Wróciłam z konferencji o zabrałam się za czytanie wycinków gazetowych z edukacji, które zbiera dla mnie moja 92-letnia mamy. I od razu mi ciśnienie poszło w górę, a przeczytałam tylko dwie informacje z GW, 20 marca 2014
- Jak uczą w gimnazjach: sprawdź wyniki – Małgorzata Zubik
„Wkrótce zacznie się rekrutacja do gimnazjów. Trudny wybór czeka szóstoklasistów i ich rodziców. Która szkoła lepsza? Warto przestudiować, bo podajemy też wyniki”
- Elementarz ma pomagać. Rozmowa z Marią Lorek
„Dzięki elementarzowi zwrócimy wolność nauczycielom, będą mogli pokazać się od najlepszej, kreatywnej strony. W dzisiejszych czasach nie można uczyć tylko z podręcznika. Trzeba korzystać z internetu, edukacji plenerowej i wielu innych form. Podręcznik ma dawać kierunek i pomagać. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy nauczyciele będą myśleli tak jak ja. Wiem, że sa tacy, którzy pracują jak czeladnicy…..”
Ad 1. Pamiętam, gdy wprowadzano egzaminy po szkole. Pamiętam jak argumentowano, że wyniki mają być informacja tylko dla nauczycieli –„ Jak uczę?”. To nie miała być selekcja i ranking, argument był taki, że nauczyciele maja wiedzieć co im dobrze idzie, a co powinni poprawić.
A zrobił się z tego ordynarny ranking. Taki ranking jest kompletnie bezsensu, gdyż nie wiadomo w jakich warunkach pracują szkoły, może udało im się rozwinąć uczniów słabych, a może bazują na bardzo zdolnych uczniach?
Z celu jakim było doskonalenie nauczania, przemieniło się to w usankcjonowany wyścig szczurów.
Czy my wtedy się na to godziliśmy?
Ad 2. Pamiętam, gdy rozpoczynałam pracę w szkole i był jeden tylko podręcznik. A zresztą tak też było wcześniej, wtedy, gdy uczyłam się w szkole. A na studiach nie było w ogóle podręczników, trzeba było uczęszczać na wykłady i czerpać wiedzę od profesorów. A jak nie byłeś na zajęciach, to musiałeś się dowiedzieć od innych uczestników.
Ja ucząc uczniów w szkole i na uczelni nie korzystałam z żadnego podręcznika. Tworzyłam go sama.
Nadszedł czas, że MEN zaproponował nam wiele podręczników. Do matematyki raptem pojawiło się ich aż 17.Wszyscy byli zachwyceni. Teraz nauczyciel mógł wybierać. To się nazywało wtedy wolnością. Teraz wolnością Pani Lorek nazywa korzystanie z opracowanego przez nią podręcznika. Nic z tego nie rozumiem.
Dla mnie podręczniki nie są potrzebne. Zawsze tworzyłam je dla moich uczniów sama. Może w takim razie dajmy nauczycielom wolność – od podręczników?
60 komentarzy
Al
26 marca 2014 at 07:22Ale przecież nikt nie każe nawet teraz nauczycielom korzystać z podręcznika. Mogą mieć program autorski – w szkołach moich dzieciaków przez te kilkanaącie lat zdarzyło się takich nauczycieli z własnym autorskim programem 4-5? Plus dwóch, którzy mimo że mieli podany podręcznik (raczej program), z tego podręcznika nie korzystali i nie wymagali go od uczniów, a materiały przekazywali swoje, i to szersze niż te podręcznikowe. Reszta jechała równo z książką, ani nie wymagając od uczniów, ani od siebie niczego więcej. Pytanie, ilu nauczycielom chce się podjąć trud nieskorzystania z podręcznika? Pod tym względem, jeśli na rynek trafi okrojony i niekompletny podręcznik, zmusi to paradoksalnie większą liczbę nauczycieli do własnego wysiłku, bo nie będą mogli zrzucić tego na całą tę okołopodręcznikowa bazę scenariuszy, sprawdzianów itp. Zatem, szczerze mówiąc, nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Danusia
26 marca 2014 at 09:01„jeśli na rynek trafi okrojony i niekompletny podręcznik, zmusi to paradoksalnie większą liczbę nauczycieli do własnego wysiłku”
Naprawdę, masz taką nadzieję?
