Nie lubię tego określenia. Sugeruje ono, że człowiek rodząc się ma pewne zdolności, a innych mu brak. Czyli, każdy z nas jest zdeterminowany już od urodzeniu. Jeśli zgodzić się z takim podejściem, to trzeba szukać raczej źródła zdolności jeszcze wcześniej, zanim człowiek się urodzi. Na „zdolności” największy wpływ ma moim zdaniem pochodzenie i środowisko w którym człowiek żyje. Jeśli udało nam się przyjść na świat w rodzinie dobrze sytuowanej z tradycjami inteligenckimi, to nasze „zdolności” rozkwitają. Mamy dostęp do różnych możliwości, dbają o nasz rozwój, pochylają się nad trudnościami. Jeśli środowisko nie jest tak sprzyjające, to wychowuje nas przypadek. Może uda nam się trafić na OSOBĘ, która pokaże nam coś interesującego, zachęci do poznania i nasze „zdolności” rozwiną się.
Częściej jednak w szkole spotykani dorośli zajmują się dobrze rokującymi dziećmi, tymi które wykazują się predyspozycjami (najczęściej wyniesionymi z domu), a nie pochylają się nad uczniem bez „zdolności”. Dla ucznia słabego w szkole mamy zajęcia wyrównawcze – „Przecież nie ma go co rozwijać, jak on ma zaległości”.
I tak już w początkowych klasach zaczyna się rozwarstwienie. Jasio już umie czytać, bo rodzice i niania go nauczyli, ba nawet pisze znaki po chińsku (w przedszkolu uczył się chińskiego na dodatkowych zajęciach), a Antek duka ledwo literki, bo je pierwszy raz na oczy widzi. Pani nauczycielka nie ma kłopotu z Jasiem, a Antek zostaje w tyle. Jeśli Pani zajmuje się Antkiem, to Jaś zaczyna się nudzić. Pani proponuje Jasiowi dodatkowe zajęcia, Jaś się rozwija, pogłębia się przepaść pomiędzy chłopcami. Zaraz okaże się, że Jaś ma wybitne zdolności do matematyki, bo dziadek z nim rozwiązuje zadania, a Antka odpychają rodzice, bo nie mają czasu, ani możliwości zając się jego rozwojem.
Jestem przekonana, że każde dziecko zdolne. Tylko jedno ma leszy start i pomoc, a drugiemu życie rzuca kłody pod nogi.
A co ma zrobić Pani, która ma dzieci z różnych domów, z różną wiedzą już na samym starcie?
Przeczytałam w biografii Boya, że jego wujek z ziemiańskiej rodziny nie uczył się w szkole muzycznej, a grał i komponował. Ot samorodny talent. Pomyślcie tylko – ziemiańska rodzina, nauczyciel domowy, fortepian w domu, wieczory przy muzyce. Ciekawe ilu chłopów z czworaków wykazało się takim samorodnym muzycznym talentem.
A Janko Muzykant zakrzykniecie! Znam Janka Muzykanta. Mam krewnego, który jest znanym muzykiem, gra na harmonijce. Nikt w rodzinie wcześniej nie grał. Ale, gdy był mały spotkał na swej drodze OSOBĘ, która mu harmonijkę kupiła i zachęciła go do grania. Oczywiście mógł się nie zachęcić, ale jednak impuls był z zewnątrz.
Inny przykład – moja córka. Rzeźbi śliczne rzeczy w ceramice. Ale jak miała osiem lat zaprowadziłam ją na zajęcia z ceramiki i one ją wciągnęły. Może gdybym prowadziła ją na zajęcia z tenisa, byłaby teraz tenisistką?
Nie twierdzę, że w każdym drzemią wszystkie talenty świata i tylko trzeba spotkać odpowiednie warunki, aby się objawiły. Zapewne mój krewny – harmonista nie odnalazłby się może np. w sporcie. To co chcę powiedzieć, to tylko to, że Antek nie jest niezdolny, tylko nie spotkał odpowiedniej OSOBY i odpowiednich warunków. A Jaś nie urodził się wybitnie zdolny, tylko w dobrej rodzinie.
Zadaniem nas dorosłych jest umożliwienie dzieciom odnalezienie tego czegoś, co z przyjemnością będą robić. I to niestety, na pewno nie są zajęcia wyrównawcze.
A jak trudne to jest zadanie, to wie każdy nauczyciel. Jeśli uda się spotkać dziecku OSOBĘ, czy to w nauczycielu, czy w rodzinie, to to jest TALENT.
Uznawana za mało zdolna w szkole – Danusia
Czego szukasz?
Random Post
Search
Starsze
24 komentarze
Wiesław Mariański
15 września 2013 at 13:53W pełni zgadzam się ze słowami Danusi. Ale rozumiem też poglądy przeciwne, bo sam kiedyś tak myślałem. Myślałem, że szkoła powinna skupiać się na uczniach utalentowanych, mobilizować ich do większej pracy i większych osiągnięć, a uczniom słabym pomagać poprzez zajęcia wyrównawcze.
Szkoła powinna skupiać się na wszystkich uczniach, a raczej na każdym uczniu. Każde dziecko jest inne (każdy mózg jest inny), ale żadne nie powinno czuć się lepsze lub gorsze, żadne nie powinno być klasyfikowane jako lepsze lub gorsze w szkole. Każde dziecko powinno być takim samym priorytetem dla szkoły. Niestety, z przerażeniem zauważam, że narasta pogoń szkół za wynikami i miejscami w rankingach, a tym samym presja na uczniów w dwóch rozbieżnych kierunkach:
– wyciskanie jak najlepszych ocen i wyników olimpiad wśród uczniów „utalentowanych”
– naprawianie wyników uczniów „nieutalentowanych”
Szkoły, szczególnie licea, nie kryją się już nawet: olimpiady przedmiotowe są naszym priorytetem. Jesteśmy fabryką olimpijczyków, jesteśmy w tym najlepsi, to nasz towar eksportowy !
