Rozeznanie potrzeb ucznia

Za dwa dni mamy konferencje Dziecko bez stopni. Dużo osób nas popiera, blisko 700 zapisało się do naszej koalicji. Coraz bardziej jestem pewna swojego zdania w tej sprawie. Nie znosiłam stopni, ani jako dziecko, ani jako rodzic, ani jako nauczyciel, a nawet dyrektor szkoły. Nie motywowały, wprowadzały okropną rywalizację, zabijały chęć poznawania świata i krzywdziły.
Bardzo złą robotę robi słowo „ocenianie’, które w Polsce kojarzy się jedynie z krytyką, a w szkole bezpośrednio ze stopniami. Słowo w języku angielskim – assessment ma znacznie szersze i nie tak opresyjne znaczenie.

Moja córka ostatnio wysłana była przez PAH do Nepalu z zadaniem zrobienia assessmentu, czyli rozpoznania potrzeb po trzęsieniu ziemi. Gdybyśmy powiedzieli, że pojechała tam, aby zrobić ocenę, to skojarzyłoby nam się to z wyrażeniem opinii, co jest dobrze, a co źle. A przecież nie taki cel był jej wyjazdu.
Może moglibyśmy rozszerzyć znaczenie polskiego słowa ocena? Co myślicie na temat – rozeznania potrzeb ucznia? W czasie procesu uczenia się nauczyciel rozpoznaje potrzeby ucznia i się do nich odnosi….
Uczniowi na pewno potrzebna jest ocena (wręcz niezbędna) rozumiana jako informacja, co robi już wystraczająco dobrze, co i jak powinien poprawić i jak może dalej się rozwijać. Ale co to ma wspólnego ze stopniami?
Dostałem trójkę, i co to oznacza dla mnie? Czy wiem, co robię dobrze, co źle, czy wiem jak mam się poprawić? Wiem tylko, że kolega z prawej otrzymał 4, czyli pewnie jest lepszy, a ten z lewej 2, więc jest gorszy. Mogę jeszcze porównać się do średniej, ale po co? Czy jeśli wypadnę poniżej średniej, to bardziej będę się starać, a jeśli powyżej, czy będzie dla mnie wtedy stopień nagrodą?
Stopnie podobno potrzebne są systemowi oświaty. Matko, co się za tym kryje – SYSTEM! System musi wiedzieć, kto jest najlepszy, a kto za nim, no i kto jest najgorszy. Wszystkich można ustawić w szereg, a potem operować tak danymi, aby przyjmować w różne miejsca tylko tych z górnych pozycji. Ale to się już skończyło proszę Państwa, teraz uczelnie będą się prosić o studentów. Czyżby system nie przewidział niżu demograficznego? Systemie zamiast zliczać nas na punkty zajmij się tym, abyśmy lepiej i skuteczniej się uczyli.
A teraz mała autentyczna historyjka ilustrująca zakorzenienie stopniowania w naszej kulturze.
Konferencja poświęcona strategiom uczenia się. Mówię najpierw o zasadach informacji zwrotnej (wyszczególnienie nie tego, co uczeń zrobił dobrze, co i jak ma poprawić i jak ma się dalej rozwijać), potem proszę uczestników o porozmawianie w parach na temat tego, czy ocena – 3, spełnia wymogi informacji zwrotnej.
Dialog jednej z par;
– Jak Pan myśli, czy stopień wystarcza?
– Tak, przecież to to samo.
– No chyba nie, uczeń otrzymując 3 nie wie, za co je dostał.
– Jeśli nie wie za co, to mu się tylko 3 należy.
Zastanawiające jest, że dorastając zapominamy o tym, jak działały na nas stopnie.
Marysia Lewandowska nauczyciela wczesnoszkolna napisał do mnie:
„Moi uczniowie nie tak dawno uzasadnili mi, że nie chcą stopni. Jako uzasadnienie podali: Jak się coś niedokładnie napisze lub powie to można dostać słabą ocenę i jest wtedy smutno i niefajnie, a jak pani pisze co się nie tak zrobiło to można się nauczyć i poprawić”.
Tak mówią dzieci siedmioletnie.
To bardzo dziwne zjawisko, gdyż po skończeniu szkoły dorośli ludzie często domagają się stopni dla swoich dzieci, ale nie mają pomysłu, aby otrzymywać od swojego szefa ocenę w formie stopni.
Życzę nam wszystkim, abyśmy wyleczyli się ze stopniomani, a z nami też SYSTEM.
 

39 komentarzy

  • avatar

    Xawer

    7 czerwca 2015 at 22:06

    Twoja córka pojechała „ocenić sytuację” — można tak po polsku powiedzieć i w tym rozumieniu „ocenianie” nie ma znaczenia, jakie kojarzy się ze szkołą. „Ocena strat” jest bardzo często używanym i nie nacechowanym sformułowaniem.
    Problem ze szkolnymi ocenami nie polega na użyciu takiego, czy innego słowa na proces, który w ten system jest wbudowany, tylko na istocie samego procesu. Przezywając go inaczej nie zmieni się jego treści, a wyłącznie słowną machlojką na dość krótki czas stworzy pozory zmiany. Jeśli nazwiesz to inaczej, to dość szybko nowe słowo będzie się kojarzyć dokładnie tak samo. Będzie tak samo, jak z inflacją kolejnych eufemizmów na określenie Murzyna.
    Zwróć też uwagę, że w angielskojęzycznych tekstach, poświęconych szkolnictwu, najczęściej stosowanym na to, co w polskich dokumentach występuje jako „ocenianie” terminem jest „grading”, a nie „assessment”.
    „Rozeznanie potrzeb ucznia” zupełnie nie pokrywa się treściowo z sensem szkolnego systemu oceniania, zdefiniowanego przepisami — byłoby to więc wyjątkowo mylące określenie, bo nie rozpoznawaniu potrzeb ucznia służy ten system, tylko certyfikowaniu jego umiejętności i postawy wobec szkoły. A jeśli stałoby się jakimś ustawodawczym cudem, że cele oceniania w systemie szkolnym by się zmieniły, to wtedy albo zmieni się wraz z nimi słowo, albo to straci to nacechowanie, które Cię uwiera i „ocenianie szkolne” będzie równie neutralne, co „ocenianie szkód po powodzi”.
    Swoją drogą: przemianuj „ocenianie kształtujące” na „kształtujące rozpoznawanie potrzeb ucznia”. Dostajesz oksymoron — bo kształtowanie i rozpoznawanie to absolutnie różne, w znacznej mierze sprzeczne rzeczy.