D
Al
26 marca 2014 at 07:22Ale przecież nikt nie każe nawet teraz nauczycielom korzystać z podręcznika. Mogą mieć program autorski – w szkołach moich dzieciaków przez te kilkanaącie lat zdarzyło się takich nauczycieli z własnym autorskim programem 4-5? Plus dwóch, którzy mimo że mieli podany podręcznik (raczej program), z tego podręcznika nie korzystali i nie wymagali go od uczniów, a materiały przekazywali swoje, i to szersze niż te podręcznikowe. Reszta jechała równo z książką, ani nie wymagając od uczniów, ani od siebie niczego więcej. Pytanie, ilu nauczycielom chce się podjąć trud nieskorzystania z podręcznika? Pod tym względem, jeśli na rynek trafi okrojony i niekompletny podręcznik, zmusi to paradoksalnie większą liczbę nauczycieli do własnego wysiłku, bo nie będą mogli zrzucić tego na całą tę okołopodręcznikowa bazę scenariuszy, sprawdzianów itp. Zatem, szczerze mówiąc, nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Danusia
26 marca 2014 at 09:01„jeśli na rynek trafi okrojony i niekompletny podręcznik, zmusi to paradoksalnie większą liczbę nauczycieli do własnego wysiłku”
Naprawdę, masz taką nadzieję?
D
Al
26 marca 2014 at 07:22Ale przecież nikt nie każe nawet teraz nauczycielom korzystać z podręcznika. Mogą mieć program autorski – w szkołach moich dzieciaków przez te kilkanaącie lat zdarzyło się takich nauczycieli z własnym autorskim programem 4-5? Plus dwóch, którzy mimo że mieli podany podręcznik (raczej program), z tego podręcznika nie korzystali i nie wymagali go od uczniów, a materiały przekazywali swoje, i to szersze niż te podręcznikowe. Reszta jechała równo z książką, ani nie wymagając od uczniów, ani od siebie niczego więcej. Pytanie, ilu nauczycielom chce się podjąć trud nieskorzystania z podręcznika? Pod tym względem, jeśli na rynek trafi okrojony i niekompletny podręcznik, zmusi to paradoksalnie większą liczbę nauczycieli do własnego wysiłku, bo nie będą mogli zrzucić tego na całą tę okołopodręcznikowa bazę scenariuszy, sprawdzianów itp. Zatem, szczerze mówiąc, nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Danusia
26 marca 2014 at 09:01„jeśli na rynek trafi okrojony i niekompletny podręcznik, zmusi to paradoksalnie większą liczbę nauczycieli do własnego wysiłku”
Naprawdę, masz taką nadzieję?
D
Xawer
26 marca 2014 at 11:26Ja tu podzielam nadzieję Ala.
Dzisiejszy pluralizm podręcznikowy i tak nie jest żadną wolnością wyboru, bo rodzic czy uczeń musi kupić taki podręcznik, jaki szkoła mu każe. Nie robi mu żadnej różnicy, czy ten narzucony mu podręcznik został wybrany przez system szkolny na poziomie nauczyciela, czy przez system szkolny na poziomie MEN-owskiej komisji podręczników.
Darmowy podręcznik będzie miał przynajmniej tę zaletę, że system bezpłatnej edukacji nie będzie zmuszał rodziców do wydawania pieniędzy na coś, co jest immanentnym elementem tej edukacji.
Im ten podręcznik będzie uboższy we wszystkie kolorowanki, zeszyty ćwiczeń i inne takie bzdury, tym lepiej — tu zgadzam się z nadzieją Ala, że ich brak zmusi nauczycieli do robienia czegokolwiek, poza zadawaniem dzieciom do pokolorowania kolejnych zadań z zeszytu.
Po prostu nauczycielom zabrany zostanie bryk, którym mogli podpierać się w zupełnym braku jakiejkolwiek samodzielności i inwencji. Choć być może znajdą sobie inne bryki…
Tu w pełni się zgadzam z Danusią – rozsądnemu nauczycielowi żaden podręcznik nie jest w ogóle potrzebny.
Scentralizowany niekompletny i pozbawiony całej otoczki podręcznik będzie właśnie formą uwolnienia nauczyciela od nacisku, czy choćby pokusy, pójścia na całkowitą łatwiznę.
A tym mniej rozsądnym i tak w niczym nie pomoże — wszystko jedno, czy tłuką kolorowanki, czy będa tłukli słupki przepisane z notatek.
Danusia
27 marca 2014 at 11:12Ja też jestem za tańszym podręcznikiem, kto nie jest?
Denerwuje mnie przyszła autorka podręcznika, która publicznie oświadcza, ze chce „uwolnić” nauczycieli poprzez swoje dzieło.
