz, co? Nawet się nie dziwię. Wymagania szkoły wcale nie są postawione wbrew oczekiwaniom większości rodziców – program (ściśle określony) ma być realizowany liniowo i „przyjaźnie dla mózgu” (czyt. bezboleśnie, bezstresowo, bezrefleksyjnie i z dużą ilością piątek), oceny (bynajmniej nie opisowe) wystawiane często (bo to mobilizuje), a treść nauczania ma być zawsze drugorzędna i służebna w stosunku do ocen właśnie, do punktów, które decydują o być albo nie być ich dzieci. To dlatego są w efekcie sprzymierzeńcami systemu, którego przedstawicielami gardzą (słusznie, bądź nie), który oficjalnie kontestują i na który tak narzekają. Im także niespecjalnie się dziwię. Czy to nie zamyka sprawy? Czy wielu nauczycieli będzie skłonnych dać ucha takim propozycjom? Większość z nich już dawno pogodziła się z „koniecznością” procentów, bo to bardzo ułatwia realizację programu – wbrew pozorom niewielu ludzi oczekuje od nich prawdziwego zaciekawiania światem, w przeciwieństwie do „ciekawych metod” i „miękkich kompetencji”. Gdy nałoży się na to rutyna, zniechęcenie, prawdziwy oportunizm i wszystkie przywary zawodu, które trafnie wypunktowałeś, po raz kolejny dochodzę do wniosku, że propozycje, które wymieniłeś nie mają szans, a na sukces skazany jest bełkot „różowego kisielu”, który przecież też chce „dobrze”…
Tomasz
6 maja 2015 at 01:57Robercie – kochany nasz sprzymierzeńcu 🙂
Każdy uczeń jest INNY. To truizm, ale idźmy dalej. Każda KLASA jest inna. Każda SZKOŁA jest inna. Każdy RODZIC jest inny. Każdy NAUCZYCIEL jest inny. Można tak długooooo…. 😉
Chcesz dzieci naprawdę nauczyć różnice między czasem Past Simple i Present Perfect? Proszę bardzo. Podziel je na podgrupy, aby WSPÓLNIE poszukiwały jak najwięcej różnic między oba czasami. Daj każdej grupie zadanie, aby jak najlepiej wyjaśniły SAMODZIELNIE (innej grupie oraz Tobie) w jaki sposób można jak najefektywniej zrozumieć (istotne) różnice między tymi czasami. Za aktywność powstawiaj plusy, a dla najbardziej aktywnych (ew. tych co prezentowali) „piątki za świetną pracę”. Prawda, że proste?
Zauważyłem, że niemal KAŻDY uczeń, który nie może dostać odpowiedzi na swój PROBLEM – a tym często jest to co nazywamy chociażby „niespójną regułą” czy „brakiem sensownego wyjaśnienia” – bardzo szybko przełącza się w stan tego co można nazwać „poszukiwaczem rozwiązania”. A jeśli pozwolisz uczniom na to, aby mieli okazję SAMODZIELNIE odkryć dziwne sprawy, to nie tylko poczują się docenieni, wyróżnieni, ale również zobaczą, że świat nie jest jedynie czarno-biały. Dzięki temu możesz ich uwrażliwić na to, że „książki też pisują ludzie”, więc mogą w nich być nie tylko nieścisłości, ale też BŁĘDY. A jak do tego przypomniesz uczniom, że uczymy się myśleć KRYTYCZNIE i stale poszukiwać, odkrywać i testować rzeczywistość (także tę angielską), to uwierz mi, że będą ci wdzięczni (chociaż mogą ci tego nigdy nie powiedzieć).
Zadam trudne pytanie: co jest bardziej szkodliwe według ciebie – ryzyko utraty pracy czy też uczenie uczniów w taki sposób, aby ZABIJAĆ w nich kreatywność, ciekawość świata oraz samodzielnie odkrywanie i testowanie rzeczywistości?
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 11:50Odpowiem ci zupełnie szczerze. Gdybym miał w klasie kamerę, wyżej wymieniona „lekcja” nie miałaby miejsca. Pytanie, które postawiłeś na końcu, tylko pozornie jest trudne. Jeśli liczysz na to, że nauczyciel będzie gotów położyć na szali swoją karierę w imię dobra wyższego, jesteś w najlepszym razie idealistą. Ilość scysji jakie przeżyłem z powodu podobnych sytuacji, sprawia, że nieco się na nie „uodporniłem”. Mam to szczęście, że moja dyrekcja naprawdę rozumie szkołę i w rozsądnych granicach daje nam wolną rękę, wierząc w swoich nauczycieli. Mam jednak wrażenie, że nie jest to sytuacja tak powszechna, jak byśmy chcieli. Nie możesz oczekiwać, że wallenrodyzm stanie się powszechną strategią…
Tomasz
6 maja 2015 at 14:24To i ja szczerze odpowiem ;).
Uważam, że naczyciel, który chce być kimś naprawdę ZNACZĄCYM dla swoich uczniów musi umieć „iść pod prąd”. Chodzi mi przede wszystkim o pewne oceny społeczne jak też zastane (jak kto woli „zasrane”) schematy i stereotypy.
Mnie wiele razy powtarzano, że nie potrafię prowadzić zajęć, nie umiem nauczać i w ogóle nie nadaję się do pracy z dziećmi oraz młodzieżą. Gorzej tylko, że w niemal wszystkich przypadkach moi uczniowie (jak kto woli „odbiorcy”) byli nie tylko nauczeni, ale i bardzo często zadowoleni (z jakości i efektów mojej pracy).
Oczywiście kamera w klasie na pewno na początku mogłaby być dosyć stresująca, ale z czasem zarówno nauczyciele jak i uczniowie przyzwyczailiby się do niej. I gdybym został poproszony na dywanik do dyrektora, to zapytałbym wprost: CO PANI PRZESZKADZA w prowadzeniu mojej lekcji? Po tym jakby chciała mi pokazać, że ma mnie daleko w nosie, zadałbym kolejne pytanie: KTO MA WZIĄĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ za efekty nauki mojej grupy (klasy)? A na koniec stwierdził: jeśli Pani tak przeszkadza sposób prowadzenia lekcji przeze mnie to proszę mnie rozliczać z efektów końcowych. I na tym bym zakończył „dywanik”.
I od razu dodam, że nie chodzi mi o to, aby każdy nauczyciel ryzykował całe swoje życie „dla wyższych idei”. Niemniej jeśli nauczyciele nie będą WALCZYLI z tym, aby mieli swobodę w realizowaniu zajęć… to kto ma o to walczyć? A bez swobody realizacji zajęć JAK mamy oczekiwać ŚWIETNYCH wyników?! Przepraszam, ale ja tak nie potrafię. Albo inaczej: umiem przeprowadzić zajęcia „na odwal”, ale tego nie robię świadomie i dobrowolnie. Wolę być niemile widziany w oczach dyrektora i niektórych rodziców (ew. nauczycieli) niż być robotem dla uczniów.
Nie oczekuję, że wszyscy będą pracowali twórczo, odważnie i za pomocą fajnych metod, technik czy narzędzi pracy. Jednak moim zdaniem prestiż nauczyciela zobowiązuje do pewnych „wyższych celów”.
I jeszcze podkreślę, że w dłuższej perspektywie praca naprawdę twórcza, pełna zaangażowania oraz pasji – będzie bardziej pożądana i doceniona, nawet jeśli nie odczujemy tego w pełni na własnej skórze. Jest bowiem taka dziwna zależność, że dzieci często lubią się wymieniać swoimi doświadczeniami, wiedzą i przeżyciami, których doświadczyły na danej lekcji. Dlatego wolałbym, aby dzieci mówiły o mnie „wariat, ale naprawdę świetny nauczyciel z pasją” aniżeli „kolejna miernota, która ma trochę wiedzy, a nauczyć potrafi jedynie siebie”.