  • avatar

    Xawer

    7 czerwca 2015 at 22:06

    Twoja córka pojechała „ocenić sytuację” — można tak po polsku powiedzieć i w tym rozumieniu „ocenianie” nie ma znaczenia, jakie kojarzy się ze szkołą. „Ocena strat” jest bardzo często używanym i nie nacechowanym sformułowaniem.
    Problem ze szkolnymi ocenami nie polega na użyciu takiego, czy innego słowa na proces, który w ten system jest wbudowany, tylko na istocie samego procesu. Przezywając go inaczej nie zmieni się jego treści, a wyłącznie słowną machlojką na dość krótki czas stworzy pozory zmiany. Jeśli nazwiesz to inaczej, to dość szybko nowe słowo będzie się kojarzyć dokładnie tak samo. Będzie tak samo, jak z inflacją kolejnych eufemizmów na określenie Murzyna.
    Zwróć też uwagę, że w angielskojęzycznych tekstach, poświęconych szkolnictwu, najczęściej stosowanym na to, co w polskich dokumentach występuje jako „ocenianie” terminem jest „grading”, a nie „assessment”.
    „Rozeznanie potrzeb ucznia” zupełnie nie pokrywa się treściowo z sensem szkolnego systemu oceniania, zdefiniowanego przepisami — byłoby to więc wyjątkowo mylące określenie, bo nie rozpoznawaniu potrzeb ucznia służy ten system, tylko certyfikowaniu jego umiejętności i postawy wobec szkoły. A jeśli stałoby się jakimś ustawodawczym cudem, że cele oceniania w systemie szkolnym by się zmieniły, to wtedy albo zmieni się wraz z nimi słowo, albo to straci to nacechowanie, które Cię uwiera i „ocenianie szkolne” będzie równie neutralne, co „ocenianie szkód po powodzi”.
    Swoją drogą: przemianuj „ocenianie kształtujące” na „kształtujące rozpoznawanie potrzeb ucznia”. Dostajesz oksymoron — bo kształtowanie i rozpoznawanie to absolutnie różne, w znacznej mierze sprzeczne rzeczy.

  • avatar

    Xawer

    7 czerwca 2015 at 22:06

    Twoja córka pojechała „ocenić sytuację” — można tak po polsku powiedzieć i w tym rozumieniu „ocenianie” nie ma znaczenia, jakie kojarzy się ze szkołą. „Ocena strat” jest bardzo często używanym i nie nacechowanym sformułowaniem.
    Problem ze szkolnymi ocenami nie polega na użyciu takiego, czy innego słowa na proces, który w ten system jest wbudowany, tylko na istocie samego procesu. Przezywając go inaczej nie zmieni się jego treści, a wyłącznie słowną machlojką na dość krótki czas stworzy pozory zmiany. Jeśli nazwiesz to inaczej, to dość szybko nowe słowo będzie się kojarzyć dokładnie tak samo. Będzie tak samo, jak z inflacją kolejnych eufemizmów na określenie Murzyna.
    Zwróć też uwagę, że w angielskojęzycznych tekstach, poświęconych szkolnictwu, najczęściej stosowanym na to, co w polskich dokumentach występuje jako „ocenianie” terminem jest „grading”, a nie „assessment”.
    „Rozeznanie potrzeb ucznia” zupełnie nie pokrywa się treściowo z sensem szkolnego systemu oceniania, zdefiniowanego przepisami — byłoby to więc wyjątkowo mylące określenie, bo nie rozpoznawaniu potrzeb ucznia służy ten system, tylko certyfikowaniu jego umiejętności i postawy wobec szkoły. A jeśli stałoby się jakimś ustawodawczym cudem, że cele oceniania w systemie szkolnym by się zmieniły, to wtedy albo zmieni się wraz z nimi słowo, albo to straci to nacechowanie, które Cię uwiera i „ocenianie szkolne” będzie równie neutralne, co „ocenianie szkód po powodzi”.
    Swoją drogą: przemianuj „ocenianie kształtujące” na „kształtujące rozpoznawanie potrzeb ucznia”. Dostajesz oksymoron — bo kształtowanie i rozpoznawanie to absolutnie różne, w znacznej mierze sprzeczne rzeczy.