Jednak mam nadzieję, ze jej podręcznik będzie dobry, to inna sprawa.
Danusia
Xawer
26 marca 2014 at 11:26Ja tu podzielam nadzieję Ala.
Dzisiejszy pluralizm podręcznikowy i tak nie jest żadną wolnością wyboru, bo rodzic czy uczeń musi kupić taki podręcznik, jaki szkoła mu każe. Nie robi mu żadnej różnicy, czy ten narzucony mu podręcznik został wybrany przez system szkolny na poziomie nauczyciela, czy przez system szkolny na poziomie MEN-owskiej komisji podręczników.
Darmowy podręcznik będzie miał przynajmniej tę zaletę, że system bezpłatnej edukacji nie będzie zmuszał rodziców do wydawania pieniędzy na coś, co jest immanentnym elementem tej edukacji.
Im ten podręcznik będzie uboższy we wszystkie kolorowanki, zeszyty ćwiczeń i inne takie bzdury, tym lepiej — tu zgadzam się z nadzieją Ala, że ich brak zmusi nauczycieli do robienia czegokolwiek, poza zadawaniem dzieciom do pokolorowania kolejnych zadań z zeszytu.
Po prostu nauczycielom zabrany zostanie bryk, którym mogli podpierać się w zupełnym braku jakiejkolwiek samodzielności i inwencji. Choć być może znajdą sobie inne bryki…
Tu w pełni się zgadzam z Danusią – rozsądnemu nauczycielowi żaden podręcznik nie jest w ogóle potrzebny.
Scentralizowany niekompletny i pozbawiony całej otoczki podręcznik będzie właśnie formą uwolnienia nauczyciela od nacisku, czy choćby pokusy, pójścia na całkowitą łatwiznę.
A tym mniej rozsądnym i tak w niczym nie pomoże — wszystko jedno, czy tłuką kolorowanki, czy będa tłukli słupki przepisane z notatek.
Danusia
27 marca 2014 at 11:12Ja też jestem za tańszym podręcznikiem, kto nie jest?
Denerwuje mnie przyszła autorka podręcznika, która publicznie oświadcza, ze chce „uwolnić” nauczycieli poprzez swoje dzieło.
Jednak mam nadzieję, ze jej podręcznik będzie dobry, to inna sprawa.
Danusia
Xawer
26 marca 2014 at 11:26Ja tu podzielam nadzieję Ala.
Dzisiejszy pluralizm podręcznikowy i tak nie jest żadną wolnością wyboru, bo rodzic czy uczeń musi kupić taki podręcznik, jaki szkoła mu każe. Nie robi mu żadnej różnicy, czy ten narzucony mu podręcznik został wybrany przez system szkolny na poziomie nauczyciela, czy przez system szkolny na poziomie MEN-owskiej komisji podręczników.
Darmowy podręcznik będzie miał przynajmniej tę zaletę, że system bezpłatnej edukacji nie będzie zmuszał rodziców do wydawania pieniędzy na coś, co jest immanentnym elementem tej edukacji.
Im ten podręcznik będzie uboższy we wszystkie kolorowanki, zeszyty ćwiczeń i inne takie bzdury, tym lepiej — tu zgadzam się z nadzieją Ala, że ich brak zmusi nauczycieli do robienia czegokolwiek, poza zadawaniem dzieciom do pokolorowania kolejnych zadań z zeszytu.
Po prostu nauczycielom zabrany zostanie bryk, którym mogli podpierać się w zupełnym braku jakiejkolwiek samodzielności i inwencji. Choć być może znajdą sobie inne bryki…
Tu w pełni się zgadzam z Danusią – rozsądnemu nauczycielowi żaden podręcznik nie jest w ogóle potrzebny.
Scentralizowany niekompletny i pozbawiony całej otoczki podręcznik będzie właśnie formą uwolnienia nauczyciela od nacisku, czy choćby pokusy, pójścia na całkowitą łatwiznę.
A tym mniej rozsądnym i tak w niczym nie pomoże — wszystko jedno, czy tłuką kolorowanki, czy będa tłukli słupki przepisane z notatek.
Danusia
27 marca 2014 at 11:12Ja też jestem za tańszym podręcznikiem, kto nie jest?
Denerwuje mnie przyszła autorka podręcznika, która publicznie oświadcza, ze chce „uwolnić” nauczycieli poprzez swoje dzieło.
Jednak mam nadzieję, ze jej podręcznik będzie dobry, to inna sprawa.