Marcin Wojtczak
6 maja 2015 at 19:34Co do kamery
1. Rzeczywiście dzieci po kilku minutach zapominają o jej istnieniu i zachowują się naturalnie.
2. Niektóre zajęcia warto nagrać, np. gdy wprowadza się zupełnie nowy pomysł, aby móc połączyć role uczestnika i o obserwatora.
3. Nie wyobrażam sobie, do czego mogłaby służyć kamera non stop włączona w klasie, poza inwigilacją oczywiście. Nagrywanie non stop, to setki GB danych, które gdzieś należy przechowywać, w praktyce, gdy pojawia się potrzeba odszukania konkretnego nagrania, zwykle jest już skasowane z braku miejsca na dysku. Przejrzenia materiału z zajęć trwa mniej więcej tyle czasu co zajęcia. Zmontowanie aby zrobić z niego użytek drugie tyle. Czyli stałe korzystanie z kamery wymagałby zatrudnienia dodatkowej osoby dla każdego obserwowanego nauczyciela.
Powyższe napisałem na podstawie własnych doświadczeń nauczyciela czasami używającego kamery.
Xawer
6 maja 2015 at 20:28Odradzam Ci używanie tej kamery — kręcąc zajęcia naruszasz dobra osobiste dzieci. Nie masz prawa tego robić nawet za ich zgodą. Tak samo, jak odradzałbym Ci utrzymywanie dyscypliny przez ciągnięcie dzieci za uszy. Nawet, jeśli by się nie skarżyły.
Jeśli sam nie masz wewnętrznych hamulców przeciwko takim działaniom, to licz się z tym, że w końcu możesz trafić na jakiegoś rodzica, który traktuje prawo do ochrony wizerunku swojego dziecka równie poważnie, co prawo do ochrony jego nietykalności cielesnej i zaprowadzi rzecz do sądu.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 19:43Łączna długość moich „dywaników” uprawnia mnie do ostrożnego sceptycyzmu. Mogę pogratulować ci pewności co do wyników, ja takiej pewności nie mam, bo to i uczniowie różni, jak sam piszesz, a i dyrekcje różne i są pewnie takie, które zamiast użerać się z Raczyńskim o kolejne pretensje mniej postępowych rodziców, spuściłyby go po brzytwie. Możesz powiedzieć, że mógłbym poszukać sobie miejsca, gdzie na nauczycieli „buntowników” czekają z otwartymi ramionami, ale moje doświadczenie wskazuje, że nie ma ich zbyt wiele, a i tam nikt za mną nie tęskni. Ilość „bym” i „jeśli” wskazuje, że nie miałeś jeszcze okazji na serio wypróbować cierpliwości wyższych instancji. Nie życzę ci. Nie jest sztuką unieść się honorem i działać jedynie na swoich warunkach – najłatwiej w pośredniaku lub własnej, prywatnej szkole. Póki co, cieszę się względną swobodą i wcale nie mam zamiaru jej nadużywać – udowodnić, że nauczyciel wyników nie ma, jest niesłychanie łatwo. Można się też łatwo przekonać, że „łaska” uczniów i rodziców na pstrym koniu jeździ – chyba też jeszcze tego nie doświadczyłeś.
Xawer
6 maja 2015 at 14:31„Oczywiście kamera w klasie na pewno na początku mogłaby być dosyć stresująca, ale z czasem zarówno nauczyciele jak i uczniowie przyzwyczailiby się do niej.”
Proponuję zacząć jej stosowanie od lekcji poświęconej dyskusji na temat „1984” Orwella.
Tak, do tego można nie tylko się przyzwyczaić, ale nawet pokochać. Pokochanie wymaga trochę więcej wysiłku nauczycieli, ale jeśli poprowadzą te zajęcia w sali 101, to z pewnością osiągną sukces.
Tomasz
6 maja 2015 at 01:57Robercie – kochany nasz sprzymierzeńcu 🙂
Każdy uczeń jest INNY. To truizm, ale idźmy dalej. Każda KLASA jest inna. Każda SZKOŁA jest inna. Każdy RODZIC jest inny. Każdy NAUCZYCIEL jest inny. Można tak długooooo…. 😉
Chcesz dzieci naprawdę nauczyć różnice między czasem Past Simple i Present Perfect? Proszę bardzo. Podziel je na podgrupy, aby WSPÓLNIE poszukiwały jak najwięcej różnic między oba czasami. Daj każdej grupie zadanie, aby jak najlepiej wyjaśniły SAMODZIELNIE (innej grupie oraz Tobie) w jaki sposób można jak najefektywniej zrozumieć (istotne) różnice między tymi czasami. Za aktywność powstawiaj plusy, a dla najbardziej aktywnych (ew. tych co prezentowali) „piątki za świetną pracę”. Prawda, że proste?
Zauważyłem, że niemal KAŻDY uczeń, który nie może dostać odpowiedzi na swój PROBLEM – a tym często jest to co nazywamy chociażby „niespójną regułą” czy „brakiem sensownego wyjaśnienia” – bardzo szybko przełącza się w stan tego co można nazwać „poszukiwaczem rozwiązania”. A jeśli pozwolisz uczniom na to, aby mieli okazję SAMODZIELNIE odkryć dziwne sprawy, to nie tylko poczują się docenieni, wyróżnieni, ale również zobaczą, że świat nie jest jedynie czarno-biały. Dzięki temu możesz ich uwrażliwić na to, że „książki też pisują ludzie”, więc mogą w nich być nie tylko nieścisłości, ale też BŁĘDY. A jak do tego przypomniesz uczniom, że uczymy się myśleć KRYTYCZNIE i stale poszukiwać, odkrywać i testować rzeczywistość (także tę angielską), to uwierz mi, że będą ci wdzięczni (chociaż mogą ci tego nigdy nie powiedzieć).
Zadam trudne pytanie: co jest bardziej szkodliwe według ciebie – ryzyko utraty pracy czy też uczenie uczniów w taki sposób, aby ZABIJAĆ w nich kreatywność, ciekawość świata oraz samodzielnie odkrywanie i testowanie rzeczywistości?
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 11:50Odpowiem ci zupełnie szczerze. Gdybym miał w klasie kamerę, wyżej wymieniona „lekcja” nie miałaby miejsca. Pytanie, które postawiłeś na końcu, tylko pozornie jest trudne. Jeśli liczysz na to, że nauczyciel będzie gotów położyć na szali swoją karierę w imię dobra wyższego, jesteś w najlepszym razie idealistą. Ilość scysji jakie przeżyłem z powodu podobnych sytuacji, sprawia, że nieco się na nie „uodporniłem”. Mam to szczęście, że moja dyrekcja naprawdę rozumie szkołę i w rozsądnych granicach daje nam wolną rękę, wierząc w swoich nauczycieli. Mam jednak wrażenie, że nie jest to sytuacja tak powszechna, jak byśmy chcieli. Nie możesz oczekiwać, że wallenrodyzm stanie się powszechną strategią…
Tomasz
6 maja 2015 at 14:24To i ja szczerze odpowiem ;).
Uważam, że naczyciel, który chce być kimś naprawdę ZNACZĄCYM dla swoich uczniów musi umieć „iść pod prąd”. Chodzi mi przede wszystkim o pewne oceny społeczne jak też zastane (jak kto woli „zasrane”) schematy i stereotypy.
Mnie wiele razy powtarzano, że nie potrafię prowadzić zajęć, nie umiem nauczać i w ogóle nie nadaję się do pracy z dziećmi oraz młodzieżą. Gorzej tylko, że w niemal wszystkich przypadkach moi uczniowie (jak kto woli „odbiorcy”) byli nie tylko nauczeni, ale i bardzo często zadowoleni (z jakości i efektów mojej pracy).
Oczywiście kamera w klasie na pewno na początku mogłaby być dosyć stresująca, ale z czasem zarówno nauczyciele jak i uczniowie przyzwyczailiby się do niej. I gdybym został poproszony na dywanik do dyrektora, to zapytałbym wprost: CO PANI PRZESZKADZA w prowadzeniu mojej lekcji? Po tym jakby chciała mi pokazać, że ma mnie daleko w nosie, zadałbym kolejne pytanie: KTO MA WZIĄĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ za efekty nauki mojej grupy (klasy)? A na koniec stwierdził: jeśli Pani tak przeszkadza sposób prowadzenia lekcji przeze mnie to proszę mnie rozliczać z efektów końcowych. I na tym bym zakończył „dywanik”.