  • avatar

    Robert Raczyński

    7 czerwca 2015 at 22:35

    Nie lubię oceniania. Z wielu powodów, łącznie z tymi, które wymieniasz. Dysonans systemowy nie polega jednak na sprzecznym widzimisię poszczególnych nauczycieli, ani nawet na semantyce (assessment to tylko jedno z wielu możliwych określeń oceniania po angielsku), problemem jest to, że uczelnie (szkoły w ogóle) nie pytają o potrzeby swoich studentów, bo nie pytają o nie pracodawcy. I nie chodzi o fundusz socjalny. Kogo obchodzą potrzeby pani na kasie w hiperze? Ona ma tylko sprawnie pobierać pieniądze. Kogo interesuje, że nauczyciel ma jakieś potrzeby? On ma sprawnie wystawiać oceny w kolumnach i nie martwić się o ich sens.
    Przy całym poparciu dla oceniania sensownego, uważam, że wymieniony dysonans załatwia sprawę odmownie. To fajnie, że szkoła chce(?) zrzec się funkcji wartościującej, co jednak z resztą świata i życia? Przy pomocy konferencji skłonimy je do uznania, że, co prawda, kasjerka pomyliła się dzisiaj jedenaście razy, była opryskliwa dla klienta, ale warto zastanowić się, czy to nie dlatego, że pokłóciła się wczoraj z mężem? Czy skłonimy je do uznania, że dziennikarz nie powinien zostać zwolniony, bo kierował się wolnością słowa, a nie linią polityczną pisma? Czy wreszcie, w jakimkolwiek zawodzie, sprawi, że przyjmowani do pracy będą absolwenci o rozpoznanych potrzebach, a nie ci o rozpoznanych kwalifikacjach, które muszą zostać ocenione?
    To niestety tak nie działa, tego znowu nie da się zadekretować. Życie i świat nie kierują się żadną jednoznaczną i trwałą polityką, ani wytycznymi konferencji – oszacowanie potrzeb Nepalczyków pośrednio wskazuje na ogrom zaniedbań, które (oprócz żywiołu oczywiście) przyczyniły się do ogromnej liczby ofiar. Będziemy udawać, że to oszacowanie, oceną wartościującą nie będzie? Musielibyśmy chyba uznać, że czytanie ze zrozumieniem nie było rozpoznane jako nasza potrzeba…

  • avatar

    Robert Raczyński

    7 czerwca 2015 at 22:35

    Nie lubię oceniania. Z wielu powodów, łącznie z tymi, które wymieniasz. Dysonans systemowy nie polega jednak na sprzecznym widzimisię poszczególnych nauczycieli, ani nawet na semantyce (assessment to tylko jedno z wielu możliwych określeń oceniania po angielsku), problemem jest to, że uczelnie (szkoły w ogóle) nie pytają o potrzeby swoich studentów, bo nie pytają o nie pracodawcy. I nie chodzi o fundusz socjalny. Kogo obchodzą potrzeby pani na kasie w hiperze? Ona ma tylko sprawnie pobierać pieniądze. Kogo interesuje, że nauczyciel ma jakieś potrzeby? On ma sprawnie wystawiać oceny w kolumnach i nie martwić się o ich sens.
    Przy całym poparciu dla oceniania sensownego, uważam, że wymieniony dysonans załatwia sprawę odmownie. To fajnie, że szkoła chce(?) zrzec się funkcji wartościującej, co jednak z resztą świata i życia? Przy pomocy konferencji skłonimy je do uznania, że, co prawda, kasjerka pomyliła się dzisiaj jedenaście razy, była opryskliwa dla klienta, ale warto zastanowić się, czy to nie dlatego, że pokłóciła się wczoraj z mężem? Czy skłonimy je do uznania, że dziennikarz nie powinien zostać zwolniony, bo kierował się wolnością słowa, a nie linią polityczną pisma? Czy wreszcie, w jakimkolwiek zawodzie, sprawi, że przyjmowani do pracy będą absolwenci o rozpoznanych potrzebach, a nie ci o rozpoznanych kwalifikacjach, które muszą zostać ocenione?
    To niestety tak nie działa, tego znowu nie da się zadekretować. Życie i świat nie kierują się żadną jednoznaczną i trwałą polityką, ani wytycznymi konferencji – oszacowanie potrzeb Nepalczyków pośrednio wskazuje na ogrom zaniedbań, które (oprócz żywiołu oczywiście) przyczyniły się do ogromnej liczby ofiar. Będziemy udawać, że to oszacowanie, oceną wartościującą nie będzie? Musielibyśmy chyba uznać, że czytanie ze zrozumieniem nie było rozpoznane jako nasza potrzeba…

  • avatar

    Robert Raczyński

    7 czerwca 2015 at 22:35

    Nie lubię oceniania. Z wielu powodów, łącznie z tymi, które wymieniasz. Dysonans systemowy nie polega jednak na sprzecznym widzimisię poszczególnych nauczycieli, ani nawet na semantyce (assessment to tylko jedno z wielu możliwych określeń oceniania po angielsku), problemem jest to, że uczelnie (szkoły w ogóle) nie pytają o potrzeby swoich studentów, bo nie pytają o nie pracodawcy. I nie chodzi o fundusz socjalny. Kogo obchodzą potrzeby pani na kasie w hiperze? Ona ma tylko sprawnie pobierać pieniądze. Kogo interesuje, że nauczyciel ma jakieś potrzeby? On ma sprawnie wystawiać oceny w kolumnach i nie martwić się o ich sens.
    Przy całym poparciu dla oceniania sensownego, uważam, że wymieniony dysonans załatwia sprawę odmownie. To fajnie, że szkoła chce(?) zrzec się funkcji wartościującej, co jednak z resztą świata i życia? Przy pomocy konferencji skłonimy je do uznania, że, co prawda, kasjerka pomyliła się dzisiaj jedenaście razy, była opryskliwa dla klienta, ale warto zastanowić się, czy to nie dlatego, że pokłóciła się wczoraj z mężem? Czy skłonimy je do uznania, że dziennikarz nie powinien zostać zwolniony, bo kierował się wolnością słowa, a nie linią polityczną pisma? Czy wreszcie, w jakimkolwiek zawodzie, sprawi, że przyjmowani do pracy będą absolwenci o rozpoznanych potrzebach, a nie ci o rozpoznanych kwalifikacjach, które muszą zostać ocenione?
    To niestety tak nie działa, tego znowu nie da się zadekretować. Życie i świat nie kierują się żadną jednoznaczną i trwałą polityką, ani wytycznymi konferencji – oszacowanie potrzeb Nepalczyków pośrednio wskazuje na ogrom zaniedbań, które (oprócz żywiołu oczywiście) przyczyniły się do ogromnej liczby ofiar. Będziemy udawać, że to oszacowanie, oceną wartościującą nie będzie? Musielibyśmy chyba uznać, że czytanie ze zrozumieniem nie było rozpoznane jako nasza potrzeba…