Danusia
grażka
26 marca 2014 at 17:07Podstawa programowa dla I-III miała zapisaną dla ucznia umiejętność korzystania z pakietu edukacyjnego. Odczytanie tego dosłownie nakładało zatem obowiązek posiadania=zakupu pakietu.
Danusia
27 marca 2014 at 11:24Jak to możliwe?
grażka
26 marca 2014 at 17:07Podstawa programowa dla I-III miała zapisaną dla ucznia umiejętność korzystania z pakietu edukacyjnego. Odczytanie tego dosłownie nakładało zatem obowiązek posiadania=zakupu pakietu.
Danusia
27 marca 2014 at 11:24Jak to możliwe?
grażka
26 marca 2014 at 17:07Podstawa programowa dla I-III miała zapisaną dla ucznia umiejętność korzystania z pakietu edukacyjnego. Odczytanie tego dosłownie nakładało zatem obowiązek posiadania=zakupu pakietu.
Danusia
27 marca 2014 at 11:24Jak to możliwe?
Robert Raczyński
27 marca 2014 at 10:52Mnie jest w zasadzie obojętne z jakim podręcznikiem pracuję, pod warunkiem, że nie infantylizuje mi uczniów. O taki podręcznik wcale nie łatwo, większość wywołuje u gimnazjalistów uśmieszki politowania, i w odniesieniu do treści (jak dorośli wyobrażają sobie życie nastolatków) i w odniesieniu do bohaterów (w których nijak nie mogą odnaleźć samych siebie). Dobrym wyjściem jest wybranie podręcznika na tym samym poziomie zaawansowania, ale adresowanego do starszej grupy wiekowej – niestety, bardzo często napotykam na „opór systemu”. Z dorosłymi nie ma już dokąd „uciec” – widzę w tym jedną z przyczyn zażenowania uczących się i szybszego zniechęcenia.
Mam to szczęście, że asortyment podręczników i materiałów do nauki języków jest ogromny i daje to rzeczywiście sporą wolność (nauczycielowi). Niestety, są też ograniczenia. Po pierwsze, ceny. Przy tej ilości wydawnictw i pozycji, trudno uwierzyć, że są one wynikiem konkurencji, a nie zmowy zdzierców. Po drugie, wszystkie podręczniki, z którymi miałem do czynienia, te lepsze i te gorsze, skrojone są na jedno „kopyto metodyczne”…
Danusia
27 marca 2014 at 11:23A!
To bardzo ciekawe, co piszesz, mnie się wydawało, że podręczniki do języków są bardzo dobre w porównaniu.
Faktycznie drogie bardzo. Czy one takie drogie muszą być?
D
Robert Raczyński
27 marca 2014 at 15:00Oczywiście, że są o niebo lepsze niż reszta (z zastrzeżeniami jak wyżej), ale i językowcy są już nieco rozpuszczeni :).
To prawda, że użytkownicy nie mają za dużo do powiedzenia przy wyborze, ale jeżeli w ogóle jest jakiś wybór, to ktoś poszkodowany będzie tak, czy siak. W końcu ktoś zdecydować musi i jest to na ogół nauczyciel, który ma najlepszy wgląd w potrzeby grupy, albo, i tu jest problem, w potrzeby instytucji, która przy zakupie odnosi określone korzyści. To, podobnie jak w przypadku sprzedaży wiązanej w medycynie, patologia, choć nie demonizowałbym. Szkoły mogą teraz przebierać w ofertach i na ogół podręczniki dobiera się z myślą o uczniu i najlepszej cenie. Jeśli, przy okazji, w szkole pozostanie trochę sprzętu lub pomocy, na które w pewnym stopniu uczniowie się „zrzucają”, to są to dobra, z których oni sami będą korzystać (to nie są przecież wczasy-sympozja na Seszelach dla nauczycieli, czy w ogóle kogokolwiek) – i tak często płacą mniej niż przy zakupie indywidualnym. Należałoby po prostu otwarcie o tym mówić.
Nie bronię wydawnictw, ceny podręczników do języków to rozbój w biały dzień. Jak wytłumaczyć np. to, że podręczniki do angielskiego są przeciętnie 20% droższe od tych do niemieckiego, czy francuskiego, skoro sprzedaje się ich wielokrotnie więcej?