I od razu dodam, że nie chodzi mi o to, aby każdy nauczyciel ryzykował całe swoje życie „dla wyższych idei”. Niemniej jeśli nauczyciele nie będą WALCZYLI z tym, aby mieli swobodę w realizowaniu zajęć… to kto ma o to walczyć? A bez swobody realizacji zajęć JAK mamy oczekiwać ŚWIETNYCH wyników?! Przepraszam, ale ja tak nie potrafię. Albo inaczej: umiem przeprowadzić zajęcia „na odwal”, ale tego nie robię świadomie i dobrowolnie. Wolę być niemile widziany w oczach dyrektora i niektórych rodziców (ew. nauczycieli) niż być robotem dla uczniów.
Nie oczekuję, że wszyscy będą pracowali twórczo, odważnie i za pomocą fajnych metod, technik czy narzędzi pracy. Jednak moim zdaniem prestiż nauczyciela zobowiązuje do pewnych „wyższych celów”.
I jeszcze podkreślę, że w dłuższej perspektywie praca naprawdę twórcza, pełna zaangażowania oraz pasji – będzie bardziej pożądana i doceniona, nawet jeśli nie odczujemy tego w pełni na własnej skórze. Jest bowiem taka dziwna zależność, że dzieci często lubią się wymieniać swoimi doświadczeniami, wiedzą i przeżyciami, których doświadczyły na danej lekcji. Dlatego wolałbym, aby dzieci mówiły o mnie „wariat, ale naprawdę świetny nauczyciel z pasją” aniżeli „kolejna miernota, która ma trochę wiedzy, a nauczyć potrafi jedynie siebie”.
Marcin Wojtczak
6 maja 2015 at 19:34Co do kamery
1. Rzeczywiście dzieci po kilku minutach zapominają o jej istnieniu i zachowują się naturalnie.
2. Niektóre zajęcia warto nagrać, np. gdy wprowadza się zupełnie nowy pomysł, aby móc połączyć role uczestnika i o obserwatora.
3. Nie wyobrażam sobie, do czego mogłaby służyć kamera non stop włączona w klasie, poza inwigilacją oczywiście. Nagrywanie non stop, to setki GB danych, które gdzieś należy przechowywać, w praktyce, gdy pojawia się potrzeba odszukania konkretnego nagrania, zwykle jest już skasowane z braku miejsca na dysku. Przejrzenia materiału z zajęć trwa mniej więcej tyle czasu co zajęcia. Zmontowanie aby zrobić z niego użytek drugie tyle. Czyli stałe korzystanie z kamery wymagałby zatrudnienia dodatkowej osoby dla każdego obserwowanego nauczyciela.
Powyższe napisałem na podstawie własnych doświadczeń nauczyciela czasami używającego kamery.
Xawer
6 maja 2015 at 20:28Odradzam Ci używanie tej kamery — kręcąc zajęcia naruszasz dobra osobiste dzieci. Nie masz prawa tego robić nawet za ich zgodą. Tak samo, jak odradzałbym Ci utrzymywanie dyscypliny przez ciągnięcie dzieci za uszy. Nawet, jeśli by się nie skarżyły.
Jeśli sam nie masz wewnętrznych hamulców przeciwko takim działaniom, to licz się z tym, że w końcu możesz trafić na jakiegoś rodzica, który traktuje prawo do ochrony wizerunku swojego dziecka równie poważnie, co prawo do ochrony jego nietykalności cielesnej i zaprowadzi rzecz do sądu.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 19:43Łączna długość moich „dywaników” uprawnia mnie do ostrożnego sceptycyzmu. Mogę pogratulować ci pewności co do wyników, ja takiej pewności nie mam, bo to i uczniowie różni, jak sam piszesz, a i dyrekcje różne i są pewnie takie, które zamiast użerać się z Raczyńskim o kolejne pretensje mniej postępowych rodziców, spuściłyby go po brzytwie. Możesz powiedzieć, że mógłbym poszukać sobie miejsca, gdzie na nauczycieli „buntowników” czekają z otwartymi ramionami, ale moje doświadczenie wskazuje, że nie ma ich zbyt wiele, a i tam nikt za mną nie tęskni. Ilość „bym” i „jeśli” wskazuje, że nie miałeś jeszcze okazji na serio wypróbować cierpliwości wyższych instancji. Nie życzę ci. Nie jest sztuką unieść się honorem i działać jedynie na swoich warunkach – najłatwiej w pośredniaku lub własnej, prywatnej szkole. Póki co, cieszę się względną swobodą i wcale nie mam zamiaru jej nadużywać – udowodnić, że nauczyciel wyników nie ma, jest niesłychanie łatwo. Można się też łatwo przekonać, że „łaska” uczniów i rodziców na pstrym koniu jeździ – chyba też jeszcze tego nie doświadczyłeś.
Xawer
6 maja 2015 at 14:31„Oczywiście kamera w klasie na pewno na początku mogłaby być dosyć stresująca, ale z czasem zarówno nauczyciele jak i uczniowie przyzwyczailiby się do niej.”
Proponuję zacząć jej stosowanie od lekcji poświęconej dyskusji na temat „1984” Orwella.
Tak, do tego można nie tylko się przyzwyczaić, ale nawet pokochać. Pokochanie wymaga trochę więcej wysiłku nauczycieli, ale jeśli poprowadzą te zajęcia w sali 101, to z pewnością osiągną sukces.
Tomasz
6 maja 2015 at 01:57Robercie – kochany nasz sprzymierzeńcu 🙂
Każdy uczeń jest INNY. To truizm, ale idźmy dalej. Każda KLASA jest inna. Każda SZKOŁA jest inna. Każdy RODZIC jest inny. Każdy NAUCZYCIEL jest inny. Można tak długooooo…. 😉
Chcesz dzieci naprawdę nauczyć różnice między czasem Past Simple i Present Perfect? Proszę bardzo. Podziel je na podgrupy, aby WSPÓLNIE poszukiwały jak najwięcej różnic między oba czasami. Daj każdej grupie zadanie, aby jak najlepiej wyjaśniły SAMODZIELNIE (innej grupie oraz Tobie) w jaki sposób można jak najefektywniej zrozumieć (istotne) różnice między tymi czasami. Za aktywność powstawiaj plusy, a dla najbardziej aktywnych (ew. tych co prezentowali) „piątki za świetną pracę”. Prawda, że proste?
Zauważyłem, że niemal KAŻDY uczeń, który nie może dostać odpowiedzi na swój PROBLEM – a tym często jest to co nazywamy chociażby „niespójną regułą” czy „brakiem sensownego wyjaśnienia” – bardzo szybko przełącza się w stan tego co można nazwać „poszukiwaczem rozwiązania”. A jeśli pozwolisz uczniom na to, aby mieli okazję SAMODZIELNIE odkryć dziwne sprawy, to nie tylko poczują się docenieni, wyróżnieni, ale również zobaczą, że świat nie jest jedynie czarno-biały. Dzięki temu możesz ich uwrażliwić na to, że „książki też pisują ludzie”, więc mogą w nich być nie tylko nieścisłości, ale też BŁĘDY. A jak do tego przypomniesz uczniom, że uczymy się myśleć KRYTYCZNIE i stale poszukiwać, odkrywać i testować rzeczywistość (także tę angielską), to uwierz mi, że będą ci wdzięczni (chociaż mogą ci tego nigdy nie powiedzieć).
Zadam trudne pytanie: co jest bardziej szkodliwe według ciebie – ryzyko utraty pracy czy też uczenie uczniów w taki sposób, aby ZABIJAĆ w nich kreatywność, ciekawość świata oraz samodzielnie odkrywanie i testowanie rzeczywistości?
