……………………………….
Wspominając moja praktykę nauczycielską, przypominam sobie, że takie plany pomagałam tworzyć indywidualnie uczniom, którzy mieli kłopoty z budowaniem harmonogramu, którzy uczyli się tuż przed klasówką. Konieczny też był harmonogram przy realizacji projektu, bo jego nie da się zrealizować w jeden dzień. Uczniowie przeważnie nie planują nauki, mobilizują się przed klasówką, czy egzaminem. Moim zdaniem pomocą może być rozsądna praca domowa, która gwarantuje, że uczeń uczy się na bieżąco. W czasie studiów nasz wykładowca Pan Senator prowadzący zajęcia z równań różniczkowych, na początku zajęć robił króciutką kartkówkę z poprzedniego tematu. Zmuszało to nas studentów do zajrzenia do tego, co było. Myślę, że poświęcenie czasu na planowanie, nie jest czasem straconym i można uczniów do tego przyzwyczaić.
Dawno temu posługiwałam się książką pt.Kalendarz maturzysty. Było w niej całe powtórzenie do matury z matematyki, ale rozłożone na małe porcje, po kilka zadań dziennie lub tygodniowo. To był plan narzucony z zewnątrz, ale i tak dobrze działał.
15 komentarzy
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 17:57To pięknie wygląda w założeniu, skąd jednak czerpiesz pewność, że ktoś w ogóle chce robić jakieś tam prace domowe? Albo odrabiać je systematycznie?
Kartkówki sprawdzające poprzednią lekcję nie są oczywiście żadnym novum, czy jednak rzeczywiście skłaniają do planowania? Z moich doświadczeń wynika, że równie dobrze zniechęcają w przypadku niepowodzeń, a że z definicji muszą być stałym elementem zajęć, często powodują nagromadzenie złych ocen (lub frustracji, jeśli stopni nie wystawiamy) oraz skłaniają do szukania dróg na skróty. Naprawdę, droga prowadząca przez samokontrolę, świadomość celu i pracy własnej zupełnie nie pasuje do szkoły, która umywa ręce, kiedy przychodzi do egzekwowania wymagań. Tę sprzeczność wykorzystują uczniowie, którzy do stawiania sobie celów nie są ani gotowi, ani przyzwyczajeni (znowu kłania się nauczanie początkowe, które, jak wszyscy wiemy nie jest przez wielu uważane za warte zatrudniania prawdziwych fachowców.
Zakładasz wspaniałą organizację pracy, co nawet u samych nauczycieli szwankuje, a u licealistów jest raczej ewenementem (nie nauczyli się jej w przedszkolu).
„…ale rozłożone na małe porcje, po kilka zadań dziennie lub tygodniowo.” – Próbuję sobie wyobrazić tego idealnego licealistę, który wykonuje te „kilka zadań dziennie” z każdego przedmiotu i zastanawiam się ile godzin musiałby trwać ten jego dzień… W warunkach szkoły zadaniowej, skoncentrowanej na pokonywaniu szczebli drabinki, dobra organizacja musi zakładać wybór mniejszego zła.
Wszystko, co tu napisałem nie zwalnia nikogo od prób, trzeba jednak wystrzegać się założeń, że nasi uczniowie tylko czekają na to, by zorganizować im czas…
Danusia
29 lipca 2017 at 16:20wygląda na to, że nie za bardzo wierzysz w dobre chęci uczniów. A jak było z Tobą, czy jako uczeń starałeś się nie pracować? Ja miałam różnych uczniów, ale w większości chcieli dobrze wypaść, zdać egzaminy itp. Program jest przeładowany też dla uczniów, on nie jest realistyczny w polskiej szkole. Stawiamy uczniów w sytuacji, gdy muszą wybierać z czym maja się „wyrobić”, a z resztą starają się oszukać. To nasza dorosłych wina.