Kwestia metodologiczna to już zupełnie inna sprawa. Wsród podręczników do języków, ze świecą szukać różnic w myśleniu o nauce. Pod tym względem wszystkie są jednakowe, tak jakby metodyka zatrzymała się na przełomie lat 70 i 80. Dla kogoś, kto drobnych różnic w wygodzie korzystania z takiej książki i dostępności materiałów dodatkowych nie dostrzega (uczeń, rodzic), podręczniki te różnią się szatą graficzną…
Xawer
27 marca 2014 at 13:06Muszą być.
Z prostej czysto ekonomicznej przyczyny: wyboru między niemi dokonuje nie ten, kto za nie płaci. Nauczyciel wybiera, rodzic płaci, niezależnie od tego, czy może wolałby coś innego, albo i nie kupować nic, a pieniądze z większym pożytkiem wydać na zupełnie coś innego. Ale tu wybierający nie jest zainteresowany wyborem tańszego produktu, a płacący nie ma żadnego pola manewru: musi kupić narzucony mu produkt — bez możliwości wzięcia innego, albo rezygnacji w ogóle.
Rynkowy mechanizm konkurencji między nimi nie działa.
Robert Raczyński
27 marca 2014 at 10:52Mnie jest w zasadzie obojętne z jakim podręcznikiem pracuję, pod warunkiem, że nie infantylizuje mi uczniów. O taki podręcznik wcale nie łatwo, większość wywołuje u gimnazjalistów uśmieszki politowania, i w odniesieniu do treści (jak dorośli wyobrażają sobie życie nastolatków) i w odniesieniu do bohaterów (w których nijak nie mogą odnaleźć samych siebie). Dobrym wyjściem jest wybranie podręcznika na tym samym poziomie zaawansowania, ale adresowanego do starszej grupy wiekowej – niestety, bardzo często napotykam na „opór systemu”. Z dorosłymi nie ma już dokąd „uciec” – widzę w tym jedną z przyczyn zażenowania uczących się i szybszego zniechęcenia.
Mam to szczęście, że asortyment podręczników i materiałów do nauki języków jest ogromny i daje to rzeczywiście sporą wolność (nauczycielowi). Niestety, są też ograniczenia. Po pierwsze, ceny. Przy tej ilości wydawnictw i pozycji, trudno uwierzyć, że są one wynikiem konkurencji, a nie zmowy zdzierców. Po drugie, wszystkie podręczniki, z którymi miałem do czynienia, te lepsze i te gorsze, skrojone są na jedno „kopyto metodyczne”…
Danusia
27 marca 2014 at 11:23A!
To bardzo ciekawe, co piszesz, mnie się wydawało, że podręczniki do języków są bardzo dobre w porównaniu.
Faktycznie drogie bardzo. Czy one takie drogie muszą być?
D
Robert Raczyński
27 marca 2014 at 15:00Oczywiście, że są o niebo lepsze niż reszta (z zastrzeżeniami jak wyżej), ale i językowcy są już nieco rozpuszczeni :).
To prawda, że użytkownicy nie mają za dużo do powiedzenia przy wyborze, ale jeżeli w ogóle jest jakiś wybór, to ktoś poszkodowany będzie tak, czy siak. W końcu ktoś zdecydować musi i jest to na ogół nauczyciel, który ma najlepszy wgląd w potrzeby grupy, albo, i tu jest problem, w potrzeby instytucji, która przy zakupie odnosi określone korzyści. To, podobnie jak w przypadku sprzedaży wiązanej w medycynie, patologia, choć nie demonizowałbym. Szkoły mogą teraz przebierać w ofertach i na ogół podręczniki dobiera się z myślą o uczniu i najlepszej cenie. Jeśli, przy okazji, w szkole pozostanie trochę sprzętu lub pomocy, na które w pewnym stopniu uczniowie się „zrzucają”, to są to dobra, z których oni sami będą korzystać (to nie są przecież wczasy-sympozja na Seszelach dla nauczycieli, czy w ogóle kogokolwiek) – i tak często płacą mniej niż przy zakupie indywidualnym. Należałoby po prostu otwarcie o tym mówić.
Nie bronię wydawnictw, ceny podręczników do języków to rozbój w biały dzień. Jak wytłumaczyć np. to, że podręczniki do angielskiego są przeciętnie 20% droższe od tych do niemieckiego, czy francuskiego, skoro sprzedaje się ich wielokrotnie więcej?