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 11:50Odpowiem ci zupełnie szczerze. Gdybym miał w klasie kamerę, wyżej wymieniona „lekcja” nie miałaby miejsca. Pytanie, które postawiłeś na końcu, tylko pozornie jest trudne. Jeśli liczysz na to, że nauczyciel będzie gotów położyć na szali swoją karierę w imię dobra wyższego, jesteś w najlepszym razie idealistą. Ilość scysji jakie przeżyłem z powodu podobnych sytuacji, sprawia, że nieco się na nie „uodporniłem”. Mam to szczęście, że moja dyrekcja naprawdę rozumie szkołę i w rozsądnych granicach daje nam wolną rękę, wierząc w swoich nauczycieli. Mam jednak wrażenie, że nie jest to sytuacja tak powszechna, jak byśmy chcieli. Nie możesz oczekiwać, że wallenrodyzm stanie się powszechną strategią…
Tomasz
6 maja 2015 at 14:24To i ja szczerze odpowiem ;).
Uważam, że naczyciel, który chce być kimś naprawdę ZNACZĄCYM dla swoich uczniów musi umieć „iść pod prąd”. Chodzi mi przede wszystkim o pewne oceny społeczne jak też zastane (jak kto woli „zasrane”) schematy i stereotypy.
Mnie wiele razy powtarzano, że nie potrafię prowadzić zajęć, nie umiem nauczać i w ogóle nie nadaję się do pracy z dziećmi oraz młodzieżą. Gorzej tylko, że w niemal wszystkich przypadkach moi uczniowie (jak kto woli „odbiorcy”) byli nie tylko nauczeni, ale i bardzo często zadowoleni (z jakości i efektów mojej pracy).
Oczywiście kamera w klasie na pewno na początku mogłaby być dosyć stresująca, ale z czasem zarówno nauczyciele jak i uczniowie przyzwyczailiby się do niej. I gdybym został poproszony na dywanik do dyrektora, to zapytałbym wprost: CO PANI PRZESZKADZA w prowadzeniu mojej lekcji? Po tym jakby chciała mi pokazać, że ma mnie daleko w nosie, zadałbym kolejne pytanie: KTO MA WZIĄĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ za efekty nauki mojej grupy (klasy)? A na koniec stwierdził: jeśli Pani tak przeszkadza sposób prowadzenia lekcji przeze mnie to proszę mnie rozliczać z efektów końcowych. I na tym bym zakończył „dywanik”.
I od razu dodam, że nie chodzi mi o to, aby każdy nauczyciel ryzykował całe swoje życie „dla wyższych idei”. Niemniej jeśli nauczyciele nie będą WALCZYLI z tym, aby mieli swobodę w realizowaniu zajęć… to kto ma o to walczyć? A bez swobody realizacji zajęć JAK mamy oczekiwać ŚWIETNYCH wyników?! Przepraszam, ale ja tak nie potrafię. Albo inaczej: umiem przeprowadzić zajęcia „na odwal”, ale tego nie robię świadomie i dobrowolnie. Wolę być niemile widziany w oczach dyrektora i niektórych rodziców (ew. nauczycieli) niż być robotem dla uczniów.
Nie oczekuję, że wszyscy będą pracowali twórczo, odważnie i za pomocą fajnych metod, technik czy narzędzi pracy. Jednak moim zdaniem prestiż nauczyciela zobowiązuje do pewnych „wyższych celów”.
I jeszcze podkreślę, że w dłuższej perspektywie praca naprawdę twórcza, pełna zaangażowania oraz pasji – będzie bardziej pożądana i doceniona, nawet jeśli nie odczujemy tego w pełni na własnej skórze. Jest bowiem taka dziwna zależność, że dzieci często lubią się wymieniać swoimi doświadczeniami, wiedzą i przeżyciami, których doświadczyły na danej lekcji. Dlatego wolałbym, aby dzieci mówiły o mnie „wariat, ale naprawdę świetny nauczyciel z pasją” aniżeli „kolejna miernota, która ma trochę wiedzy, a nauczyć potrafi jedynie siebie”.
Marcin Wojtczak
6 maja 2015 at 19:34Co do kamery
1. Rzeczywiście dzieci po kilku minutach zapominają o jej istnieniu i zachowują się naturalnie.
2. Niektóre zajęcia warto nagrać, np. gdy wprowadza się zupełnie nowy pomysł, aby móc połączyć role uczestnika i o obserwatora.
3. Nie wyobrażam sobie, do czego mogłaby służyć kamera non stop włączona w klasie, poza inwigilacją oczywiście. Nagrywanie non stop, to setki GB danych, które gdzieś należy przechowywać, w praktyce, gdy pojawia się potrzeba odszukania konkretnego nagrania, zwykle jest już skasowane z braku miejsca na dysku. Przejrzenia materiału z zajęć trwa mniej więcej tyle czasu co zajęcia. Zmontowanie aby zrobić z niego użytek drugie tyle. Czyli stałe korzystanie z kamery wymagałby zatrudnienia dodatkowej osoby dla każdego obserwowanego nauczyciela.
Powyższe napisałem na podstawie własnych doświadczeń nauczyciela czasami używającego kamery.
Xawer
6 maja 2015 at 20:28Odradzam Ci używanie tej kamery — kręcąc zajęcia naruszasz dobra osobiste dzieci. Nie masz prawa tego robić nawet za ich zgodą. Tak samo, jak odradzałbym Ci utrzymywanie dyscypliny przez ciągnięcie dzieci za uszy. Nawet, jeśli by się nie skarżyły.
Jeśli sam nie masz wewnętrznych hamulców przeciwko takim działaniom, to licz się z tym, że w końcu możesz trafić na jakiegoś rodzica, który traktuje prawo do ochrony wizerunku swojego dziecka równie poważnie, co prawo do ochrony jego nietykalności cielesnej i zaprowadzi rzecz do sądu.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 19:43Łączna długość moich „dywaników” uprawnia mnie do ostrożnego sceptycyzmu. Mogę pogratulować ci pewności co do wyników, ja takiej pewności nie mam, bo to i uczniowie różni, jak sam piszesz, a i dyrekcje różne i są pewnie takie, które zamiast użerać się z Raczyńskim o kolejne pretensje mniej postępowych rodziców, spuściłyby go po brzytwie. Możesz powiedzieć, że mógłbym poszukać sobie miejsca, gdzie na nauczycieli „buntowników” czekają z otwartymi ramionami, ale moje doświadczenie wskazuje, że nie ma ich zbyt wiele, a i tam nikt za mną nie tęskni. Ilość „bym” i „jeśli” wskazuje, że nie miałeś jeszcze okazji na serio wypróbować cierpliwości wyższych instancji. Nie życzę ci. Nie jest sztuką unieść się honorem i działać jedynie na swoich warunkach – najłatwiej w pośredniaku lub własnej, prywatnej szkole. Póki co, cieszę się względną swobodą i wcale nie mam zamiaru jej nadużywać – udowodnić, że nauczyciel wyników nie ma, jest niesłychanie łatwo. Można się też łatwo przekonać, że „łaska” uczniów i rodziców na pstrym koniu jeździ – chyba też jeszcze tego nie doświadczyłeś.
Xawer
6 maja 2015 at 14:31„Oczywiście kamera w klasie na pewno na początku mogłaby być dosyć stresująca, ale z czasem zarówno nauczyciele jak i uczniowie przyzwyczailiby się do niej.”
Proponuję zacząć jej stosowanie od lekcji poświęconej dyskusji na temat „1984” Orwella.
Tak, do tego można nie tylko się przyzwyczaić, ale nawet pokochać. Pokochanie wymaga trochę więcej wysiłku nauczycieli, ale jeśli poprowadzą te zajęcia w sali 101, to z pewnością osiągną sukces.
dsterna
6 maja 2015 at 08:04Panowie, zapytam naszą administrację bloga Oś świata, czy można założyć nowy podblog pt. Podstawa programowa z matematyki, może będzie mozna założyć wspólny blog dla osób chętnych do zajmowania się tą sprawą. Jeśli będzie to trudne, to możemy zrobić blog administrowany przez Pawła. Już teraz pewne watki giną, a szkoda.