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    8 czerwca 2015 at 08:28

    1. Nie ma wątpliwości, że warunkiem skutecznej pracy jest rozpoznanie potrzeb oraz że uczniowie potrzebują wskazówek do nauki. Tylko, że żadna z tych rzeczy nie wyklucza oceny, ani jej nie zastępuje.
    2. Grupa rówieśnicza jest miejsce walki o status społeczny (a właściwe poligonem, na którym dzieci się do tej walki w dorosłości przygotowują). Naturalnym polem tej rywalizacji jest dla chłopców sprawność fizyczna, a dla dziewcząt uroda. Umiejętnie działając można część tej rywalizacji przesunąć na pole intelektualne, jeśli zrezygnujemy z oceniania (i porównywania) wysyłamy komunikat, że sprawność intelektualna nie ma większego znaczenia. Tym najinteligentniejszym to nie zaszkodzi, reszta tylko utwierdzi się w przeświadczeniu, że nie warto się uczyć.
    3. Człowiek kształtuje swoja samoocenę w interakcjach z innymi (dziecko zazwyczaj w grupie rówieśniczej), ważne, aby była ona adekwatna (to znaczy lekko zawyżona w stosunku do realnych możliwości, podobno swoje możliwości realnie oceniają osoby z depresją). Rezygnacja z oceniania utrudnia nabycie tej możliwości.
    3. Przerażająca jest dla mnie wizja, że oceny nie będą potrzebne, bo na uczelnie z powodu niżu demograficznego przyjmowani będą wszyscy chętni. Jako podatnik, zdecydowanie wolą, aby na finansowane przez państwo studia, przyjmować najzdolniejszych na podstawie możliwie obiektywnie dokonanej oceny.
    4. Na pewno wiemy, że 700 osób chce szkoły bez ocen. Ale czy ktoś próbował zbadać jaki systemu chce większość rodziców? Już w tej chwili wielu rodziców nie rozumie ocen opisowych na świadectwach w klasach 1-3, siłą rzeczy informacja dotycząca postępów w gimnazjum czy liceum będzie bardziej skomplikowana. Być może część rodziców woli rozbudowane oceny opisowe, zawierające wskazówki do pracy z dzieckiem, ale stawiam tezę, że większość uważa, że nad edukację dziecka powinni pracować nauczyciele, i oczekują prostego komunikatu o postępach dziecka, a nie opisu i wskazówek.

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    8 czerwca 2015 at 08:28

    1. Nie ma wątpliwości, że warunkiem skutecznej pracy jest rozpoznanie potrzeb oraz że uczniowie potrzebują wskazówek do nauki. Tylko, że żadna z tych rzeczy nie wyklucza oceny, ani jej nie zastępuje.
    2. Grupa rówieśnicza jest miejsce walki o status społeczny (a właściwe poligonem, na którym dzieci się do tej walki w dorosłości przygotowują). Naturalnym polem tej rywalizacji jest dla chłopców sprawność fizyczna, a dla dziewcząt uroda. Umiejętnie działając można część tej rywalizacji przesunąć na pole intelektualne, jeśli zrezygnujemy z oceniania (i porównywania) wysyłamy komunikat, że sprawność intelektualna nie ma większego znaczenia. Tym najinteligentniejszym to nie zaszkodzi, reszta tylko utwierdzi się w przeświadczeniu, że nie warto się uczyć.
    3. Człowiek kształtuje swoja samoocenę w interakcjach z innymi (dziecko zazwyczaj w grupie rówieśniczej), ważne, aby była ona adekwatna (to znaczy lekko zawyżona w stosunku do realnych możliwości, podobno swoje możliwości realnie oceniają osoby z depresją). Rezygnacja z oceniania utrudnia nabycie tej możliwości.
    3. Przerażająca jest dla mnie wizja, że oceny nie będą potrzebne, bo na uczelnie z powodu niżu demograficznego przyjmowani będą wszyscy chętni. Jako podatnik, zdecydowanie wolą, aby na finansowane przez państwo studia, przyjmować najzdolniejszych na podstawie możliwie obiektywnie dokonanej oceny.
    4. Na pewno wiemy, że 700 osób chce szkoły bez ocen. Ale czy ktoś próbował zbadać jaki systemu chce większość rodziców? Już w tej chwili wielu rodziców nie rozumie ocen opisowych na świadectwach w klasach 1-3, siłą rzeczy informacja dotycząca postępów w gimnazjum czy liceum będzie bardziej skomplikowana. Być może część rodziców woli rozbudowane oceny opisowe, zawierające wskazówki do pracy z dzieckiem, ale stawiam tezę, że większość uważa, że nad edukację dziecka powinni pracować nauczyciele, i oczekują prostego komunikatu o postępach dziecka, a nie opisu i wskazówek.