Zaczynam zastanawiać się, czy słuszny byłby postulat zakazu olimpiad szkolnych w Polsce, a przynajmniej ogłaszania ich wyników przez szkoły.
Danusia
15 września 2013 at 16:09Mam to samo zdanie na temat olimpiad, szczegónie tej matematycznej.
D
Xawer
15 września 2013 at 14:34Trochę chyba przesadzasz z tą wizją dziecka jako tabula rasa, którego intelekt uwarunkowany jest wyłącznie środowiskowo. Wizja niezwykle poprawna politycznie, ale jakoś trudno uwierzyć, że jedni wyrosną na wysokich, a inni będą niscy, jedni mają świetny wzrok, a inni od małego muszą nosić grube okulary, jedni mają nosy płaskie, a inni spiczaste, ale mózg jest jedynym organem w człowieku, który u wszystkich jest dokładnie taki sam. Choć wyłącznie to ludzie mają wszyscy identyczne mózgi, bo już u szczurów, nawet rodzeństwa z tego samego miotu, zdolności uczenia się tras w labiryncie bywają istotnie różne.
Ta wizja zupełnego braku czynników innych, niż kulturowo-środowiskowe stoi w sprzeczności z obserwacją znanych zapewne wszystkim z nas rodzeństw, bardzo istotnie różniącymi się zainteresowaniami, aspiracjami i zdolnościami intelektualnymi. Znam siostry, z których jedna (ku rozpaczy rodziców) została kosmetyczką, a druga właśnie pisze doktorat z chemii. I bynajmniej ta, co jest kosmetyczką nie była zaniedbywana przez rodziców ani nie poświęcano jej mniej uwagi. Jeśli już, to więcej, bo rodzice ciężko przeżywali jej zupełny brak zainteresowania wiedzą i wkładali dużo wysiłku w „wyrównywanie szans” między siostrami.
Bardzo trafnie zauważasz, że Zadaniem nas dorosłych jest umożliwienie dzieciom odnalezienie tego czegoś, co z przyjemnością będą robić. I to niestety, na pewno nie są zajęcia wyrównawcze. Czyżbyśmy zaczynali zgadzać się co do celów uczenia? Możemy już odpuścić sobie trenowanie zadań na liczenie ceny spodni po przecenie (bo w czymś takim chyba nikt nie znajduje przyjemności)?
Niestety szkoła jest nastawiona, zarówno swoją pragmatyką na najniższym szczeblu, jak i głoszonymi centralnie celami właśnie na te zajęcia wyrównawcze.
Ocena jakości szkoły (czy całego systemu szkolnego) poprzez PISA i wzorowane na nim krajowe testy, prowadzi właśnie do zajęć wyrównawczych. PISA jest tak skonstruowane, że dla zrównoważenia wpływu jednego analfabety potrzeba trzech geniuszy, to oczywiste jest, że wyszukiwanie i wspieranie rozwoju geniuszy schodzi na margines, a cały wysiłek skupia się na tym, żeby tego najbardziej niechętnego i gamoniowatego Jasia nauczyć dukać literki. W efekcie żadne dziecko nie robi tego, co robiłoby z przyjemnością i żadne się nie rozwija, bo Jaś jest poddawany przykremu dla niego uporczywemu nauczaniu literek, a reszta się nudzi.
Dzisiejsza szkoła w tym wyławianiu talentów i ułatwianiu im rozwoju nie tylko nie gra żadnej roli, ale jeśli już, to tłumiącą i glajszachtującą. Mieliśmy tu wielokrotnie podawane przykłady dzieci umiejących płynnie czytać, którym nauczycielki kazały sylabizować.
Jeśli gdzieś można się spodziewać tego zauważania talentów i kierowania ich na drogę wspierającą rozwój (kupowania im harmonijek), to zdecydowanie poza szkołą. Nie tylko w rodzinach — również w zdecydowanie szerszym środowisku.
Nie posądzacie mnie chyba o sympatię do katolicyzmu. Ale muszę Kościołowi oddać sprawiedliwość — znam kilka przykładów wiejskich dzieci wykierowanych przez proboszczów na drogę rozwoju (w tym profesora AGH rodem z zabitej dechami góralskiej wsi i chłopaka z mojej okolicy, któremu wbrew oporowi szkoły ksiądz i pieniądze z Caritasu pomogły w przeniesieniu się z zapyziałego lokalnego liceum do Staszica), a ani jednego, kogo popchnąłby na nią nauczyciel szkoły państwowej.
Większą widzę tu rolę dla szeroko rozumianych instytucji kultury: bibliotek, domów kultury, muzeów, klubów sportowych, etc. dających tym dzieciom coś ciekawego, niż dla szkół. Zgaduję, że swoją córkę posłałaś na te zajęcia z rzeźby nie do szkoły, ale właśnie do jakiegoś domu kultury.
Obserwuję tę pozaszkolną oświatę w moim Grodzisku. Funkcjonuje to naprawdę dobrze, zajęcia są na całkiem przyzwoitym poziomie i oferta jest spora (oczywiście, jak na 20-tysięczne miasteczko). Korzystają z tego wcale nie dzieci z bogatych rodzin. Raczej przeciwnie: głównie z rodzin przeciętnie sytuowanych i bez tradycji inteligenckich. Dzieci z bogatszych domów w większości chodzą do szkół w Warszawie i korzystają z prywatnych lekcji i zajęć dodatkowych.
@Wiesław:
„Szkoła powinna skupiać się na wszystkich uczniach, a raczej na każdym uczniu.”
To jest oksymoron. „skupiać się nad czymś” znaczy poświęcać temu komuś/czemuś więcej zaangażowania, niż innym.