Może chcecie inną nazwę?
D
dsterna
6 maja 2015 at 08:04Panowie, zapytam naszą administrację bloga Oś świata, czy można założyć nowy podblog pt. Podstawa programowa z matematyki, może będzie mozna założyć wspólny blog dla osób chętnych do zajmowania się tą sprawą. Jeśli będzie to trudne, to możemy zrobić blog administrowany przez Pawła. Już teraz pewne watki giną, a szkoda.
Może chcecie inną nazwę?
D
dsterna
6 maja 2015 at 08:04Panowie, zapytam naszą administrację bloga Oś świata, czy można założyć nowy podblog pt. Podstawa programowa z matematyki, może będzie mozna założyć wspólny blog dla osób chętnych do zajmowania się tą sprawą. Jeśli będzie to trudne, to możemy zrobić blog administrowany przez Pawła. Już teraz pewne watki giną, a szkoda.
Może chcecie inną nazwę?
D
monikasz
6 maja 2015 at 08:10Ależ Robertowi chodzi właśnie o to, że różnice między czasami nie są żadnym PROBLEMEM dla większości uczniów, nielogiczność definicji zainteresowała zdecydowaną mniejszość grupy. Reszta ma to gdzieś, jeżeli w ogóle czegoś oczekują, zarówno oni, jak i ich rodzice, to gładkiego i przyjemnego przyswojenia tejże definicji i niezawracania głowy. Po podziale na grupy będą równie niezainteresowani, jak sądzę.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 09:37Monika, myślałaś kiedyś o posadzie tłumacza z polskiego na „nasze”? 😉 Ja chyba często takiego tłumacza potrzebuję :)…
Tomasz
6 maja 2015 at 11:36Moniko
Pomimo, że poniżej Paweł wskazuje świetne wyjście z trudnej pozycji (sytuacji), to pozwolę sobie na mój komentarz.
Swego czasu miałem grupę składającą się z około 250 uczniów (przyjmijmy dla uproszczenia, że każda po 10 osób, więc było ich 25 grup). Jedynie w 3-4 grupach (klasy od 1 do 6 szkoły podstawowej) były poważne problemy z komunikacją oraz tym, aby dzieci pracowały efektywnie. Niemniej po interwencji pedagoga oraz wychowawcy wszystko zaczęło się układać. Powód? Dzieci często pochodziły z tzw. trudnych rodzin, więc kilku gagatków (liderów) próbowało rozwalić system, a ja niestety stawiałem opór.
Zdecydowana większość dzieci (ok. 90-95%) jest BARDZO zainteresowana fajną, ciekawą oraz twórczą pracą. Oczywiście jest to TRUDNE zadanie, ale właśnie dlatego nazywamy się nauczycielami czy edukatorami – aby takie zadania realizować. W innym wypadku bylibyśmy wykładowcami albo zostawiali na portierni „xerówki do przeczytania”.
Zauważyłem również, że „reszta, która ma to gdzieś” w końcu musi się określić. Jest wiele wyjść z tej sytuacji – można dać im święty spokój i pozwalać, aby obok przyglądali się pracy grupy. Jeśli zobaczą, że grupa się świetnie bawi oraz odkrywa ciekawe rzeczy, razem opracowuje różne strategie, plany oraz prace, to w 95% tacy „oporni” – prędzej czy później dołączą do grupy.
Tak więc moim zdaniem poważny problem stanowi zaledwie 5% wykluczonych uczniów. Są to dzieci, które są zaniedbane lub w pewien sposób upośledzone intelektualnie, społecznie czy też zdrowotnie. Niemniej to nie jest nasza grupa docelowa, ponieważ po pierwsze stanowi drobny margines, a po drugie – wymaga pomocy specjalistów (logopedów, psychologów, terapeutów, itp.).
Podsumowując: można śmiało myśleć o pracy ze wszystkimi, a jeśli trafimy na uczniów o tzw. szczególnych potrzebach edukacyjnych, wówczas trzeba będzie poprosić o pomoc i wsparcie specjalistów.
I co bardzo istotne: w pewnym wieku bez testowania i sprawdzania różnych możliwości młodzież będzie miała POWAŻNE problemy z nauką. Są osoby, które w pewnym wieku (tzw. okres buntu) potrzebują podważać zastane reguły i zasady, więc jeśli NIE damy im ku temu możliwości, to nie przyswoją danego materiału („nie wierzę i nie uwierzę jeśli SAM nie sprawdzę!”).
monikasz
6 maja 2015 at 12:30Nie jestem nauczycielem, a „edukatorem” bywam zaledwie dla moich własnych dzieci, więc nie mam prawa z Tobą polemizować na temat tego, co jest, a co nie jest możliwe w szkolnej sali. Wtrąciłam się tylko, może niepotrzebnie, przepraszam, jeśli tak.
Z Twojego opisu wynika, że masz dobre doświadczenia i sam jesteś pełen optymizmu. Trochę mnie zaintrygowało, gdzie to dzieci z trudnych domów uczą się w 10-osobowych grupach, ale to inny temat. Weź też pod uwagę, że Robert uczy w gimnazjum, gdzie przychodzą dzieci już jakoś tam ukształtowane… Ale cieszę się, że dołączył tutaj kolejny nauczyciel, który potrafi radzić sobie z trudną grupą. Z moich rodzicielskich, więc z konieczności zewnętrznych obserwacji wynika, że takie osoby należą jednak do mniejszości. Może nawet znikomej.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 13:43Ja tylko uzupełnię, że to nie była żadna trudna grupa społecznie wykluczonych, a średnia krajowa – zwykłe dzieciaki, dla których zainteresowanie kolegi było nowym doświadczeniem. Dla większości z nich, samo jego zaangażowanie było dziwactwem. Chciałem zwrócić uwagę, że niezależnie od naszej techniki, nie możemy sprawić by poszczególne zagadnienia były interesujące choćby dla kilku dzieciaków jednocześnie i w tej materii zdani jesteśmy w większości na przypadek. Ten przypadek powinniśmy wykorzystywać, ale powstaje pytanie o koszty. Nie nauczycielskie oczywiście, ale tych niezainteresowanych. Znowu będę szczery – nie umiem się mentalnie rozdwajać na zajęciach, ktoś zawsze jest stratny w podobnych sytuacjach, darmowych obiadów nadal nie ma.
monikasz
6 maja 2015 at 08:10Ależ Robertowi chodzi właśnie o to, że różnice między czasami nie są żadnym PROBLEMEM dla większości uczniów, nielogiczność definicji zainteresowała zdecydowaną mniejszość grupy. Reszta ma to gdzieś, jeżeli w ogóle czegoś oczekują, zarówno oni, jak i ich rodzice, to gładkiego i przyjemnego przyswojenia tejże definicji i niezawracania głowy. Po podziale na grupy będą równie niezainteresowani, jak sądzę.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 09:37Monika, myślałaś kiedyś o posadzie tłumacza z polskiego na „nasze”? 😉 Ja chyba często takiego tłumacza potrzebuję :)…
Tomasz
6 maja 2015 at 11:36Moniko
Pomimo, że poniżej Paweł wskazuje świetne wyjście z trudnej pozycji (sytuacji), to pozwolę sobie na mój komentarz.
Swego czasu miałem grupę składającą się z około 250 uczniów (przyjmijmy dla uproszczenia, że każda po 10 osób, więc było ich 25 grup). Jedynie w 3-4 grupach (klasy od 1 do 6 szkoły podstawowej) były poważne problemy z komunikacją oraz tym, aby dzieci pracowały efektywnie. Niemniej po interwencji pedagoga oraz wychowawcy wszystko zaczęło się układać. Powód? Dzieci często pochodziły z tzw. trudnych rodzin, więc kilku gagatków (liderów) próbowało rozwalić system, a ja niestety stawiałem opór.
Zdecydowana większość dzieci (ok. 90-95%) jest BARDZO zainteresowana fajną, ciekawą oraz twórczą pracą. Oczywiście jest to TRUDNE zadanie, ale właśnie dlatego nazywamy się nauczycielami czy edukatorami – aby takie zadania realizować. W innym wypadku bylibyśmy wykładowcami albo zostawiali na portierni „xerówki do przeczytania”.