D
Robert Raczyński
30 lipca 2017 at 10:29Oczywiście, że tak. Unikanie robienia rzeczy zbędnych (kwestia oszacowania tej zbędności jest oczywiście względna i niezależna od woli zleceniodawcy), lub niepowodujących natychmiastowych konsekwencji negatywnych jest normalną i zrozumiałą strategią stosowaną przez zdecydowaną większość ludzi i nie czuję się tu żadnym wyjątkiem. I wniosek ten nie jest kwestią wiary, a obserwacji. Właśnie dlatego oczekiwanie, że moi uczniowie nie mogą się doczekać kolejnego zadania (załóżmy, że sensownego w moim mniemaniu) jest nadmiernym optymizmem. Nie mam wpływu na rachunek zysków i strat wykonywany przez ucznia, a zdarza mi się jego wynik przeszacowywać.
Xawer
3 sierpnia 2017 at 12:55Moim zdaniem Robert ma tu rację – nie do zaniedbania jest wewnętrzna motywacja. Kto ją ma, to żaden harmonogram mu nie pomoże, najwyżej zaszkodzi, spowalniając wtedy, gdy ma chęć. zainteresowanie i zapał, żeby nauczyć się więcej i szybciej, niż harmonogram przewidział. A kogoś, kto jej nie ma, żaden harmonogram nie zachęci do uczenia się.
Widzę to i z własnej introspekcji – uczyłem się nieregularnie i wtedy, gdy miałem do tego chęci. A jeśli coś mnie nie interesowało, to ustalonego z góry harmonogramu bym i tak nie przestrzegał – stosowałem taktykę minimalnego wysiłku: szybkiego zakucia tuż przed do narzuconego mi egzaminu/sprawdzianu, albo świadomego odpuszczenia go sobie i nie przejmowania się jakąś dwóją z czegoś, co mnie nie interesowało.
Jeśli mam zadany z zewnątrz harmonogram, to spora część mojego wysiłku intelektualnego skupiona jest nie na temacie, ale na znalezieniu przekonującego uzasadnienia, dlaczego mu się nie podporządkowałem.
Nawet, jeśli intencją nauczyciela (kontrolującej mnie osoby) jest pomóc mi w robieniu się czegoś, co mnie nie interesuje, osiąga kontrproduktywny efekt – skupiam się na obejściu narzucanego mi sformalizowanego stylu.
„Pamiętajmy, że mózg potrzebuje co najmniej siedmiu do dziewięciu powtórzeń, zanim przyswoi sobie nowe pojęcie.”
Coś mi to stwierdzenie pachnie „neurodydaktycznym bełkotem”.
Po pierwsze utożsamia uczenie się z zapamiętywaniem faktów. Po drugie zupełnie abstrahuje od tego, czego ów „mózg” się uczy. A przecież każdy z nas doskonale wie po sobie samym, że są rzeczy, których się uczy (zapamiętuje) od razu, po jednokrotnym zobaczeniu/usłyszeniu/zrozumieniu, a są takie, które można mu powtarzać setki razy, a i tak nie pamięta lub nie umie.
Abstrahuje też od indywidualnych różnic pomiędzy owymi „mózgami”. Z których jeden zapamiętuje/uczy się od razu i bez konieczności powtarzania, a inny nie nauczy się, choćbyśmy daną rzecz powtórzyli setki razy.
Z dedykacją dla Roberta moja introspekcja: ucząc się albo tylko osłuchując z obcym językiem i ucząc się „słówek”, bardzo łatwo i szybko chwytam i zapamiętuję rzeczowniki i „konkretne” przymiotniki, znacznie gorzej czasowniki, a już bardzo źle abstrakcyjne przymiotniki i pozostałe części mowy, mogę je powtórzyć znacznie więcej razy niż siedem do dziewięciu, a i tak nie pamiętam.
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 17:57To pięknie wygląda w założeniu, skąd jednak czerpiesz pewność, że ktoś w ogóle chce robić jakieś tam prace domowe? Albo odrabiać je systematycznie?