Twój postulat brzmi równie pięknie i jest równie nielogiczny, jak postulat, wygłoszony niegdyś przez Krzaklewskiego: „każdy powinien zarabiać powyżej średniej”
Danusia
15 września 2013 at 16:08Dziękuję Panom za włączenie się, jesteście niezawodni.
Właściwie do tej pory nie spotkałam dyskusji na temat tego – skąd się bierze zdolny człowiek. A ktoś powiedział, że podobno talent to 90% potu. Brrr
Masz rację Ksawery, że każdy z nas rodzi się inny, ale rodzi się w pewnej rodzinie. Nawet te siostry (tak samo wychowywane) jednak spotkały na swojej drodze innych ludzi, ale ludzi ze środowiska. Czyli: geny, środowisko i napotkane znaczące osoby.
Ja jednak myślę, że w szkole też można spotkać znaczące osoby. Ja spotkałam moją wychowawczynię, którą naśladowałam potem w mojej pracy wychowawczej. Jak jej przed jej śmiercią dziękowałam, to mi powiedziała: „Danusiu, ja jestem niewykształcona pedagogicznie, ja tak na zdrowy rozum”.
Pewnie, że łatwiej jest być OSOBĄ poza szkołą, a to dlatego, że „przekazywany” przedmiot pozaszkolny jest znacznie ciekawszy niż program szkolny. Ale jednak szkoda tych godzin przesiedzianych przez ucznia w szkole i szkoda wysiłków nauczycieli, którzy nie mogą się przez program przebić do ucznia.
Nam w szkole pozostaje wierzyć w młodego człowieka, doceniać go i zachęcać, ale skutecznie, a nie strachem przed egzaminem.
Moja córka też miała marną szkołę, po II klasie LO pojechała do USA i tam w zwyczajnej peryferyjnej szkole miała ciekawie.
Nie wie co to jest logarytm, bo tego nie przerabiali, ale daje sobie świetnie radę w życiu i robi bardzo pożyteczne rzeczy.
Rozumiem jednak, że program w szkole musi być, więc myślę o zmianie metod nauczania, żeby to nie było cierpienie NUDY.
Danusia
Xawer
15 września 2013 at 17:28Historia sióstr — oczywiście, nie miała służyć tezie, że czynnik środowiskowo-rodzinny nie ma znaczenia w rozwoju intelektualnym. Była kontrprzykładem na bardzo często powtarzaną tezę, że wyłącznie czynnik rodzinny się liczy, czy też (trochę słabszą), że ma on decydujące (determinujące) znaczenie.
Nie — takich czynników jest z pewnością wiele, z których zdecydowanej większości nie znamy i zapewne są nie do poznania. To nie tylko geny (których wpływowi wiele osób zaprzecza w antyrasistowskim zaślepieniu wbrew widocznym oczywistościom) i nie tylko rodzina i środowisko.
Przeogromny jest czynnik przypadku, czystego fatum (czy jak wolą inni: Opatrzności), czy spotkamy jakąś osobę na naszej drodze, czy nie, czy księgarz wyłoży książki na wystawie w tym, czy innym porządku, więc kupimy lub przegapimy tę najważniejszą książkę w naszym życiu, wreszcie czy jakiś mion kosmiczny zjonizuje nam któryś z neuronów i przestawi nasze skojarzenia na trochę inne… I choć być może dałoby się prześledzić niektóre z tych czynników wstecz, to są one czymś w rodzaju laplaceowskiego efektu motyla — bardzo słaby, przypadkowy w swojej istocie czynnik, którego następstw w ogóle nie da się przewidzieć i może mieć wpływ zarówno in plus, jak i in minus, a w ogromnej większości przypadków nie ma żadnego, może się okazać tą ostateczną zidentyfikowaną przyczyną.
Też spotkałem w szkole kilka osób, którym zawdzięczam sporo.
Ale żeby tacy byli nauczyciele nie da się zadekretować ani wypracować, tylko po prostu tacy muszą się trafić. Jak ta Twoja wychowawczyni: muszą mieć zdrowy rozum. I tego zdrowego rozumu nie osiągnie się szkoleniami, kształceniami, wizytacjami, ani obchodami koleżeńskiemi. Jeśli już, to wprost przeciwnie: zdrowy rozum raczej ucieka przed sformalizowanymi strukturami, a przestrzeganie procedur go tłamsi lub całkiem niszczy.
Oczywiście, że szkoda tych godzin przesiedzianych przez ucznia w szkole i szkoda wysiłków nauczycieli, którzy nie mogą się przez program przebić do ucznia.
Tylko jedyną metodą na to jest gruntowna zmiana tego programu. To już jest wybór nauczyciela: albo usiłuje „realizować program” — i niech sobie więc odpuści marzenia o tym, że kogoś tym zainteresuje, albo niech ignoruje program, a też pewnie nie zainteresuje wszystkich, ale przynajmniej ze sporą częścią mu się to uda.
A z punktu widzenia ucznia też szkoda tych godzin. Więc nie zmuszajmy wszystkich, by siedzieli w szkole marnując czas.
„Rozumiem jednak, że program w szkole musi być, więc myślę o zmianie metod nauczania”
I na tym myśleniu strawiłaś już ile lat? A ile osób zapałało prawdziwą pasją i ciekawością do upraszczania ułamków?
Może warto przyznać, że Z TYM PROGRAMEM nic się nie da zrobić? Ile byś nie rozmyślała nad metodami, to z kilku nadkruszonych cegieł i sterty zbutwiałych desek nie zbudujesz domu. Program jest obiektywnie nudny i nieciekawy. I nic na to nie poradzisz. Choćbyś śpiewała, tańczyła i zagadywała „za mamusię, za tatusia”, to nie zmieni faktu, że zielona bryja szpinakowa jest obrzydliwa i ogromna większość dzieci jest na tyle mądra, że ją natychmiast wypluwa.