  • avatar

    Marcin Wojtczak

    8 czerwca 2015 at 08:28

    1. Nie ma wątpliwości, że warunkiem skutecznej pracy jest rozpoznanie potrzeb oraz że uczniowie potrzebują wskazówek do nauki. Tylko, że żadna z tych rzeczy nie wyklucza oceny, ani jej nie zastępuje.
    2. Grupa rówieśnicza jest miejsce walki o status społeczny (a właściwe poligonem, na którym dzieci się do tej walki w dorosłości przygotowują). Naturalnym polem tej rywalizacji jest dla chłopców sprawność fizyczna, a dla dziewcząt uroda. Umiejętnie działając można część tej rywalizacji przesunąć na pole intelektualne, jeśli zrezygnujemy z oceniania (i porównywania) wysyłamy komunikat, że sprawność intelektualna nie ma większego znaczenia. Tym najinteligentniejszym to nie zaszkodzi, reszta tylko utwierdzi się w przeświadczeniu, że nie warto się uczyć.
    3. Człowiek kształtuje swoja samoocenę w interakcjach z innymi (dziecko zazwyczaj w grupie rówieśniczej), ważne, aby była ona adekwatna (to znaczy lekko zawyżona w stosunku do realnych możliwości, podobno swoje możliwości realnie oceniają osoby z depresją). Rezygnacja z oceniania utrudnia nabycie tej możliwości.
    3. Przerażająca jest dla mnie wizja, że oceny nie będą potrzebne, bo na uczelnie z powodu niżu demograficznego przyjmowani będą wszyscy chętni. Jako podatnik, zdecydowanie wolą, aby na finansowane przez państwo studia, przyjmować najzdolniejszych na podstawie możliwie obiektywnie dokonanej oceny.
    4. Na pewno wiemy, że 700 osób chce szkoły bez ocen. Ale czy ktoś próbował zbadać jaki systemu chce większość rodziców? Już w tej chwili wielu rodziców nie rozumie ocen opisowych na świadectwach w klasach 1-3, siłą rzeczy informacja dotycząca postępów w gimnazjum czy liceum będzie bardziej skomplikowana. Być może część rodziców woli rozbudowane oceny opisowe, zawierające wskazówki do pracy z dzieckiem, ale stawiam tezę, że większość uważa, że nad edukację dziecka powinni pracować nauczyciele, i oczekują prostego komunikatu o postępach dziecka, a nie opisu i wskazówek.

  • avatar

    Joanna Brosiło

    8 czerwca 2015 at 16:52

    Danusiu,
    „W czasie procesu uczenia się nauczyciel rozpoznaje potrzeby ucznia i się do nich odnosi…”.
    „Uczniowi na pewno potrzebna jest ocena (wręcz niezbędna) rozumiana jako informacja, co robi już wystarczająco dobrze, co i jak powinien poprawić i jak może dalej się rozwijać”.
    Śmiem twierdzić, że w e-learningu na 45 minutowej lekcji jest możliwe dokładnie to aby uczeń otrzymał konstruktywną informację co i jak wykonał wystarczająco dobrze, co i jak powinien poprawić …
    Stopnie póki co są. Jest też nowa podstawa programowa.
    Aby rozpoznać potrzeby ucznia i się do nich odnieść trzeba dużej dozy koncentracji i zaangażowania ze strony nauczyciela jeśli na rozpoznanie potrzeb ucznia i odniesienia do nich ma do dyspozycji 45 minut w tygodniu.

  • avatar

    Joanna Brosiło

    8 czerwca 2015 at 16:52

    Danusiu,
    „W czasie procesu uczenia się nauczyciel rozpoznaje potrzeby ucznia i się do nich odnosi…”.
    „Uczniowi na pewno potrzebna jest ocena (wręcz niezbędna) rozumiana jako informacja, co robi już wystarczająco dobrze, co i jak powinien poprawić i jak może dalej się rozwijać”.
    Śmiem twierdzić, że w e-learningu na 45 minutowej lekcji jest możliwe dokładnie to aby uczeń otrzymał konstruktywną informację co i jak wykonał wystarczająco dobrze, co i jak powinien poprawić …
    Stopnie póki co są. Jest też nowa podstawa programowa.
    Aby rozpoznać potrzeby ucznia i się do nich odnieść trzeba dużej dozy koncentracji i zaangażowania ze strony nauczyciela jeśli na rozpoznanie potrzeb ucznia i odniesienia do nich ma do dyspozycji 45 minut w tygodniu.

  • avatar

    Joanna Brosiło

    8 czerwca 2015 at 16:52

    Danusiu,
    „W czasie procesu uczenia się nauczyciel rozpoznaje potrzeby ucznia i się do nich odnosi…”.
    „Uczniowi na pewno potrzebna jest ocena (wręcz niezbędna) rozumiana jako informacja, co robi już wystarczająco dobrze, co i jak powinien poprawić i jak może dalej się rozwijać”.
    Śmiem twierdzić, że w e-learningu na 45 minutowej lekcji jest możliwe dokładnie to aby uczeń otrzymał konstruktywną informację co i jak wykonał wystarczająco dobrze, co i jak powinien poprawić …
    Stopnie póki co są. Jest też nowa podstawa programowa.
    Aby rozpoznać potrzeby ucznia i się do nich odnieść trzeba dużej dozy koncentracji i zaangażowania ze strony nauczyciela jeśli na rozpoznanie potrzeb ucznia i odniesienia do nich ma do dyspozycji 45 minut w tygodniu.

  • avatar

    wmarianski

    9 czerwca 2015 at 23:31

    „Życzę nam wszystkim, abyśmy wyleczyli się ze stopniomani, a z nami też SYSTEM.”
    Danusi, wysoko postawiłaś poprzeczkę. Ja bym chciał zacząć od niższej wysokości: pozwólmy dzieciom w szkole zadawać pytania i prosić nauczyciela o pomoc. W szczególności: „ja tego nie rozumiem”, „poproszę o pomoc”, „proszę o wytłumaczenie”, „skąd to się wzięło ?”.
    Stawiam ryzykowną hipotezę:
    Większość nauczycieli nie pozwala uczniom zadawać pytań i prosić o wytłumaczenie, gdy mają jakiś kłopot. Wszystkie dzieci, czyli wszyscy Polacy, są uczeni codziennie przez 12 lat, że zadawanie pytań i proszenie o pomoc w szkole jest ryzykowne, że może skończyć się źle, że może za to spotkać kara, że można narazić się nauczycielowi, że lepiej siedzieć cicho, a zapytać kolegę lub korepetytora po szkole, że lepiej nie ujawniać swojej niewiedzy, niezrozumienia, wątpliwości, lęku i strachu, lepiej udawać że nie mam problemu, … .
    Byłbym wdzięczny za obalenie tej hipotezy.