Kartkówki sprawdzające poprzednią lekcję nie są oczywiście żadnym novum, czy jednak rzeczywiście skłaniają do planowania? Z moich doświadczeń wynika, że równie dobrze zniechęcają w przypadku niepowodzeń, a że z definicji muszą być stałym elementem zajęć, często powodują nagromadzenie złych ocen (lub frustracji, jeśli stopni nie wystawiamy) oraz skłaniają do szukania dróg na skróty. Naprawdę, droga prowadząca przez samokontrolę, świadomość celu i pracy własnej zupełnie nie pasuje do szkoły, która umywa ręce, kiedy przychodzi do egzekwowania wymagań. Tę sprzeczność wykorzystują uczniowie, którzy do stawiania sobie celów nie są ani gotowi, ani przyzwyczajeni (znowu kłania się nauczanie początkowe, które, jak wszyscy wiemy nie jest przez wielu uważane za warte zatrudniania prawdziwych fachowców.
Zakładasz wspaniałą organizację pracy, co nawet u samych nauczycieli szwankuje, a u licealistów jest raczej ewenementem (nie nauczyli się jej w przedszkolu).
„…ale rozłożone na małe porcje, po kilka zadań dziennie lub tygodniowo.” – Próbuję sobie wyobrazić tego idealnego licealistę, który wykonuje te „kilka zadań dziennie” z każdego przedmiotu i zastanawiam się ile godzin musiałby trwać ten jego dzień… W warunkach szkoły zadaniowej, skoncentrowanej na pokonywaniu szczebli drabinki, dobra organizacja musi zakładać wybór mniejszego zła.
Wszystko, co tu napisałem nie zwalnia nikogo od prób, trzeba jednak wystrzegać się założeń, że nasi uczniowie tylko czekają na to, by zorganizować im czas…
Danusia
29 lipca 2017 at 16:20wygląda na to, że nie za bardzo wierzysz w dobre chęci uczniów. A jak było z Tobą, czy jako uczeń starałeś się nie pracować? Ja miałam różnych uczniów, ale w większości chcieli dobrze wypaść, zdać egzaminy itp. Program jest przeładowany też dla uczniów, on nie jest realistyczny w polskiej szkole. Stawiamy uczniów w sytuacji, gdy muszą wybierać z czym maja się „wyrobić”, a z resztą starają się oszukać. To nasza dorosłych wina.
D
Robert Raczyński
30 lipca 2017 at 10:29Oczywiście, że tak. Unikanie robienia rzeczy zbędnych (kwestia oszacowania tej zbędności jest oczywiście względna i niezależna od woli zleceniodawcy), lub niepowodujących natychmiastowych konsekwencji negatywnych jest normalną i zrozumiałą strategią stosowaną przez zdecydowaną większość ludzi i nie czuję się tu żadnym wyjątkiem. I wniosek ten nie jest kwestią wiary, a obserwacji. Właśnie dlatego oczekiwanie, że moi uczniowie nie mogą się doczekać kolejnego zadania (załóżmy, że sensownego w moim mniemaniu) jest nadmiernym optymizmem. Nie mam wpływu na rachunek zysków i strat wykonywany przez ucznia, a zdarza mi się jego wynik przeszacowywać.
Xawer
3 sierpnia 2017 at 12:55Moim zdaniem Robert ma tu rację – nie do zaniedbania jest wewnętrzna motywacja. Kto ją ma, to żaden harmonogram mu nie pomoże, najwyżej zaszkodzi, spowalniając wtedy, gdy ma chęć. zainteresowanie i zapał, żeby nauczyć się więcej i szybciej, niż harmonogram przewidział. A kogoś, kto jej nie ma, żaden harmonogram nie zachęci do uczenia się.
Widzę to i z własnej introspekcji – uczyłem się nieregularnie i wtedy, gdy miałem do tego chęci. A jeśli coś mnie nie interesowało, to ustalonego z góry harmonogramu bym i tak nie przestrzegał – stosowałem taktykę minimalnego wysiłku: szybkiego zakucia tuż przed do narzuconego mi egzaminu/sprawdzianu, albo świadomego odpuszczenia go sobie i nie przejmowania się jakąś dwóją z czegoś, co mnie nie interesowało.
Jeśli mam zadany z zewnątrz harmonogram, to spora część mojego wysiłku intelektualnego skupiona jest nie na temacie, ale na znalezieniu przekonującego uzasadnienia, dlaczego mu się nie podporządkowałem.