Metodą, która sprawdza się (nie w 100% przypadków, ale w większości) jest odrzucenie programu, uczenie według zdrowego rozsądku i tego, co nas samych interesuje.
A nawet, jeśli jesteś rozliczana z tego, czy uczniowie nauczą się głupot z programu, to i tak nie ma się czym przejmować. Nigdy nie zdarzył mi się uczeń, który oblałby maturę. Ani nawet taki, który zdał ją słabo.
„Mam to samo zdanie na temat olimpiad, szczegónie tej matematycznej.”
A ja mam dokładnie przeciwne!
To prawda — olimpiady spsiały i stały się schematyczne. Ale i tak dzisiejsze olimpiady bliższe są tym sprzed 30 lat, niż dzisiejsze licea tym sprzed 30 lat.
Olimpiady (przy wszystkich wadach) mają ogromną zaletę: są wyzwoleniem spod schematu maturalnego i opierają się na indywidualnym zaangażowaniu. Wymagają aktywności, a nie bierności jak zwykła szkoła.
Za moich czasów olimpiada była dużo ciekawszą alternatywą wobec matury i egzaminów wstępnych. Co bardzo sobie chwalę 😉 Dzisiejsze olimpiady też są okazją do tego, by dostać się na studia dzięki wiedzy bardziej zaawansowanej niż umiejętność trafiania w klawisze kalkulatora (to matura sprawdza starannie!), a nie szczęściu w zgadywaniu, co autorzy zadań maturalnych mieli na myśli i szczęściu w niepopełnieniu trywialnej pomyłki rachunkowej.
Swoją drogą — nieprawdą jest, że te najlepsze licea „skupiają się” na olimpijczykach. Wprost przeciwnie! One właśnie dają im spokój. Najlepsze, co szkoła może zrobić dla olimpijczyka, to nie przeszkadzać mu. Staszic wcale się na olimpijczykach nie skupia. On się skupia na średnich i dobrych nie-olimpijczykach — i w tym właśnie jego siła i za to mu chwała, bo inne szkoły ten średni poziom zaniedbują i nie mają mu nic do zaoferowania ponad banał podstawy programowej.
Olimpijczykom Staszic daje po prostu święty spokój, żeby mogli uczyć się sami. Pomagając im w tym trochę, ale z mniejszym nakładem pracy nauczycielskiej, niż wkładana w zajęcia dla nie-olimpijczyków. Olimpijczyk jest czymś w rodzaju świętej krowy — nikt go nie doi, kijem nie bije, nikt krzywdy mu nie robi, ale i nikt nie podtyka siana pod pysk ani nie prowadzi na wspaniałe pastwisko.
Danusia
16 września 2013 at 10:361. „Nigdy nie zdarzył mi się uczeń, który oblałby maturę. Ani nawet taki, który zdał ją słabo” – a jak zagwarantować innemu nauczycielowi taki sukces?
2. Zadziwia mnie Twój podziw dla jednej szkoły w Polsce – mianowicie Staszica. Znam paru absolwentów, która ta szkoła nie rozwinęła. To, ze nauczycielami są pracownicy uczelni nie jest automatycznym plusem. Powiem więcej, często jest to minus.
3.Też kiedyś robiłam olimpiadę matematyczną. Wydawała mi się znacznie sensowniejsza niż teraz. Udało mi się przejść do jakiegoś etapu, bo znałam (w przeciwieństwie do moich kolegów) indukcję matematyczną. Znałam przez przypadek, starszy kolega mi o niej powiedział – takie wtedy były rozmowy! Moja nauczycielka dała mi całkowity spokój, to znaczy nic mi nie pomogła, nigdzie nie skierowała, nic nie podsunęła. Ale nie mam do niej żalu – ona na pewno nie umiała ro0związać tych zadań, tak jak ja nie potrafię rozwiązać obecnych.
Danusia
Al
16 września 2013 at 11:21„Moja nauczycielka dała mi całkowity spokój, to znaczy nic mi nie pomogła, nigdzie nie skierowała, nic nie podsunęła. Ale nie mam do niej żalu – ona na pewno nie umiała ro0związać tych zadań, tak jak ja nie potrafię rozwiązać obecnych.”
A ja nawet nie wiem, jak to skomentować. Rozumiem, że nauczyciel może nie umieć rozwiązać wielu zadań olimpijskich ze swojego kierunkowego przedmiotu(choć jeśli nie umie rozwiązać żadnego, zwłaszcza tych na niższych etapach, zastanawiałbym się poważnie nad jego kwalifikacjami), ale taka bierność wobec ucznia jest dla mnie niedopuszczalna. Owszem, wielokrotnie spotykałem się z takimi nauczycielami, co to nie umieli, więc nie pomogli, ale nie mieli oporów przed pójściem na galę laureatów i odebraniem dyplomu dla „opiekuna” laureata, ale znam tez i nauczycielkę, która po kilka godzin w tygodniu potrafiła siedzieć z uczniem i razem rozwiązywać zadania przy pomocy własnych (tzn. jej ) podręczników akademickich i kontaktowania się z kolegami pracującymi na uczelni. Ale jak mówię – są nauczyciele i nauczyciele. I wyraźnie widać, którzy odpuszczają sobie pracę z uczniami chcącymi zrobić coś więcej, bo uważają, że zdolny sobie poradzi. Może i poradzi, ale w takim przypadku taki nauczyciel jest mu po prostu zbędny. A nawet jest zawadą na drodze do realizacji.
Ola G
15 września 2013 at 21:22Oczywiście, że zdolności są różnorakie. U nas uczniem zdolnym zwykło się określać ucznia, który wykazuje zdolności w dziedzinach/przedmiotach szkolnych. Co nie znaczy, że i oni nie wykazują innych talentów tak jak to, że inni wykazują wiele innych talentów.