  • avatar

    wmarianski

    9 czerwca 2015 at 23:31

    „Życzę nam wszystkim, abyśmy wyleczyli się ze stopniomani, a z nami też SYSTEM.”
    Danusi, wysoko postawiłaś poprzeczkę. Ja bym chciał zacząć od niższej wysokości: pozwólmy dzieciom w szkole zadawać pytania i prosić nauczyciela o pomoc. W szczególności: „ja tego nie rozumiem”, „poproszę o pomoc”, „proszę o wytłumaczenie”, „skąd to się wzięło ?”.
    Stawiam ryzykowną hipotezę:
    Większość nauczycieli nie pozwala uczniom zadawać pytań i prosić o wytłumaczenie, gdy mają jakiś kłopot. Wszystkie dzieci, czyli wszyscy Polacy, są uczeni codziennie przez 12 lat, że zadawanie pytań i proszenie o pomoc w szkole jest ryzykowne, że może skończyć się źle, że może za to spotkać kara, że można narazić się nauczycielowi, że lepiej siedzieć cicho, a zapytać kolegę lub korepetytora po szkole, że lepiej nie ujawniać swojej niewiedzy, niezrozumienia, wątpliwości, lęku i strachu, lepiej udawać że nie mam problemu, … .
    Byłbym wdzięczny za obalenie tej hipotezy.

  • avatar

    wmarianski

    9 czerwca 2015 at 23:31

    „Życzę nam wszystkim, abyśmy wyleczyli się ze stopniomani, a z nami też SYSTEM.”
    Danusi, wysoko postawiłaś poprzeczkę. Ja bym chciał zacząć od niższej wysokości: pozwólmy dzieciom w szkole zadawać pytania i prosić nauczyciela o pomoc. W szczególności: „ja tego nie rozumiem”, „poproszę o pomoc”, „proszę o wytłumaczenie”, „skąd to się wzięło ?”.
    Stawiam ryzykowną hipotezę:
    Większość nauczycieli nie pozwala uczniom zadawać pytań i prosić o wytłumaczenie, gdy mają jakiś kłopot. Wszystkie dzieci, czyli wszyscy Polacy, są uczeni codziennie przez 12 lat, że zadawanie pytań i proszenie o pomoc w szkole jest ryzykowne, że może skończyć się źle, że może za to spotkać kara, że można narazić się nauczycielowi, że lepiej siedzieć cicho, a zapytać kolegę lub korepetytora po szkole, że lepiej nie ujawniać swojej niewiedzy, niezrozumienia, wątpliwości, lęku i strachu, lepiej udawać że nie mam problemu, … .
    Byłbym wdzięczny za obalenie tej hipotezy.

  • avatar

    Robert Raczyński

    10 czerwca 2015 at 11:20

    Teza o tyle ryzykowna, że jest generalizacją, ale temat jest poważny, a ilość dzieci bojących się odezwać, nie mówiąc o zadawaniu pytań, rośnie. Szukanie winnych poza własnym środowiskiem jest kuszące, ale obserwuję, że dzieci z takim nastawieniem do gimnazjum przychodzą, nie musi więc to być wynikiem szoku, nadzwyczajnych wymagań, ani zmiany nauczyciela.

    • avatar

      Xawer

      10 czerwca 2015 at 16:16

      Ja Ci do tego dorzucę jeszcze obserwację z zewnątrz, czyli z rozmów z moimi tutees. Spora część z nich w szkole o nic nie pyta, bo dobrze wiedzą, że na merytoryczne pytanie nie dostaną satysfakcjonującej odpowiedzi, a najwyżej zostaną uznani za przemądrzałych, czepiających się gówniarzy. W większości przypadków nauczyciela możesz zapytać o coś, co jest w podręczniku. Jeśli umiesz czytać, to nie musisz pytać. A jeśli to wykracza poza podręcznik, to już na rzeczową odpowiedź, a zwłaszcza poważną dyskusję trudno liczyć.
      Pytanie nauczyciela nie tyle kończy się karą i jest tępione, jak to sugeruje Wiesław, ale jest po prostu bezcelowe. Jeśli ktoś sprawdził dziesięć razy, że pytając o różne rzeczy nie dostał ani razu satysfakcjonującej go odpowiedzi, to jak najsłuszniej uznaje, że nie ma sensu pytać o jedenastą rzecz.

      • avatar

        Robert Raczyński

        10 czerwca 2015 at 18:33

        Sporo racji. Wielokrotnie docieram na lekcjach do etapu, na którym dzieciaki mają uniemożliwiające im kontakt „luki”, wynikające z prostego faktu, ktoś im o czymś nie powiedział, bo „tego nie ma w programie”…

  • avatar

    Robert Raczyński

    10 czerwca 2015 at 11:20

    Teza o tyle ryzykowna, że jest generalizacją, ale temat jest poważny, a ilość dzieci bojących się odezwać, nie mówiąc o zadawaniu pytań, rośnie. Szukanie winnych poza własnym środowiskiem jest kuszące, ale obserwuję, że dzieci z takim nastawieniem do gimnazjum przychodzą, nie musi więc to być wynikiem szoku, nadzwyczajnych wymagań, ani zmiany nauczyciela.