Nawet, jeśli intencją nauczyciela (kontrolującej mnie osoby) jest pomóc mi w robieniu się czegoś, co mnie nie interesuje, osiąga kontrproduktywny efekt – skupiam się na obejściu narzucanego mi sformalizowanego stylu.
„Pamiętajmy, że mózg potrzebuje co najmniej siedmiu do dziewięciu powtórzeń, zanim przyswoi sobie nowe pojęcie.”
Coś mi to stwierdzenie pachnie „neurodydaktycznym bełkotem”.
Po pierwsze utożsamia uczenie się z zapamiętywaniem faktów. Po drugie zupełnie abstrahuje od tego, czego ów „mózg” się uczy. A przecież każdy z nas doskonale wie po sobie samym, że są rzeczy, których się uczy (zapamiętuje) od razu, po jednokrotnym zobaczeniu/usłyszeniu/zrozumieniu, a są takie, które można mu powtarzać setki razy, a i tak nie pamięta lub nie umie.
Abstrahuje też od indywidualnych różnic pomiędzy owymi „mózgami”. Z których jeden zapamiętuje/uczy się od razu i bez konieczności powtarzania, a inny nie nauczy się, choćbyśmy daną rzecz powtórzyli setki razy.
Z dedykacją dla Roberta moja introspekcja: ucząc się albo tylko osłuchując z obcym językiem i ucząc się „słówek”, bardzo łatwo i szybko chwytam i zapamiętuję rzeczowniki i „konkretne” przymiotniki, znacznie gorzej czasowniki, a już bardzo źle abstrakcyjne przymiotniki i pozostałe części mowy, mogę je powtórzyć znacznie więcej razy niż siedem do dziewięciu, a i tak nie pamiętam.
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 17:57To pięknie wygląda w założeniu, skąd jednak czerpiesz pewność, że ktoś w ogóle chce robić jakieś tam prace domowe? Albo odrabiać je systematycznie?
Kartkówki sprawdzające poprzednią lekcję nie są oczywiście żadnym novum, czy jednak rzeczywiście skłaniają do planowania? Z moich doświadczeń wynika, że równie dobrze zniechęcają w przypadku niepowodzeń, a że z definicji muszą być stałym elementem zajęć, często powodują nagromadzenie złych ocen (lub frustracji, jeśli stopni nie wystawiamy) oraz skłaniają do szukania dróg na skróty. Naprawdę, droga prowadząca przez samokontrolę, świadomość celu i pracy własnej zupełnie nie pasuje do szkoły, która umywa ręce, kiedy przychodzi do egzekwowania wymagań. Tę sprzeczność wykorzystują uczniowie, którzy do stawiania sobie celów nie są ani gotowi, ani przyzwyczajeni (znowu kłania się nauczanie początkowe, które, jak wszyscy wiemy nie jest przez wielu uważane za warte zatrudniania prawdziwych fachowców.
Zakładasz wspaniałą organizację pracy, co nawet u samych nauczycieli szwankuje, a u licealistów jest raczej ewenementem (nie nauczyli się jej w przedszkolu).
„…ale rozłożone na małe porcje, po kilka zadań dziennie lub tygodniowo.” – Próbuję sobie wyobrazić tego idealnego licealistę, który wykonuje te „kilka zadań dziennie” z każdego przedmiotu i zastanawiam się ile godzin musiałby trwać ten jego dzień… W warunkach szkoły zadaniowej, skoncentrowanej na pokonywaniu szczebli drabinki, dobra organizacja musi zakładać wybór mniejszego zła.
Wszystko, co tu napisałem nie zwalnia nikogo od prób, trzeba jednak wystrzegać się założeń, że nasi uczniowie tylko czekają na to, by zorganizować im czas…
Danusia
29 lipca 2017 at 16:20wygląda na to, że nie za bardzo wierzysz w dobre chęci uczniów. A jak było z Tobą, czy jako uczeń starałeś się nie pracować? Ja miałam różnych uczniów, ale w większości chcieli dobrze wypaść, zdać egzaminy itp. Program jest przeładowany też dla uczniów, on nie jest realistyczny w polskiej szkole. Stawiamy uczniów w sytuacji, gdy muszą wybierać z czym maja się „wyrobić”, a z resztą starają się oszukać. To nasza dorosłych wina.