Natomiast nieprawda, że w szkole nauczyciel skupia się na uczniach zdolnych. Co najwyżej wykorzystuje ich potencjał do własnych interesów – zrobienia awansu, wpisania sobie ich osiągnięć do akt itp. Tylko nauczyciel wybitny robi coś więcej z uczniami zdolnymi – ale taki robi coś więcej z każdym uczniem, więc i tak wszyscy zyskują, Najczęściej nauczyciel sam nie był w w szkole zdolny (przepraszam nauczycieli, ale tak jest), więc ucznia zdolnego (i na dodatek świadomego swoich zdolności, ciekawego, zadręczającego nauczyciela niewygodnymi pytaniami) traktuje jak konkurencję i kogoś, kto może podważyć jego autorytet. Na dodatek uczeń zdolny wyzwala w nauczycielu zadawnione kompleksy na zasadzie – ja miałem pod górkę, więc co mi tu będzie jakiś gówniarz, któremu wszystko łatwo przychodzi, podskakiwał). Nauczyciele chętniej skupiają się na uczniach słabych i miernych, bo to jest łatwiejsze (wbrew pozorom). Uczeń zdolny (i jego rodzic) to obiekt niewygodny dla nauczyciela, bo wymagający niestandardowej pracy. Uczeń zdolny to nie to samo co uczeń pilny, szóstkowy – tych nauczyciele lubią. Ucznia zdolnego nie, bo ten najczęściej jest upierdliwy i nie chce współpracować, a na dodatek jeszcze najczęściej podważa autorytety i śmie zauważać błędy nauczyciela. Więc to, że uczeń zdolny ma tak lekko, łatwo i przyjemnie w szkole, można odłożyć między bajki.
Nie wiem, skąd ta awersja do olimpiad – to ostoje w obecnym szkolnictwie dla pasjonatów i ludzi bardzo wcześnie ukierunkowanych. Choć olimpiady np. językowe, w których na równych prawach startują osoby, dla których język obcy jest językiem obcym i te, dla których jest to język pierwszy, uważam za nieporozumienie. Natomiast za chore uważam rankingi szkół, które dają zniekształcony obraz szkół.
Robert Raczyński
26 września 2013 at 09:56W pełni zgadzam się z Olą. Uczeń zdolny jest niewygodny. Powiedziałbym jednak, że jest bardziej niewygodny dla szkoły, niż dla nauczyciela. Nasz system promuje w najlepszym razie średniactwo i konformizm. Po co zajmować się „zdolnym”? Jak taki utalentowany, to sobie sam poradzi… A godzina wyrównawcza zawsze dobrze wygląda na papierze. Bo polska szkoła dba o „wyrównywanie szans” jak o nic innego. A że równa do dołu… Jednocześnie chwali się wynikami tych, do których osiągnięć nie dołożyła nic oprócz pieczątki…
Danusia
16 września 2013 at 10:47Witam
1. Dyskusja idzie w innym kierunku niż planowałam. Mój post dotyczył tego, że trudno segregować ludzi na zdolnych i niezdolnych, bo każdy ma zdolności, tylko u jednego mają szansę się okazać, a u drugiego nie. I moim zdaniem to okazywanie zależy od środowiska. Sam Pani potwierdza, że: „Uczeń zdolny to nie to samo co uczeń pilny, szóstkowy”, czyli są jakieś inne kryteria, ciekawe jakie, bo nie sądzę, że tylko „upierdliwość”?
2. Nie sądzę, aby uczeń zdolny był dla mnie problemem.
„Uczeń zdolny (i jego rodzic) to obiekt niewygodny dla nauczyciela”
Owszem był taki jeden, który był znacznie mądrzejszy ode mnie i nie nadążałam. Ale znosił to cierpliwie.
3. „Nauczyciele chętniej skupiają się na uczniach słabych i miernych, bo to jest łatwiejsze (wbrew pozorom)” Też tak tak tego nie odbieram, bardzo trudno jest pracować z sukcesem z uczniem, który ma braki i niechęć do matematyki. Największą satysfakcję miałam, gdy uczeń niechętny odwrócił się z zainteresowaniem w moją stronę.
4. Olimpiady są „ostoje w obecnym szkolnictwie dla pasjonatów i ludzi bardzo wcześnie ukierunkowanych”. No właśnie, kto ich kierunkuje i kto jest winny, że inni nie są ukierunkowani. Co do olimpiad językowych, to całkowicie są niesprawiedliwe.
Danusia
Danusia
16 września 2013 at 10:48Drodzy dyskutanci
Czy ktoś chciałby, opisać mi człowieka zdolnego?
Danusia
Al
16 września 2013 at 11:01Człowiek to nie wiem 🙂 ale jakieś tam próby definicji były, zwłaszcza w odniesieniu do ucznia:
http://lms.cku.sopot.pl/cku/wp-content/uploads/2009/02/sodn_zdolny.pdf
http://www.ppp1.wroc.pl/uczen_zdolny.pdf
http://www.pcdzn.edu.pl/publikacje/Pedagogika/zdolny.pdf
Osobiście jestem zdania, że z uczniem zdolnym szkoły rzadko pracują równie intensywnie co z uczniem mało zdolnym. Ogólnie na podstawie doświadczeń moich jako rodzica całkiem zdolnych dzieci moge stwierdzić, że bardzo niewielki odsetek nauczycieli ma w ogóle pojęcie, jak pracować z uczniem zdolnym i w ogóle jak różnicować pracę z uczniami różniącymi się zdolnościami. Przeważa odsyłanie na jakieś zajęcia dodatkowe. Niestety wówczas czas spędzony w szkole na obowiązkowych zajęciach jest na ogół czasem straconym. Oczywiście rozumiem, że 30 osób w klasie itd, ale jeśli si.ę nie ma pomysłu na lekcję dla osób o różnym poziomie wiedzy/intelektu, to tak naprawdę nie ma różnicy, czy w klasie jest 15 osób czy 30.