    • avatar

      Xawer

      10 czerwca 2015 at 16:16

      Ja Ci do tego dorzucę jeszcze obserwację z zewnątrz, czyli z rozmów z moimi tutees. Spora część z nich w szkole o nic nie pyta, bo dobrze wiedzą, że na merytoryczne pytanie nie dostaną satysfakcjonującej odpowiedzi, a najwyżej zostaną uznani za przemądrzałych, czepiających się gówniarzy. W większości przypadków nauczyciela możesz zapytać o coś, co jest w podręczniku. Jeśli umiesz czytać, to nie musisz pytać. A jeśli to wykracza poza podręcznik, to już na rzeczową odpowiedź, a zwłaszcza poważną dyskusję trudno liczyć.
      Pytanie nauczyciela nie tyle kończy się karą i jest tępione, jak to sugeruje Wiesław, ale jest po prostu bezcelowe. Jeśli ktoś sprawdził dziesięć razy, że pytając o różne rzeczy nie dostał ani razu satysfakcjonującej go odpowiedzi, to jak najsłuszniej uznaje, że nie ma sensu pytać o jedenastą rzecz.

      • avatar

        Robert Raczyński

        10 czerwca 2015 at 18:33

        Sporo racji. Wielokrotnie docieram na lekcjach do etapu, na którym dzieciaki mają uniemożliwiające im kontakt „luki”, wynikające z prostego faktu, ktoś im o czymś nie powiedział, bo „tego nie ma w programie”…

  • avatar

    Robert Raczyński

    10 czerwca 2015 at 11:20

    Teza o tyle ryzykowna, że jest generalizacją, ale temat jest poważny, a ilość dzieci bojących się odezwać, nie mówiąc o zadawaniu pytań, rośnie. Szukanie winnych poza własnym środowiskiem jest kuszące, ale obserwuję, że dzieci z takim nastawieniem do gimnazjum przychodzą, nie musi więc to być wynikiem szoku, nadzwyczajnych wymagań, ani zmiany nauczyciela.

    • avatar

      Xawer

      10 czerwca 2015 at 16:16

      Ja Ci do tego dorzucę jeszcze obserwację z zewnątrz, czyli z rozmów z moimi tutees. Spora część z nich w szkole o nic nie pyta, bo dobrze wiedzą, że na merytoryczne pytanie nie dostaną satysfakcjonującej odpowiedzi, a najwyżej zostaną uznani za przemądrzałych, czepiających się gówniarzy. W większości przypadków nauczyciela możesz zapytać o coś, co jest w podręczniku. Jeśli umiesz czytać, to nie musisz pytać. A jeśli to wykracza poza podręcznik, to już na rzeczową odpowiedź, a zwłaszcza poważną dyskusję trudno liczyć.
      Pytanie nauczyciela nie tyle kończy się karą i jest tępione, jak to sugeruje Wiesław, ale jest po prostu bezcelowe. Jeśli ktoś sprawdził dziesięć razy, że pytając o różne rzeczy nie dostał ani razu satysfakcjonującej go odpowiedzi, to jak najsłuszniej uznaje, że nie ma sensu pytać o jedenastą rzecz.

      • avatar

        Robert Raczyński

        10 czerwca 2015 at 18:33

        Sporo racji. Wielokrotnie docieram na lekcjach do etapu, na którym dzieciaki mają uniemożliwiające im kontakt „luki”, wynikające z prostego faktu, ktoś im o czymś nie powiedział, bo „tego nie ma w programie”…

  • avatar

    wmarianski

    10 czerwca 2015 at 22:02

    Zatem pierwszorzędną potrzebą każdego ucznia jest możliwość nieskrępowanego zadawania pytań:
    – zaspokajających ciekawość, otwierających, dociekających
    – usuwających niepewność i luki, wspomagających
    Zadawanie pytań pozwala każdemu człowiekowi:
    – poszerzać wiedzę
    – wzbogacać relacje międzyludzkie
    – wzmacniać śmiałość i poczucie własnej wartości
    Jednak pozwolę sobie na generalizację: w polskich szkołach ludzie uczą się intensywnie nie zadawania pytań. Uczą się, że od zadawania pytań jest ktoś inny – on pyta, ja jestem odpytywany.

  • avatar

    wmarianski

    10 czerwca 2015 at 22:02

    Zatem pierwszorzędną potrzebą każdego ucznia jest możliwość nieskrępowanego zadawania pytań:
    – zaspokajających ciekawość, otwierających, dociekających
    – usuwających niepewność i luki, wspomagających
    Zadawanie pytań pozwala każdemu człowiekowi:
    – poszerzać wiedzę
    – wzbogacać relacje międzyludzkie
    – wzmacniać śmiałość i poczucie własnej wartości
    Jednak pozwolę sobie na generalizację: w polskich szkołach ludzie uczą się intensywnie nie zadawania pytań. Uczą się, że od zadawania pytań jest ktoś inny – on pyta, ja jestem odpytywany.

  • avatar

    wmarianski

    10 czerwca 2015 at 22:02

    Zatem pierwszorzędną potrzebą każdego ucznia jest możliwość nieskrępowanego zadawania pytań:
    – zaspokajających ciekawość, otwierających, dociekających
    – usuwających niepewność i luki, wspomagających
    Zadawanie pytań pozwala każdemu człowiekowi:
    – poszerzać wiedzę
    – wzbogacać relacje międzyludzkie
    – wzmacniać śmiałość i poczucie własnej wartości
    Jednak pozwolę sobie na generalizację: w polskich szkołach ludzie uczą się intensywnie nie zadawania pytań. Uczą się, że od zadawania pytań jest ktoś inny – on pyta, ja jestem odpytywany.