D
Robert Raczyński
30 lipca 2017 at 10:29Oczywiście, że tak. Unikanie robienia rzeczy zbędnych (kwestia oszacowania tej zbędności jest oczywiście względna i niezależna od woli zleceniodawcy), lub niepowodujących natychmiastowych konsekwencji negatywnych jest normalną i zrozumiałą strategią stosowaną przez zdecydowaną większość ludzi i nie czuję się tu żadnym wyjątkiem. I wniosek ten nie jest kwestią wiary, a obserwacji. Właśnie dlatego oczekiwanie, że moi uczniowie nie mogą się doczekać kolejnego zadania (załóżmy, że sensownego w moim mniemaniu) jest nadmiernym optymizmem. Nie mam wpływu na rachunek zysków i strat wykonywany przez ucznia, a zdarza mi się jego wynik przeszacowywać.
Xawer
3 sierpnia 2017 at 12:55Moim zdaniem Robert ma tu rację – nie do zaniedbania jest wewnętrzna motywacja. Kto ją ma, to żaden harmonogram mu nie pomoże, najwyżej zaszkodzi, spowalniając wtedy, gdy ma chęć. zainteresowanie i zapał, żeby nauczyć się więcej i szybciej, niż harmonogram przewidział. A kogoś, kto jej nie ma, żaden harmonogram nie zachęci do uczenia się.
Widzę to i z własnej introspekcji – uczyłem się nieregularnie i wtedy, gdy miałem do tego chęci. A jeśli coś mnie nie interesowało, to ustalonego z góry harmonogramu bym i tak nie przestrzegał – stosowałem taktykę minimalnego wysiłku: szybkiego zakucia tuż przed do narzuconego mi egzaminu/sprawdzianu, albo świadomego odpuszczenia go sobie i nie przejmowania się jakąś dwóją z czegoś, co mnie nie interesowało.
Jeśli mam zadany z zewnątrz harmonogram, to spora część mojego wysiłku intelektualnego skupiona jest nie na temacie, ale na znalezieniu przekonującego uzasadnienia, dlaczego mu się nie podporządkowałem.
Nawet, jeśli intencją nauczyciela (kontrolującej mnie osoby) jest pomóc mi w robieniu się czegoś, co mnie nie interesuje, osiąga kontrproduktywny efekt – skupiam się na obejściu narzucanego mi sformalizowanego stylu.
„Pamiętajmy, że mózg potrzebuje co najmniej siedmiu do dziewięciu powtórzeń, zanim przyswoi sobie nowe pojęcie.”
Coś mi to stwierdzenie pachnie „neurodydaktycznym bełkotem”.
Po pierwsze utożsamia uczenie się z zapamiętywaniem faktów. Po drugie zupełnie abstrahuje od tego, czego ów „mózg” się uczy. A przecież każdy z nas doskonale wie po sobie samym, że są rzeczy, których się uczy (zapamiętuje) od razu, po jednokrotnym zobaczeniu/usłyszeniu/zrozumieniu, a są takie, które można mu powtarzać setki razy, a i tak nie pamięta lub nie umie.
Abstrahuje też od indywidualnych różnic pomiędzy owymi „mózgami”. Z których jeden zapamiętuje/uczy się od razu i bez konieczności powtarzania, a inny nie nauczy się, choćbyśmy daną rzecz powtórzyli setki razy.
Z dedykacją dla Roberta moja introspekcja: ucząc się albo tylko osłuchując z obcym językiem i ucząc się „słówek”, bardzo łatwo i szybko chwytam i zapamiętuję rzeczowniki i „konkretne” przymiotniki, znacznie gorzej czasowniki, a już bardzo źle abstrakcyjne przymiotniki i pozostałe części mowy, mogę je powtórzyć znacznie więcej razy niż siedem do dziewięciu, a i tak nie pamiętam.