Al
16 września 2013 at 11:31O „uczniu zdolnym” napisano mnóstwo, więc nie wiem, co tu definiować.
http://www.pcdzn.edu.pl/publikacje/Pedagogika/zdolny.pdf
Xawer
16 września 2013 at 13:09Zrobiła to Ola G — bardzo trafnie:
świadomy swoich zdolności, ciekawy, zadręczający nauczyciela niewygodnymi pytaniami, podważający jego autorytet.
Tak – to uczeń mający ciekawość poznawczą i korzystający z niej, aktywnie uczący się, mający uwewnętrznioną metodę krytyczną, czy też sceptycyzm poznawczy i nie bojący się wykazywać swoich racji, gdy jest o nich przekonany — choćby polegało to na wytykaniu błędów i głupot nauczycielowi.
Al
16 września 2013 at 13:33Pedagogika od dawna wie, kim jest uczeń zdolny:
http://www.pcdzn.edu.pl/publikacje/Pedagogika/zdolny.pdf
Kim jest człowiek zdolny, to ja nie wiem 🙂
Al
16 września 2013 at 14:23Jest mnóstwo literatury pedagogicznej na temat uczniów zdolnych, zdolności itp. Dziwię się, że nauczyciel pyta o to, wydawało mi się, że jest to tak samo proste jak zdiagnozowanie ucznia z trudnościami.
Na podstawie moich wieloletnich doświadczeń ze szkołami wszystkich szczebli musze stwierdzić, że bardzo rzadko jakiś nauczyciel podejmuje wysiłek pracy z uczniem zdolnym. Najczęściej robi to, co pisała Autorka o swojej nauczycielce – ponieważ nie wie, nie umie pomóc, nie robi nic. A to nie jest tak, że uczniowi zdolnemu nie trzeba pomagać, bo on sobie poradzi. On potrzebuje autorytetu tak samo jak każdy inny uczeń, potrzebuje kogoś, kto by go pchnął dalej, bo bez tego się nie rozwinie. Tyle że być autorytetem dla ucznia zdolnego jest znacznie trudniej niż dla słabego i w tym jest problem. Nauczyciel nie musi wiedzieć wszystkiego, ale jak piszą mądrzy pedagodzy: „Nauczyciel pracujący z takimi uczniami powinien rozumieć ich poszukiwawczy i twórczy niepokój, a także bezkompromisowość. Musi być otwarty na ucznia. Posiadać
duży autorytet. Wspierać, wskazywać źródła wiedzy, służyć pomocą, niczego nie narzucać.” Kto tak potrafi? I nie chodzi tu o to, ze klasy 30 osobowe itp. Jak ktoś nie ma pomysłu na pracę z grupą dzieci różniących się potencjałem/wiedzą/intelektem, to nie ma różnicy, czy w klasie jest 15 dzieci czy 30.
Bierna postawa to i tak ta wersja optymistyczna w naszych szkołach, bo zdarzają się jeszcze i tacy, którzy na siłę od początku usiłują takiego ucznia sprowadzić na właściwy poziom, skutecznie zabijając w nim motywację (która jest niezbędna do rozwoju zdolności) albo utwierdzając go w przekonaniu, że szkoła to strata czasu, bo tu pracują sami idioci.
Xawer
16 września 2013 at 12:591. Zagwarantować się nie da. Mi też może się trafić.
Z pewnością w przymusowej szkole będą się zdarzali i to często. Uczniowie, którzy nie interesują się w ogóle tym, co mam im do zaoferowania po prostu przestają chodzić. Ale takie rezygnacje zdarzają się bardzo rzadko. Na pewno rzadziej, niż uczniowie wybierający wagary zamiast chodzenia do szkoły.
Nie twierdzę, że metoda ucieczki do przodu jest w 100% skuteczna. Twierdzę tylko, że jest znacznie skuteczniejsza, niż uczenie według programu. Zamiast szukać metody na wepchnięcie dziecku do buzi szpinakowej bryji lepiej po prostu ugotować coś smacznego.
2. Staszic — mam do tej szkoły sentyment, bo sam ją kończyłem (gdy miała jeszcze imię Gottwalda) i miałem potem sporo kontaktów. Stąd jest dla mnie poręcznym przykładem. Tym razem tym bardziej pasującym do komentarza Wiesława, że to jest zdecydowanie największa w całej Polsce „stajnia” olimpijczyków. Ale nie nazywałbym mojego do niej stosunku „podziwem”.
Też znam jej absolwentów, których nie rozwinęła. Ale jednak odsetek tych, którzy się rozwijają w Staszicu jest zdecydowanie większy, niż w rejonowych liceach. Jest też dobrą ilustracją, jak można prowadzić szkołę (mimo że państwowa) w sposób istotnie różny od dominującej masówki.
Pokazuje też, że uczenie bardzo dużo ponad podstawę programową działa nie tylko na prywatnych lekcjach, jak u mnie, ale i w szkole. Musisz chyba Staszicowi oddać rację, że panuje tam atmosfera zainteresowania nauką (przynajmniej matematyką i fizyką), a nawet ci, których ta szkoła specjalnie nie rozwinęła, z maturą z matematyki raczej nie miewają problemów. Choć nie poświęca się tam ani trochę czasu na trenowanie zadań testowych na obliczanie ceny przecenionych spodni.
3. Olimpiady rzeczywiście były kiedyś sensowniejsze i ciekawsze. Ale i tak chyba degradacja olimpiad jest mniejsza niż degradacja programów licealnych.