Kwestia metodologiczna to już zupełnie inna sprawa. Wsród podręczników do języków, ze świecą szukać różnic w myśleniu o nauce. Pod tym względem wszystkie są jednakowe, tak jakby metodyka zatrzymała się na przełomie lat 70 i 80. Dla kogoś, kto drobnych różnic w wygodzie korzystania z takiej książki i dostępności materiałów dodatkowych nie dostrzega (uczeń, rodzic), podręczniki te różnią się szatą graficzną…
Xawer
27 marca 2014 at 13:06Muszą być.
Z prostej czysto ekonomicznej przyczyny: wyboru między niemi dokonuje nie ten, kto za nie płaci. Nauczyciel wybiera, rodzic płaci, niezależnie od tego, czy może wolałby coś innego, albo i nie kupować nic, a pieniądze z większym pożytkiem wydać na zupełnie coś innego. Ale tu wybierający nie jest zainteresowany wyborem tańszego produktu, a płacący nie ma żadnego pola manewru: musi kupić narzucony mu produkt — bez możliwości wzięcia innego, albo rezygnacji w ogóle.
Rynkowy mechanizm konkurencji między nimi nie działa.
Robert Raczyński
27 marca 2014 at 10:52Mnie jest w zasadzie obojętne z jakim podręcznikiem pracuję, pod warunkiem, że nie infantylizuje mi uczniów. O taki podręcznik wcale nie łatwo, większość wywołuje u gimnazjalistów uśmieszki politowania, i w odniesieniu do treści (jak dorośli wyobrażają sobie życie nastolatków) i w odniesieniu do bohaterów (w których nijak nie mogą odnaleźć samych siebie). Dobrym wyjściem jest wybranie podręcznika na tym samym poziomie zaawansowania, ale adresowanego do starszej grupy wiekowej – niestety, bardzo często napotykam na „opór systemu”. Z dorosłymi nie ma już dokąd „uciec” – widzę w tym jedną z przyczyn zażenowania uczących się i szybszego zniechęcenia.
Mam to szczęście, że asortyment podręczników i materiałów do nauki języków jest ogromny i daje to rzeczywiście sporą wolność (nauczycielowi). Niestety, są też ograniczenia. Po pierwsze, ceny. Przy tej ilości wydawnictw i pozycji, trudno uwierzyć, że są one wynikiem konkurencji, a nie zmowy zdzierców. Po drugie, wszystkie podręczniki, z którymi miałem do czynienia, te lepsze i te gorsze, skrojone są na jedno „kopyto metodyczne”…
Danusia
27 marca 2014 at 11:23A!
To bardzo ciekawe, co piszesz, mnie się wydawało, że podręczniki do języków są bardzo dobre w porównaniu.
Faktycznie drogie bardzo. Czy one takie drogie muszą być?
D
Robert Raczyński
27 marca 2014 at 15:00Oczywiście, że są o niebo lepsze niż reszta (z zastrzeżeniami jak wyżej), ale i językowcy są już nieco rozpuszczeni :).
To prawda, że użytkownicy nie mają za dużo do powiedzenia przy wyborze, ale jeżeli w ogóle jest jakiś wybór, to ktoś poszkodowany będzie tak, czy siak. W końcu ktoś zdecydować musi i jest to na ogół nauczyciel, który ma najlepszy wgląd w potrzeby grupy, albo, i tu jest problem, w potrzeby instytucji, która przy zakupie odnosi określone korzyści. To, podobnie jak w przypadku sprzedaży wiązanej w medycynie, patologia, choć nie demonizowałbym. Szkoły mogą teraz przebierać w ofertach i na ogół podręczniki dobiera się z myślą o uczniu i najlepszej cenie. Jeśli, przy okazji, w szkole pozostanie trochę sprzętu lub pomocy, na które w pewnym stopniu uczniowie się „zrzucają”, to są to dobra, z których oni sami będą korzystać (to nie są przecież wczasy-sympozja na Seszelach dla nauczycieli, czy w ogóle kogokolwiek) – i tak często płacą mniej niż przy zakupie indywidualnym. Należałoby po prostu otwarcie o tym mówić.
Nie bronię wydawnictw, ceny podręczników do języków to rozbój w biały dzień. Jak wytłumaczyć np. to, że podręczniki do angielskiego są przeciętnie 20% droższe od tych do niemieckiego, czy francuskiego, skoro sprzedaje się ich wielokrotnie więcej?
Kwestia metodologiczna to już zupełnie inna sprawa. Wsród podręczników do języków, ze świecą szukać różnic w myśleniu o nauce. Pod tym względem wszystkie są jednakowe, tak jakby metodyka zatrzymała się na przełomie lat 70 i 80. Dla kogoś, kto drobnych różnic w wygodzie korzystania z takiej książki i dostępności materiałów dodatkowych nie dostrzega (uczeń, rodzic), podręczniki te różnią się szatą graficzną…
Xawer
27 marca 2014 at 13:06Muszą być.