Zauważyłem również, że „reszta, która ma to gdzieś” w końcu musi się określić. Jest wiele wyjść z tej sytuacji – można dać im święty spokój i pozwalać, aby obok przyglądali się pracy grupy. Jeśli zobaczą, że grupa się świetnie bawi oraz odkrywa ciekawe rzeczy, razem opracowuje różne strategie, plany oraz prace, to w 95% tacy „oporni” – prędzej czy później dołączą do grupy.
Tak więc moim zdaniem poważny problem stanowi zaledwie 5% wykluczonych uczniów. Są to dzieci, które są zaniedbane lub w pewien sposób upośledzone intelektualnie, społecznie czy też zdrowotnie. Niemniej to nie jest nasza grupa docelowa, ponieważ po pierwsze stanowi drobny margines, a po drugie – wymaga pomocy specjalistów (logopedów, psychologów, terapeutów, itp.).
Podsumowując: można śmiało myśleć o pracy ze wszystkimi, a jeśli trafimy na uczniów o tzw. szczególnych potrzebach edukacyjnych, wówczas trzeba będzie poprosić o pomoc i wsparcie specjalistów.
I co bardzo istotne: w pewnym wieku bez testowania i sprawdzania różnych możliwości młodzież będzie miała POWAŻNE problemy z nauką. Są osoby, które w pewnym wieku (tzw. okres buntu) potrzebują podważać zastane reguły i zasady, więc jeśli NIE damy im ku temu możliwości, to nie przyswoją danego materiału („nie wierzę i nie uwierzę jeśli SAM nie sprawdzę!”).
monikasz
6 maja 2015 at 12:30Nie jestem nauczycielem, a „edukatorem” bywam zaledwie dla moich własnych dzieci, więc nie mam prawa z Tobą polemizować na temat tego, co jest, a co nie jest możliwe w szkolnej sali. Wtrąciłam się tylko, może niepotrzebnie, przepraszam, jeśli tak.
Z Twojego opisu wynika, że masz dobre doświadczenia i sam jesteś pełen optymizmu. Trochę mnie zaintrygowało, gdzie to dzieci z trudnych domów uczą się w 10-osobowych grupach, ale to inny temat. Weź też pod uwagę, że Robert uczy w gimnazjum, gdzie przychodzą dzieci już jakoś tam ukształtowane… Ale cieszę się, że dołączył tutaj kolejny nauczyciel, który potrafi radzić sobie z trudną grupą. Z moich rodzicielskich, więc z konieczności zewnętrznych obserwacji wynika, że takie osoby należą jednak do mniejszości. Może nawet znikomej.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 13:43Ja tylko uzupełnię, że to nie była żadna trudna grupa społecznie wykluczonych, a średnia krajowa – zwykłe dzieciaki, dla których zainteresowanie kolegi było nowym doświadczeniem. Dla większości z nich, samo jego zaangażowanie było dziwactwem. Chciałem zwrócić uwagę, że niezależnie od naszej techniki, nie możemy sprawić by poszczególne zagadnienia były interesujące choćby dla kilku dzieciaków jednocześnie i w tej materii zdani jesteśmy w większości na przypadek. Ten przypadek powinniśmy wykorzystywać, ale powstaje pytanie o koszty. Nie nauczycielskie oczywiście, ale tych niezainteresowanych. Znowu będę szczery – nie umiem się mentalnie rozdwajać na zajęciach, ktoś zawsze jest stratny w podobnych sytuacjach, darmowych obiadów nadal nie ma.
monikasz
6 maja 2015 at 08:10Ależ Robertowi chodzi właśnie o to, że różnice między czasami nie są żadnym PROBLEMEM dla większości uczniów, nielogiczność definicji zainteresowała zdecydowaną mniejszość grupy. Reszta ma to gdzieś, jeżeli w ogóle czegoś oczekują, zarówno oni, jak i ich rodzice, to gładkiego i przyjemnego przyswojenia tejże definicji i niezawracania głowy. Po podziale na grupy będą równie niezainteresowani, jak sądzę.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 09:37Monika, myślałaś kiedyś o posadzie tłumacza z polskiego na „nasze”? 😉 Ja chyba często takiego tłumacza potrzebuję :)…
Tomasz
6 maja 2015 at 11:36Moniko
Pomimo, że poniżej Paweł wskazuje świetne wyjście z trudnej pozycji (sytuacji), to pozwolę sobie na mój komentarz.
Swego czasu miałem grupę składającą się z około 250 uczniów (przyjmijmy dla uproszczenia, że każda po 10 osób, więc było ich 25 grup). Jedynie w 3-4 grupach (klasy od 1 do 6 szkoły podstawowej) były poważne problemy z komunikacją oraz tym, aby dzieci pracowały efektywnie. Niemniej po interwencji pedagoga oraz wychowawcy wszystko zaczęło się układać. Powód? Dzieci często pochodziły z tzw. trudnych rodzin, więc kilku gagatków (liderów) próbowało rozwalić system, a ja niestety stawiałem opór.
Zdecydowana większość dzieci (ok. 90-95%) jest BARDZO zainteresowana fajną, ciekawą oraz twórczą pracą. Oczywiście jest to TRUDNE zadanie, ale właśnie dlatego nazywamy się nauczycielami czy edukatorami – aby takie zadania realizować. W innym wypadku bylibyśmy wykładowcami albo zostawiali na portierni „xerówki do przeczytania”.
Zauważyłem również, że „reszta, która ma to gdzieś” w końcu musi się określić. Jest wiele wyjść z tej sytuacji – można dać im święty spokój i pozwalać, aby obok przyglądali się pracy grupy. Jeśli zobaczą, że grupa się świetnie bawi oraz odkrywa ciekawe rzeczy, razem opracowuje różne strategie, plany oraz prace, to w 95% tacy „oporni” – prędzej czy później dołączą do grupy.
Tak więc moim zdaniem poważny problem stanowi zaledwie 5% wykluczonych uczniów. Są to dzieci, które są zaniedbane lub w pewien sposób upośledzone intelektualnie, społecznie czy też zdrowotnie. Niemniej to nie jest nasza grupa docelowa, ponieważ po pierwsze stanowi drobny margines, a po drugie – wymaga pomocy specjalistów (logopedów, psychologów, terapeutów, itp.).
Podsumowując: można śmiało myśleć o pracy ze wszystkimi, a jeśli trafimy na uczniów o tzw. szczególnych potrzebach edukacyjnych, wówczas trzeba będzie poprosić o pomoc i wsparcie specjalistów.
I co bardzo istotne: w pewnym wieku bez testowania i sprawdzania różnych możliwości młodzież będzie miała POWAŻNE problemy z nauką. Są osoby, które w pewnym wieku (tzw. okres buntu) potrzebują podważać zastane reguły i zasady, więc jeśli NIE damy im ku temu możliwości, to nie przyswoją danego materiału („nie wierzę i nie uwierzę jeśli SAM nie sprawdzę!”).
monikasz
6 maja 2015 at 12:30Nie jestem nauczycielem, a „edukatorem” bywam zaledwie dla moich własnych dzieci, więc nie mam prawa z Tobą polemizować na temat tego, co jest, a co nie jest możliwe w szkolnej sali. Wtrąciłam się tylko, może niepotrzebnie, przepraszam, jeśli tak.
Z Twojego opisu wynika, że masz dobre doświadczenia i sam jesteś pełen optymizmu. Trochę mnie zaintrygowało, gdzie to dzieci z trudnych domów uczą się w 10-osobowych grupach, ale to inny temat. Weź też pod uwagę, że Robert uczy w gimnazjum, gdzie przychodzą dzieci już jakoś tam ukształtowane… Ale cieszę się, że dołączył tutaj kolejny nauczyciel, który potrafi radzić sobie z trudną grupą. Z moich rodzicielskich, więc z konieczności zewnętrznych obserwacji wynika, że takie osoby należą jednak do mniejszości. Może nawet znikomej.