Robert Raczyński
5 sierpnia 2017 at 12:46Nie bez znaczenia jest właśnie fakt, że „harmonogram”, tak, czy inaczej, powstaje odgórnie – jak pisze Xawer, osoba zainteresowana sama sobie harmonogram ułoży, jeśli jest jej do czegoś potrzebny; ktoś, komu potrzebny jest harmonogram przygotowania się do egzaminu, traktuje go jako zło konieczne, które trzeba potraktować „sposobem”…
Rozumiem Dankę, bo chyba należy do osób, które potrafią planować i czerpać z tego planowania wymierne korzyści – niestety, z moich skromnych doświadczeń wynika, że takich ludzi jest niewielu i niekoniecznie zależy to od ich wiedzy, czy umiejętności. To w zdecydowanej większości kwestia charakterologiczna. Jeśli nauczyciel potrafi sięgnąć tak daleko, że wpływa na tę domenę, wtedy budzi we mnie szczery podziw. W większości przypadków jednak, organizowanie ludziom życia kończy się z jednej strony niechęcią i wzruszeniem ramion, z drugiej rozczarowaniem chcącego lepiej.
Innym aspektem „konieczności harmonogramu” jest, jak się zdaje, niewyartykułowane założenie samego organizatora, że na samym „zainteresowaniu” daleko nie zajedzie. Wbrew fetyszowi dziecięcej ciekawości, nauczyciele, jeśli nie świadomie, to choćby instynktownie, rozumieją, że zainteresować to jedno, a nauczyć to drugie. I tu kolejna pułapka wolnej woli: jeśli podmiot zainteresowany sam na pewnym etapie nie zdaje sobie sprawy, że zainteresowania to jedno, a zgłębienie tematu to zupełnie inna sprawa, to nawet najlepszy harmonogram w niczym mu nie pomoże.
Interesujące wydaje się, czy tworzenie planów i harmonogramów jest czymś, czego można nauczyć na wczesnym etapie, bo jedynie wtedy miałoby to sens (na etapie gimnazjum wydaje się to już średnio wykonalne – uczniowie mają już własny model pracy). Wydaje się, że w żadnym wypadku nie może istnieć jeden model harmonogramu, którego „uczymy” programowo. Uważam, że od najwcześniejszych lat dziecko należy pytać o „jego drogę poznania”, jak doszło do takiego wniosku, skąd wzięło taki, czy inny rezultat, czy rozważało inny sposób działania, co myśli o sposobie Józia itp, itd. Jeśli te działania zostaną zaniedbane, idealistyczne „wprowadzanie” harmonogramu ma sens jedynie dla nauczyciela. Jeśli licealistę trzeba dopiero nauczyć, że przygotowując jakieś zagadnienie musi uwzględnić dostęp do źródeł i ich weryfikację, to on nigdy nie powinien zostać licealistą.
Robert Raczyński
5 sierpnia 2017 at 12:46Nie bez znaczenia jest właśnie fakt, że „harmonogram”, tak, czy inaczej, powstaje odgórnie – jak pisze Xawer, osoba zainteresowana sama sobie harmonogram ułoży, jeśli jest jej do czegoś potrzebny; ktoś, komu potrzebny jest harmonogram przygotowania się do egzaminu, traktuje go jako zło konieczne, które trzeba potraktować „sposobem”…
Rozumiem Dankę, bo chyba należy do osób, które potrafią planować i czerpać z tego planowania wymierne korzyści – niestety, z moich skromnych doświadczeń wynika, że takich ludzi jest niewielu i niekoniecznie zależy to od ich wiedzy, czy umiejętności. To w zdecydowanej większości kwestia charakterologiczna. Jeśli nauczyciel potrafi sięgnąć tak daleko, że wpływa na tę domenę, wtedy budzi we mnie szczery podziw. W większości przypadków jednak, organizowanie ludziom życia kończy się z jednej strony niechęcią i wzruszeniem ramion, z drugiej rozczarowaniem chcącego lepiej.
Innym aspektem „konieczności harmonogramu” jest, jak się zdaje, niewyartykułowane założenie samego organizatora, że na samym „zainteresowaniu” daleko nie zajedzie. Wbrew fetyszowi dziecięcej ciekawości, nauczyciele, jeśli nie świadomie, to choćby instynktownie, rozumieją, że zainteresować to jedno, a nauczyć to drugie. I tu kolejna pułapka wolnej woli: jeśli podmiot zainteresowany sam na pewnym etapie nie zdaje sobie sprawy, że zainteresowania to jedno, a zgłębienie tematu to zupełnie inna sprawa, to nawet najlepszy harmonogram w niczym mu nie pomoże.