Z prostej czysto ekonomicznej przyczyny: wyboru między niemi dokonuje nie ten, kto za nie płaci. Nauczyciel wybiera, rodzic płaci, niezależnie od tego, czy może wolałby coś innego, albo i nie kupować nic, a pieniądze z większym pożytkiem wydać na zupełnie coś innego. Ale tu wybierający nie jest zainteresowany wyborem tańszego produktu, a płacący nie ma żadnego pola manewru: musi kupić narzucony mu produkt — bez możliwości wzięcia innego, albo rezygnacji w ogóle.
Rynkowy mechanizm konkurencji między nimi nie działa.
Robert Raczyński
28 marca 2014 at 10:52„Trudny wybór czeka szóstoklasistów i ich rodziców. Która szkoła lepsza?” – Jak większość wyborów w naszym systemie edukacyjnym, ten także jest pozorny. Do czego się sprowadza? Do prostego rachunku sił i środków. Kilka pytań pomocniczych dla niezdecydowanych:
1) Czy stać mnie na 600 zł czesnego plus opcje? Jeśli nie, gimnazjum prywatne odpada.
2) Czy moje dziecko osiąga średnią 5,5 i brało udział w konkursach na szczeblu wojewódzkim? Jeśli nie, gimnazja gwarantujące sobie wyniki na starcie, przy pomocy zawyżania kryteriów naboru, odpadają.
3) Czy moje dziecko ma przyzwoitą średnią (4 i więcej)? Jeśli nie, cieszące się renomą gimnazja leżące poza rejonem odpadają.
4) Czy mam czas i możliwość dowożenia dziecka rano na drugi koniec miasta? Jeśli nie, patrz p. 3.
5) Czy dotąd zastanawiałem się, czy szkoła podstawowa dziecka spełniała swoją rolę, czy dbałem o jego rozwój, dostarczałem mu odpowiednich bodźców, zabiegałem o to by czytało i świadomie korzystało ze źródeł?
Jeśli nie, nie mam żadnych dylematów, ani trudnych wyborów, mogę być spokojny, że nic się nie zmieni i każde rejonowe gimnazjum przyjmie pociechę z otwartymi ramionami.
Problemy z wyborem zaczynają się, kiedy istnieje kilka odróżnialnych opcji, na które mnie stać. W naszych warunkach takiego zróżnicowania oferty nie ma…
Danusia
28 marca 2014 at 16:07600zł? to tanio, ja znam oferty po 1500zł.Ale to może zależy od miasta, mówię o Warszawie.
D
Robert Raczyński
30 marca 2014 at 12:25To minimum łódzkie. Oczywiście warto sobie zadać pytanie, czy ewentualne zajęcia dodatkowe i tak nie pochłoną podobnej kwoty, ale pzrzecież jakość szkoły nie jest ani stała, ani weryfikowalna…
monikasz
30 marca 2014 at 16:21Jeszcze jedno pytanie dodatkowe: czy w promieniu 20-30km w ogóle istnieje gimnazjum warte zachodu? Jeśli nie, tak jak u nas, to mamy spokój 🙂
Robert Raczyński
28 marca 2014 at 10:52„Trudny wybór czeka szóstoklasistów i ich rodziców. Która szkoła lepsza?” – Jak większość wyborów w naszym systemie edukacyjnym, ten także jest pozorny. Do czego się sprowadza? Do prostego rachunku sił i środków. Kilka pytań pomocniczych dla niezdecydowanych:
1) Czy stać mnie na 600 zł czesnego plus opcje? Jeśli nie, gimnazjum prywatne odpada.
2) Czy moje dziecko osiąga średnią 5,5 i brało udział w konkursach na szczeblu wojewódzkim? Jeśli nie, gimnazja gwarantujące sobie wyniki na starcie, przy pomocy zawyżania kryteriów naboru, odpadają.
3) Czy moje dziecko ma przyzwoitą średnią (4 i więcej)? Jeśli nie, cieszące się renomą gimnazja leżące poza rejonem odpadają.
4) Czy mam czas i możliwość dowożenia dziecka rano na drugi koniec miasta? Jeśli nie, patrz p. 3.