Robert Raczyński
6 maja 2015 at 13:43Ja tylko uzupełnię, że to nie była żadna trudna grupa społecznie wykluczonych, a średnia krajowa – zwykłe dzieciaki, dla których zainteresowanie kolegi było nowym doświadczeniem. Dla większości z nich, samo jego zaangażowanie było dziwactwem. Chciałem zwrócić uwagę, że niezależnie od naszej techniki, nie możemy sprawić by poszczególne zagadnienia były interesujące choćby dla kilku dzieciaków jednocześnie i w tej materii zdani jesteśmy w większości na przypadek. Ten przypadek powinniśmy wykorzystywać, ale powstaje pytanie o koszty. Nie nauczycielskie oczywiście, ale tych niezainteresowanych. Znowu będę szczery – nie umiem się mentalnie rozdwajać na zajęciach, ktoś zawsze jest stratny w podobnych sytuacjach, darmowych obiadów nadal nie ma.
Paweł Kasprzak
6 maja 2015 at 10:40Robert, świetna sytuacja z present perfect. Dzieciaki, które widzą, że w podręcznikach są bzdury — nieocenione. Pożywka dla ich własnej przekory i budzący się krytycyzm, o to powinno chodzić. Ja myślę zresztą, że to jest silny argument przeciw sformalizowanej klasie, ale nie przeciw grupie. Na moich zajęciach z dużymi grupami jedni po prostu robili jedno, a drudzy zupełnie coś innego. Starałem się zawsze, żeby te „tropy” gdzieś się w końcu spotkały, co się na ogół nie udawało, ale to przecież nie jest klęska. Z drugiej strony — spotykały się niemal zawsze, bo przecież dzieciaki ze sobą rozmawiały.
Ze starszymi dziećmi pozwolić na to sobie łatwo. To z młodszymi jest dramat, bo kiedy się grupa rozpada na dwie, natychmiast potrzeba drugiego nauczyciela.
Danusia, dzięki serdeczne! Myślę, że niech to będzie Oś Świata. Zgłasza się tu już parę osób i mnie się wydaje, że wspólny (dostępny dla kilku autorów) blog o programie z matmy przydałby się z jednej strony (to raczej nie problem, wystarczy podzielić się hasłem), a z drugiej — indydualne blogi każdego z nich. Jeśli się uda, to na tym wspólnym blogu będzie można po prostu składać coś w rodzaju podręcznika. Technicznie jednym z kłopotów jest niemożność dołączenia plików różnych formatów (z flasha, z geogebry itd.), mały limit pojemności plików itd. Przydałaby się jeszcze wtyczka na wyskakujące okna — bo w podręcznikowym materiale takie „hipertekstowe drzewka” kolejnych rozszerzeń różnych wątków przydałyby się bardzo. O te rzeczy warto moim zdaniem poprosić administratorów. Ksawery udzieli nam korepetycji na pisanie w LaTexie i będzie git.
Danuta
6 maja 2015 at 11:10Rozpoczęłam akcję tworzenia bloga na temat PP. Liczę na zaangażowanie Pawła, Ksawerego i Roberta oraz wszystkich, którzy czują się na siłach mieć konstruktywny wkład w PP.
D
Xawer
6 maja 2015 at 11:24$\rm\LaTeX$-u, a nie LaTexie 😉 To się czyta przez $\chi$ a nie przez $x$. D.E.Knuth poświęcił właściwej wymowie nazwy cały rozdział w $\rm\TeX$-booku, dokładnie i przekonująco uzasadniając, że właśnie tak trzeba, bo $\tau\epsilon\chi$- oznacza zarówno rzemiosło, jak i sztukę, a typografia jest sztuką, a nie prostym rzemiosłem…
Korepetycji oczywiście udzielę. Nie jest to zresztą trudne, nawet w tym okrojonym interpretatorze, jaki składa wzory na strony www, również w tym blogowisku.
A blog najlepiej niech Paweł weźmie pod swoją autorytarną redakcję — ze wspólnych blogów zawsze się robi bałagan bez porównania gorszy, niż konieczność poczekania dwa dni aż redaktor opublikuje tekst.
Paweł Kasprzak
6 maja 2015 at 10:40Robert, świetna sytuacja z present perfect. Dzieciaki, które widzą, że w podręcznikach są bzdury — nieocenione. Pożywka dla ich własnej przekory i budzący się krytycyzm, o to powinno chodzić. Ja myślę zresztą, że to jest silny argument przeciw sformalizowanej klasie, ale nie przeciw grupie. Na moich zajęciach z dużymi grupami jedni po prostu robili jedno, a drudzy zupełnie coś innego. Starałem się zawsze, żeby te „tropy” gdzieś się w końcu spotkały, co się na ogół nie udawało, ale to przecież nie jest klęska. Z drugiej strony — spotykały się niemal zawsze, bo przecież dzieciaki ze sobą rozmawiały.
Ze starszymi dziećmi pozwolić na to sobie łatwo. To z młodszymi jest dramat, bo kiedy się grupa rozpada na dwie, natychmiast potrzeba drugiego nauczyciela.
Danusia, dzięki serdeczne! Myślę, że niech to będzie Oś Świata. Zgłasza się tu już parę osób i mnie się wydaje, że wspólny (dostępny dla kilku autorów) blog o programie z matmy przydałby się z jednej strony (to raczej nie problem, wystarczy podzielić się hasłem), a z drugiej — indydualne blogi każdego z nich. Jeśli się uda, to na tym wspólnym blogu będzie można po prostu składać coś w rodzaju podręcznika. Technicznie jednym z kłopotów jest niemożność dołączenia plików różnych formatów (z flasha, z geogebry itd.), mały limit pojemności plików itd. Przydałaby się jeszcze wtyczka na wyskakujące okna — bo w podręcznikowym materiale takie „hipertekstowe drzewka” kolejnych rozszerzeń różnych wątków przydałyby się bardzo. O te rzeczy warto moim zdaniem poprosić administratorów. Ksawery udzieli nam korepetycji na pisanie w LaTexie i będzie git.
Danuta
6 maja 2015 at 11:10Rozpoczęłam akcję tworzenia bloga na temat PP. Liczę na zaangażowanie Pawła, Ksawerego i Roberta oraz wszystkich, którzy czują się na siłach mieć konstruktywny wkład w PP.
D
Xawer
6 maja 2015 at 11:24$\rm\LaTeX$-u, a nie LaTexie 😉 To się czyta przez $\chi$ a nie przez $x$. D.E.Knuth poświęcił właściwej wymowie nazwy cały rozdział w $\rm\TeX$-booku, dokładnie i przekonująco uzasadniając, że właśnie tak trzeba, bo $\tau\epsilon\chi$- oznacza zarówno rzemiosło, jak i sztukę, a typografia jest sztuką, a nie prostym rzemiosłem…
Korepetycji oczywiście udzielę. Nie jest to zresztą trudne, nawet w tym okrojonym interpretatorze, jaki składa wzory na strony www, również w tym blogowisku.
A blog najlepiej niech Paweł weźmie pod swoją autorytarną redakcję — ze wspólnych blogów zawsze się robi bałagan bez porównania gorszy, niż konieczność poczekania dwa dni aż redaktor opublikuje tekst.
Paweł Kasprzak
6 maja 2015 at 10:40Robert, świetna sytuacja z present perfect. Dzieciaki, które widzą, że w podręcznikach są bzdury — nieocenione. Pożywka dla ich własnej przekory i budzący się krytycyzm, o to powinno chodzić. Ja myślę zresztą, że to jest silny argument przeciw sformalizowanej klasie, ale nie przeciw grupie. Na moich zajęciach z dużymi grupami jedni po prostu robili jedno, a drudzy zupełnie coś innego. Starałem się zawsze, żeby te „tropy” gdzieś się w końcu spotkały, co się na ogół nie udawało, ale to przecież nie jest klęska. Z drugiej strony — spotykały się niemal zawsze, bo przecież dzieciaki ze sobą rozmawiały.