Nie chwal się głośno, że nie umiesz rozwiązać zadań olimpijskich!
W końcu od nauczyciela matematyki można (powinno się) tego wymagać. Zadania olimpijskie (przynajmniej z fizyki) były układane tak, żeby je rozwiązywali z marszu studenci pierwszego roku.
Tu właśnie widzę jedno z głównych źródeł problemu szkoły: że nauczyciele nie potrafią wiele więcej, niż swój podręcznik. Bardzo ładnie pokazywały to badania IBE kompetencji nauczycielskich.
A swoją drogą: kto Ci wmówił, że nie dasz sobie rady z tymi zadaniami? Odrobinę wiary w siebie! Weź kartkę, ołówek i pomyśl chwilę — Zad.1 z finału tegorocznej Olimpiady Matematycznej:
Rozwiąż równanie $$x^4+y=x^3+y^2$$ w liczbach całkowitych.
Trzeba chwilkę pomyśleć — mi to zajęło około 15 min i dwie zmięte kartki w koszu z próbami prowadzącymi w maliny — ale rozwiązanie da się zapisać na połowie kartki. W dodatku moje rozwiązanie okazało się zupełnie inne (znaczy inne było rozumowanie, wynik ten sam…), od tego publikowanego przez komitet Olimpiady.
Niech to zadanie będzie przy okazji przykładem zadania na myślenie. Nie wystarczy mechanicznie podstawić do wzoru…
W Twoich czasach indukcja chyba była w programie matematyki nawet w klasach ogólnych, nie tylko mat-fiz. Dopiero Semadeni ją wyrzucił, uznając za zbyt trudną (elipsy też są zbyt trudne).
Mi się udało zebrać trzy laureackie miejsca (matematykę, fizykę i chemię), a z astronomii odpadłem na przedostatnim etapie: za dużo było tam wymagań z astronomii opisowej (czyli trzeba znać gwiazdozbiory), a ja do takiej pamięciówki zupełnie nie mam głowy. I bardzo sobie te olimpiady chwalę — nie tylko, że miałem z głowy maturę i egzaminy wstępne, ale przede wszystkim było to coś ciekawego, gdzie coś się działo, gdzie uczniowie byli traktowani poważnie — ogromny kontrast do banału szkolnego programu. W tym sensie olimpiady były jeszcze ciekawsze i bardziej rozwijające, niż lekcje matematyki w Gottwaldzie…
Xawer
16 września 2013 at 15:16@ Al:
„Nauczyciel pracujący z takimi uczniami powinien rozumieć ich poszukiwawczy i twórczy niepokój, a także bezkompromisowość. Musi być otwarty na ucznia. Posiadać duży autorytet. Wspierać, wskazywać źródła wiedzy, służyć pomocą, niczego nie narzucać.”
Nie czytałem tych mądrych pedagogów, ale właśnie w takim paradygmacie staram się dyskutować z moimi tutees. Auksyliarność jest tu najważniejszym czynnikiem tego paradygmatu. No — i oczywiście (nieskromnie powiem) kompetencja merytoryczna, pozwalająca wytworzyć utrzymać autorytet.
Dlatego powtarzam tu jak Katon: nauczycielom nie trzeba wcale szkoleń z metodyki, ale porządnych studiów przedmiotowych. By nie do pomyślenia było, że nauczyciel licealny nie potrafi sobie poradzić z zadaniami z olimpiady ze swojego przedmiotu. Kompetencje ogromnej większości nauczycieli są niewystarczające, a całe ustawienie systemu edukacji publicznej nie pozwala na auksyliarność. Ale nawet, gdyby pozwalało, to brak kompetencji merytorycznych u nauczycieli (bardzo trafnie to punktuje Ola G) i tak nie pozwoliłby na wyjście z pozycji paternalistycznej.
„Bierna postawa to i tak ta wersja optymistyczna w naszych szkołach, bo zdarzają się jeszcze i tacy, którzy na siłę od początku usiłują takiego ucznia sprowadzić na właściwy poziom.”
Z mojego oglądu i relacji znajomych dzieci i rodziców: „zdarzają się jeszcze” to głęboko eufemistyczne niedoszacowanie. Powiedziałbym raczej, że ta postawa dominuje, a zdarzają się tacy, co nie przeszkadzają.
Ale trafić na takiego, któremu się nie tylko chce, ale i potrafi wesprzeć, to jak spotkać jednorożca pasącego się na łące.
Ola G
17 września 2013 at 00:03Zdaję sobie sprawę, że dyskusja trochę zboczyła z toru zamierzonego przez p. Danusię, niemniej czasem odnoszę wrażenie, że teza (skądinąd słuszna), że wszyscy jesteśmy do czegoś tam zdolni służy w szkole głównie usprawiedliwieniu tego, że z uczniem ewidentnie zdolnym się nic nie robi. Wszyscy są zdolni, więc ty, zdolny uczniu, wcale nie jesteś lepszy, nie należy ci się większa uwaga niż reszcie, więc jeśli chcesz, to sobie bądź zdolny, ale gdzie indziej, a tutaj nam nie przeszkadzaj, bo my tu zajmujemy się wszystkimi dziećmi jednakowo. Nieważne, że tak naprawdę nie rozwijamy żadnych zdolności, ale nikt nam nie powie, że faworyzujemy jednych zdolnych nad innymi.
Żeby nie było, w szkole moich dzieciaków dużo się działo, odkrywano talenty plastyczne, sportowe, były konkursy wszelakie z ruszaniem ustami do piosenek z playbacku włącznie. Zabrakło tylko jednego – wsparcia dla uczniów, którzy już w pierwszej klasie byli zdiagnozowani (bo takie testy były w szkole) jako wybitnie zdolni. Bo do tego trzeba było więcej wysiłku intelektualnego niż przyniesienie magnetofonu albo zorganizowanie farbek.