  • avatar

    Xawer

    10 czerwca 2015 at 22:23

    Nie, Wiesławie, z jednym nie czujesz istoty problemu. Chodzi też o to, komu zadajemy pytania. Na to, by pytanie mogło poszerzać wiedzę i zaspakajać ciekawość poznawczą, osoba pytana musi być przede wszyskim zdolna do udzielenia rzeczowej i jasnej odpowiedzi. A takich nauczycieli (choć oczywiście się zdarzaja, a w liczbach bezwzględnych jest ich wielu) jest znikoma mniejszość — zwłaszcza na etapach przedlicealnych. W liceach zdarzają się trochę częściej.
    Ale, jeśli chodzi Ci o wzbogacanie relacji międzyludzkich i rozwijanie śmiałości, to masz rację. Tu najlepiej zapytać nauczyciela, czy mu się podobał wczorajszy odcinek serialu w telewizorze, albo czy wie, jaka jutro będzie pogoda. Ale jeśli jesteś jedenastolatkiem, który ni z tego ni z owego zainteresował sie fraktalami (sądzę, że z przyczyn estetycznych — wtedy była na nie straszna moda), to lepiej nie pytaj swojej szkolnej nauczycielki, skąd wiemy, że dywan Sierpińskiego ma zerową powierzchnię. Bo z dużą dozą prawdopodobieństwa zostaniesz albo spławiony, albo zagadany, albo usłyszysz jakąś koszmarną bzdurę, którą ja potem będę musiał przez kilka godzin u tego dzieciaka prostować (to akurat mój autentyczny przykład sprzed kilku lat).
    To nie odpytywanie przy tablicy oducza zadawania pytań nauczycielom, tylko brak sensownej odpowiedzi na zadane wcześniej pytania i brak ich merytorycznego autorytetu.
    Masz natomiast pełną rację, że potrzebą uczniów jest możliwość zadawania pytań i prowadzenia dyskusji. Szkoła tej potrzeby nie spełnia. I nie może spełniać, dopóki „uczący” w niej ludzie nie będą kompetentni do podjęcia dyskusji na tematy wykraczające poza to, co mają napisane w szkolnym podręczniku.

  • avatar

    Xawer

    10 czerwca 2015 at 22:23

    Nie, Wiesławie, z jednym nie czujesz istoty problemu. Chodzi też o to, komu zadajemy pytania. Na to, by pytanie mogło poszerzać wiedzę i zaspakajać ciekawość poznawczą, osoba pytana musi być przede wszyskim zdolna do udzielenia rzeczowej i jasnej odpowiedzi. A takich nauczycieli (choć oczywiście się zdarzaja, a w liczbach bezwzględnych jest ich wielu) jest znikoma mniejszość — zwłaszcza na etapach przedlicealnych. W liceach zdarzają się trochę częściej.
    Ale, jeśli chodzi Ci o wzbogacanie relacji międzyludzkich i rozwijanie śmiałości, to masz rację. Tu najlepiej zapytać nauczyciela, czy mu się podobał wczorajszy odcinek serialu w telewizorze, albo czy wie, jaka jutro będzie pogoda. Ale jeśli jesteś jedenastolatkiem, który ni z tego ni z owego zainteresował sie fraktalami (sądzę, że z przyczyn estetycznych — wtedy była na nie straszna moda), to lepiej nie pytaj swojej szkolnej nauczycielki, skąd wiemy, że dywan Sierpińskiego ma zerową powierzchnię. Bo z dużą dozą prawdopodobieństwa zostaniesz albo spławiony, albo zagadany, albo usłyszysz jakąś koszmarną bzdurę, którą ja potem będę musiał przez kilka godzin u tego dzieciaka prostować (to akurat mój autentyczny przykład sprzed kilku lat).
    To nie odpytywanie przy tablicy oducza zadawania pytań nauczycielom, tylko brak sensownej odpowiedzi na zadane wcześniej pytania i brak ich merytorycznego autorytetu.
    Masz natomiast pełną rację, że potrzebą uczniów jest możliwość zadawania pytań i prowadzenia dyskusji. Szkoła tej potrzeby nie spełnia. I nie może spełniać, dopóki „uczący” w niej ludzie nie będą kompetentni do podjęcia dyskusji na tematy wykraczające poza to, co mają napisane w szkolnym podręczniku.

  • avatar

    Xawer

    10 czerwca 2015 at 22:23

    Nie, Wiesławie, z jednym nie czujesz istoty problemu. Chodzi też o to, komu zadajemy pytania. Na to, by pytanie mogło poszerzać wiedzę i zaspakajać ciekawość poznawczą, osoba pytana musi być przede wszyskim zdolna do udzielenia rzeczowej i jasnej odpowiedzi. A takich nauczycieli (choć oczywiście się zdarzaja, a w liczbach bezwzględnych jest ich wielu) jest znikoma mniejszość — zwłaszcza na etapach przedlicealnych. W liceach zdarzają się trochę częściej.
    Ale, jeśli chodzi Ci o wzbogacanie relacji międzyludzkich i rozwijanie śmiałości, to masz rację. Tu najlepiej zapytać nauczyciela, czy mu się podobał wczorajszy odcinek serialu w telewizorze, albo czy wie, jaka jutro będzie pogoda. Ale jeśli jesteś jedenastolatkiem, który ni z tego ni z owego zainteresował sie fraktalami (sądzę, że z przyczyn estetycznych — wtedy była na nie straszna moda), to lepiej nie pytaj swojej szkolnej nauczycielki, skąd wiemy, że dywan Sierpińskiego ma zerową powierzchnię. Bo z dużą dozą prawdopodobieństwa zostaniesz albo spławiony, albo zagadany, albo usłyszysz jakąś koszmarną bzdurę, którą ja potem będę musiał przez kilka godzin u tego dzieciaka prostować (to akurat mój autentyczny przykład sprzed kilku lat).
    To nie odpytywanie przy tablicy oducza zadawania pytań nauczycielom, tylko brak sensownej odpowiedzi na zadane wcześniej pytania i brak ich merytorycznego autorytetu.
    Masz natomiast pełną rację, że potrzebą uczniów jest możliwość zadawania pytań i prowadzenia dyskusji. Szkoła tej potrzeby nie spełnia. I nie może spełniać, dopóki „uczący” w niej ludzie nie będą kompetentni do podjęcia dyskusji na tematy wykraczające poza to, co mają napisane w szkolnym podręczniku.

Dodaj komentarz