Ze starszymi dziećmi pozwolić na to sobie łatwo. To z młodszymi jest dramat, bo kiedy się grupa rozpada na dwie, natychmiast potrzeba drugiego nauczyciela.
Danusia, dzięki serdeczne! Myślę, że niech to będzie Oś Świata. Zgłasza się tu już parę osób i mnie się wydaje, że wspólny (dostępny dla kilku autorów) blog o programie z matmy przydałby się z jednej strony (to raczej nie problem, wystarczy podzielić się hasłem), a z drugiej — indydualne blogi każdego z nich. Jeśli się uda, to na tym wspólnym blogu będzie można po prostu składać coś w rodzaju podręcznika. Technicznie jednym z kłopotów jest niemożność dołączenia plików różnych formatów (z flasha, z geogebry itd.), mały limit pojemności plików itd. Przydałaby się jeszcze wtyczka na wyskakujące okna — bo w podręcznikowym materiale takie „hipertekstowe drzewka” kolejnych rozszerzeń różnych wątków przydałyby się bardzo. O te rzeczy warto moim zdaniem poprosić administratorów. Ksawery udzieli nam korepetycji na pisanie w LaTexie i będzie git.
Danuta
6 maja 2015 at 11:10Rozpoczęłam akcję tworzenia bloga na temat PP. Liczę na zaangażowanie Pawła, Ksawerego i Roberta oraz wszystkich, którzy czują się na siłach mieć konstruktywny wkład w PP.
D
Xawer
6 maja 2015 at 11:24$\rm\LaTeX$-u, a nie LaTexie 😉 To się czyta przez $\chi$ a nie przez $x$. D.E.Knuth poświęcił właściwej wymowie nazwy cały rozdział w $\rm\TeX$-booku, dokładnie i przekonująco uzasadniając, że właśnie tak trzeba, bo $\tau\epsilon\chi$- oznacza zarówno rzemiosło, jak i sztukę, a typografia jest sztuką, a nie prostym rzemiosłem…
Korepetycji oczywiście udzielę. Nie jest to zresztą trudne, nawet w tym okrojonym interpretatorze, jaki składa wzory na strony www, również w tym blogowisku.
A blog najlepiej niech Paweł weźmie pod swoją autorytarną redakcję — ze wspólnych blogów zawsze się robi bałagan bez porównania gorszy, niż konieczność poczekania dwa dni aż redaktor opublikuje tekst.
Tomasz
6 maja 2015 at 11:52Świetnie, że z naszych trudnych oraz wydawałoby się kontrowersyjnych dyskusji… powoli rodzi się coś pięknego :). Na pewno będzie okazja podzielić się w końcu swoimi pomysłami i dorzucić swoje 3 grosze – w jednym określonym temacie (albo grupie tematycznej).
Zastanawia mnie to ile osób czytuje tę świetną stronę (platfromę osswiata), bo jestem przekonany, że gdyby udało się dotrzeć do większej grupy pasjonatów nauczania, to nasze efekty byłyby jeszcze bardziej niesamowite.
Dodam, że z chęcią będę dyskutował na temat różnych pomysłów, a jak będą gotowe pomysły (typu aplikacje czy inne interaktywne cuda), to w miarę możliwości będę je testował i podpowiadał co można poprawić, zmienić – słowem: ulepszyć.
No a obsługa LaTeX-u chodzi za mną od co najmniej 2-3 lat, tyle że czekam na mentora, który poprowadzi drogą sukcesu ;). Cieszę się niezmiernie, że będziemy mieli eksperta, który nam będzie wskazywał kierunek, ponieważ słyszałem bardzo pochlebne informacje na temat tego programu. A jak jeszcze zobaczyłem, że całe książki matematyczne są tworzone przy użyciu tego wspaniałego programu, to wiem, że będziemy dysponować znakomitym narzędziem! 🙂
PS. WIELKIE podziękowania dla Danusi i Danuty za wsparcie na poziomie dalszego wyodrębnienia naszego pomysłu do wspólnej dyskusji i prac. Naprawdę uwielbiam gdy ludzie nie tylko zaciekle dyskutują i przedstawiają swoje poglądy na nauczanie i rozwiązywanie problemów, ale tym bardziej – zmieniają niepożądany stan rzeczy… właśnie poprzez działanie! :). Jestem bardzo podekscytowany!
Tomasz
6 maja 2015 at 11:52Świetnie, że z naszych trudnych oraz wydawałoby się kontrowersyjnych dyskusji… powoli rodzi się coś pięknego :). Na pewno będzie okazja podzielić się w końcu swoimi pomysłami i dorzucić swoje 3 grosze – w jednym określonym temacie (albo grupie tematycznej).
Zastanawia mnie to ile osób czytuje tę świetną stronę (platfromę osswiata), bo jestem przekonany, że gdyby udało się dotrzeć do większej grupy pasjonatów nauczania, to nasze efekty byłyby jeszcze bardziej niesamowite.
Dodam, że z chęcią będę dyskutował na temat różnych pomysłów, a jak będą gotowe pomysły (typu aplikacje czy inne interaktywne cuda), to w miarę możliwości będę je testował i podpowiadał co można poprawić, zmienić – słowem: ulepszyć.
No a obsługa LaTeX-u chodzi za mną od co najmniej 2-3 lat, tyle że czekam na mentora, który poprowadzi drogą sukcesu ;). Cieszę się niezmiernie, że będziemy mieli eksperta, który nam będzie wskazywał kierunek, ponieważ słyszałem bardzo pochlebne informacje na temat tego programu. A jak jeszcze zobaczyłem, że całe książki matematyczne są tworzone przy użyciu tego wspaniałego programu, to wiem, że będziemy dysponować znakomitym narzędziem! 🙂
PS. WIELKIE podziękowania dla Danusi i Danuty za wsparcie na poziomie dalszego wyodrębnienia naszego pomysłu do wspólnej dyskusji i prac. Naprawdę uwielbiam gdy ludzie nie tylko zaciekle dyskutują i przedstawiają swoje poglądy na nauczanie i rozwiązywanie problemów, ale tym bardziej – zmieniają niepożądany stan rzeczy… właśnie poprzez działanie! :). Jestem bardzo podekscytowany!
Tomasz
6 maja 2015 at 11:52Świetnie, że z naszych trudnych oraz wydawałoby się kontrowersyjnych dyskusji… powoli rodzi się coś pięknego :). Na pewno będzie okazja podzielić się w końcu swoimi pomysłami i dorzucić swoje 3 grosze – w jednym określonym temacie (albo grupie tematycznej).
Zastanawia mnie to ile osób czytuje tę świetną stronę (platfromę osswiata), bo jestem przekonany, że gdyby udało się dotrzeć do większej grupy pasjonatów nauczania, to nasze efekty byłyby jeszcze bardziej niesamowite.
Dodam, że z chęcią będę dyskutował na temat różnych pomysłów, a jak będą gotowe pomysły (typu aplikacje czy inne interaktywne cuda), to w miarę możliwości będę je testował i podpowiadał co można poprawić, zmienić – słowem: ulepszyć.
No a obsługa LaTeX-u chodzi za mną od co najmniej 2-3 lat, tyle że czekam na mentora, który poprowadzi drogą sukcesu ;). Cieszę się niezmiernie, że będziemy mieli eksperta, który nam będzie wskazywał kierunek, ponieważ słyszałem bardzo pochlebne informacje na temat tego programu. A jak jeszcze zobaczyłem, że całe książki matematyczne są tworzone przy użyciu tego wspaniałego programu, to wiem, że będziemy dysponować znakomitym narzędziem! 🙂
PS. WIELKIE podziękowania dla Danusi i Danuty za wsparcie na poziomie dalszego wyodrębnienia naszego pomysłu do wspólnej dyskusji i prac. Naprawdę uwielbiam gdy ludzie nie tylko zaciekle dyskutują i przedstawiają swoje poglądy na nauczanie i rozwiązywanie problemów, ale tym bardziej – zmieniają niepożądany stan rzeczy… właśnie poprzez działanie! :). Jestem bardzo podekscytowany!