Xawer
17 września 2013 at 11:14Nie jestem zwolennikiem testów, określających zdolność, bo to zupełnie niepotrzebne etykietowanie i szufladkowanie, nie prowadzące do niczego poza zniechęcaniem zarówno tych z etykietką „niezdolny” (no bo jak niezdolny, to i tak niczego nie osiągnie, więc po co się wysilać), jak i tych z etykietką „zdolny” (bo po co się wysilać, skoro wiadomo, że bez wysiłku dostanę szóstkę).
Ale to nie znaczy, żeby takiej oceny zdolności nie podejmował każdy z nauczycieli z osobna, na własny użytek, miękko i intuicyjnie do tego podchodząc — po prostu wyrabiając sobie opinię o możliwościach i zainteresowaniach dziecka i dostosowując styl pracy z nim do jego potrzeb. To jest konieczne, choć — jak widać — szkoła tego nie robi, tłukąc program i prowadząc „zajęcia wyrównawcze” dla tych, którzy nawet za tak banalnym programem nie nadążają.
Jak słusznie zauważyłaś, pracować ze zdolnym dzieckiem potrafi mało który nauczyciel. Ale tym, co potrafią, niepotrzebne są etykietki z testów psychologicznych.
Al
17 września 2013 at 11:52U nas w szkole podstawowej w I klasie przeprowadzono tylko test umiejętności/dojrzałości? czytania (bez wytykania palcami kto ile). Różnice w klasie były od ucznia w kategorii „nie podjął próby czytania” do poziomu klasy pierwszej gimnazjalnej. Już to daje nauczycielowi wgląd w poziom dzieci. Niestety jedyne co szkoła mogła zaoferować tym zaawansowanym to niezwracanie uwagi na to, że pod ławką czytają sobie „Władcę pierścieni”, „Hobbita” albo „Harry’ego Pottera” gdy inne tłuką literki.
Al
17 września 2013 at 14:43@Xawer, ja tę wypowiedź rozumiem raczej jako: szkoła zajmuje się tajemniczym i ciągłym „odkrywaniem” talentów (jako czynności z definicji niedokonanej), ignorując jednocześnie te oczywiste i już przez kogoś odkryte. W ten sposób można odkrywać i odkrywać i sumienie mieć czyste. Szkole poza tym dużo łatwiej jest zaakceptować talent np. muzyczny czy taneczny, bo ten nie dezorganizuje lekcji jak dziecko, które uparło się, ze liczenie tego samego działania po raz setny jest nudne, a poza tym można to zrobić szybciej (a nawet lepiej) niż pani pokazuje. Ba, taki talent jest pożądany, bo urozmaica różne szkolne uroczystości, wystawy można robić, przed kuratorem i proboszczem się pochwalić. Uzdolnienia matematyczne czy przyrodnicze owszem, wychodzą po latach jako tytuły w konkursach (te się liczą), ale ileż się trzeba naużerać z takim zarozumiałym gnojkiem przez kilka godzin dziennie (i jego rodzicami).
Xawer
17 września 2013 at 15:15Niechby polska szkoła przyswoiła sobie anegdotę (nie jest pewne, do jakiego stopnia prawdziwą w szczegółach) o Karolu Gaussie i jego nauczycielu.
220 lat temu to działało. Nauczyciel małego Karolka zauważył, że ten rozumie istotę matematyki lepiej, niż on sam i powiedział mu, że „ja cię już niczego więcej nie nauczę”.
Ale poza tym dał Karolkowi kopa w górę, czyli wymógł na jego półpiśmiennych rodzicach zgodę, a na księciu Brunszwiku, żeby ten zasponsorował naukę. I tak 15-letni Gauss trafił na uniwersytet.
Niechby dzisiejsi nauczyciele mieli tyle pokory co miał ten pruski belfer. I tyle empatii do Karolków. A i tyle inicjatywy we wspieraniu talentów.
Powtórzę (kiedyś już opowiadałem) historię dzieciaka z mojego sąsiedztwa: bardzo utalentowanego matematycznie chłopaka z ubogiej i prostej rodziny (ale nie marginesu). Szkoła stawiała opór i zniechęcała jak mogła, dawała negatywne opinie, etc. By chłopak przeniósł się do Staszica (teraz już studiuje na Politechnice Warszawskiej) trzeba było akcji z zewnątrz (chapeau bas dla proboszcza!) i wsparcia Caritasu, bo państwo odmówiło nawet kupienia mu biletów miesięcznych na kolejkę podmiejską i warszawskie tramwaje, żeby chłopak mógł dojeżdżać do szkoły do Warszawy, a to byłby znaczny wydatek dla jego rodziców.
Co z tego, że chłopak zmarnuje tu swój talent. Ale my będziemy mieli w papierach jeszcze jednego, zdającego bzdetową maturę U NAS na maksa. Niech kibluje tutaj!
Xawer
17 września 2013 at 10:58Jak postępy z olimpijskim zadaniem o równaniu $x^4+y=x^3+y^2$ i problemem znalezienia wszystkich rozwiązań w liczbach całkowitych?
Nie jest wcale trudne.
„Twardą wiedzą” nie wykracza poza gimnazjum.
Na zachętę dam małą podpowiedź: jest sześć par $(x,y)$ spełniających to równanie. Dość oczywistych do zgadnięcia (choćby gołym okiem widać, że pary $(0,0)$ i $(1,1)$ je spełniają).
Trzeba tylko wykazać, że poza tymi sześcioma oczywistymi rozwiązaniami nie ma żadnych innych.
Powodzenia! Dasz sobie radę! Uwierz w siebie!
Olimpiady są dla ludzi.
PS. Mamy już trzy różne dowody, całkiem różne…