Interesujące wydaje się, czy tworzenie planów i harmonogramów jest czymś, czego można nauczyć na wczesnym etapie, bo jedynie wtedy miałoby to sens (na etapie gimnazjum wydaje się to już średnio wykonalne – uczniowie mają już własny model pracy). Wydaje się, że w żadnym wypadku nie może istnieć jeden model harmonogramu, którego „uczymy” programowo. Uważam, że od najwcześniejszych lat dziecko należy pytać o „jego drogę poznania”, jak doszło do takiego wniosku, skąd wzięło taki, czy inny rezultat, czy rozważało inny sposób działania, co myśli o sposobie Józia itp, itd. Jeśli te działania zostaną zaniedbane, idealistyczne „wprowadzanie” harmonogramu ma sens jedynie dla nauczyciela. Jeśli licealistę trzeba dopiero nauczyć, że przygotowując jakieś zagadnienie musi uwzględnić dostęp do źródeł i ich weryfikację, to on nigdy nie powinien zostać licealistą.
Robert Raczyński
5 sierpnia 2017 at 12:46Nie bez znaczenia jest właśnie fakt, że „harmonogram”, tak, czy inaczej, powstaje odgórnie – jak pisze Xawer, osoba zainteresowana sama sobie harmonogram ułoży, jeśli jest jej do czegoś potrzebny; ktoś, komu potrzebny jest harmonogram przygotowania się do egzaminu, traktuje go jako zło konieczne, które trzeba potraktować „sposobem”…
Rozumiem Dankę, bo chyba należy do osób, które potrafią planować i czerpać z tego planowania wymierne korzyści – niestety, z moich skromnych doświadczeń wynika, że takich ludzi jest niewielu i niekoniecznie zależy to od ich wiedzy, czy umiejętności. To w zdecydowanej większości kwestia charakterologiczna. Jeśli nauczyciel potrafi sięgnąć tak daleko, że wpływa na tę domenę, wtedy budzi we mnie szczery podziw. W większości przypadków jednak, organizowanie ludziom życia kończy się z jednej strony niechęcią i wzruszeniem ramion, z drugiej rozczarowaniem chcącego lepiej.
Innym aspektem „konieczności harmonogramu” jest, jak się zdaje, niewyartykułowane założenie samego organizatora, że na samym „zainteresowaniu” daleko nie zajedzie. Wbrew fetyszowi dziecięcej ciekawości, nauczyciele, jeśli nie świadomie, to choćby instynktownie, rozumieją, że zainteresować to jedno, a nauczyć to drugie. I tu kolejna pułapka wolnej woli: jeśli podmiot zainteresowany sam na pewnym etapie nie zdaje sobie sprawy, że zainteresowania to jedno, a zgłębienie tematu to zupełnie inna sprawa, to nawet najlepszy harmonogram w niczym mu nie pomoże.
Interesujące wydaje się, czy tworzenie planów i harmonogramów jest czymś, czego można nauczyć na wczesnym etapie, bo jedynie wtedy miałoby to sens (na etapie gimnazjum wydaje się to już średnio wykonalne – uczniowie mają już własny model pracy). Wydaje się, że w żadnym wypadku nie może istnieć jeden model harmonogramu, którego „uczymy” programowo. Uważam, że od najwcześniejszych lat dziecko należy pytać o „jego drogę poznania”, jak doszło do takiego wniosku, skąd wzięło taki, czy inny rezultat, czy rozważało inny sposób działania, co myśli o sposobie Józia itp, itd. Jeśli te działania zostaną zaniedbane, idealistyczne „wprowadzanie” harmonogramu ma sens jedynie dla nauczyciela. Jeśli licealistę trzeba dopiero nauczyć, że przygotowując jakieś zagadnienie musi uwzględnić dostęp do źródeł i ich weryfikację, to on nigdy nie powinien zostać licealistą.