5) Czy dotąd zastanawiałem się, czy szkoła podstawowa dziecka spełniała swoją rolę, czy dbałem o jego rozwój, dostarczałem mu odpowiednich bodźców, zabiegałem o to by czytało i świadomie korzystało ze źródeł?
Jeśli nie, nie mam żadnych dylematów, ani trudnych wyborów, mogę być spokojny, że nic się nie zmieni i każde rejonowe gimnazjum przyjmie pociechę z otwartymi ramionami.
Problemy z wyborem zaczynają się, kiedy istnieje kilka odróżnialnych opcji, na które mnie stać. W naszych warunkach takiego zróżnicowania oferty nie ma…
Danusia
28 marca 2014 at 16:07600zł? to tanio, ja znam oferty po 1500zł.Ale to może zależy od miasta, mówię o Warszawie.
D
Robert Raczyński
30 marca 2014 at 12:25To minimum łódzkie. Oczywiście warto sobie zadać pytanie, czy ewentualne zajęcia dodatkowe i tak nie pochłoną podobnej kwoty, ale pzrzecież jakość szkoły nie jest ani stała, ani weryfikowalna…
monikasz
30 marca 2014 at 16:21Jeszcze jedno pytanie dodatkowe: czy w promieniu 20-30km w ogóle istnieje gimnazjum warte zachodu? Jeśli nie, tak jak u nas, to mamy spokój 🙂
Robert Raczyński
28 marca 2014 at 10:52„Trudny wybór czeka szóstoklasistów i ich rodziców. Która szkoła lepsza?” – Jak większość wyborów w naszym systemie edukacyjnym, ten także jest pozorny. Do czego się sprowadza? Do prostego rachunku sił i środków. Kilka pytań pomocniczych dla niezdecydowanych:
1) Czy stać mnie na 600 zł czesnego plus opcje? Jeśli nie, gimnazjum prywatne odpada.
2) Czy moje dziecko osiąga średnią 5,5 i brało udział w konkursach na szczeblu wojewódzkim? Jeśli nie, gimnazja gwarantujące sobie wyniki na starcie, przy pomocy zawyżania kryteriów naboru, odpadają.
3) Czy moje dziecko ma przyzwoitą średnią (4 i więcej)? Jeśli nie, cieszące się renomą gimnazja leżące poza rejonem odpadają.
4) Czy mam czas i możliwość dowożenia dziecka rano na drugi koniec miasta? Jeśli nie, patrz p. 3.
5) Czy dotąd zastanawiałem się, czy szkoła podstawowa dziecka spełniała swoją rolę, czy dbałem o jego rozwój, dostarczałem mu odpowiednich bodźców, zabiegałem o to by czytało i świadomie korzystało ze źródeł?
Jeśli nie, nie mam żadnych dylematów, ani trudnych wyborów, mogę być spokojny, że nic się nie zmieni i każde rejonowe gimnazjum przyjmie pociechę z otwartymi ramionami.
Problemy z wyborem zaczynają się, kiedy istnieje kilka odróżnialnych opcji, na które mnie stać. W naszych warunkach takiego zróżnicowania oferty nie ma…
Danusia
28 marca 2014 at 16:07600zł? to tanio, ja znam oferty po 1500zł.Ale to może zależy od miasta, mówię o Warszawie.
D
Robert Raczyński
30 marca 2014 at 12:25To minimum łódzkie. Oczywiście warto sobie zadać pytanie, czy ewentualne zajęcia dodatkowe i tak nie pochłoną podobnej kwoty, ale pzrzecież jakość szkoły nie jest ani stała, ani weryfikowalna…
monikasz
30 marca 2014 at 16:21Jeszcze jedno pytanie dodatkowe: czy w promieniu 20-30km w ogóle istnieje gimnazjum warte zachodu? Jeśli nie, tak jak u nas, to mamy spokój 🙂
Ewa B.
31 marca 2014 at 00:41Właśnie wróciłam z zajęć na pierwszych w Polsce podyplomowych studiów z zakresu neurodydaktyki. Podręczniki? Po co? Doprecyzowane do granic rozsądku programy – po co? jest tyle możliwości TWORZENIA materiałów edukacyjnych przez uczniów wspólnie z nauczycielem w sposób przyjazny mózgowi dziecka i rozwijajacy jego kreatywność, ze nie ma powodu narażać rodzicow na zbędne (i niemałe) wydatki.
Co do wyboru szkoły, to chyba warto zachęcać rodziców do korzystania z EWD zamiast wyników…
Ewa B.
31 marca 2014 at 00:41Właśnie wróciłam z zajęć na pierwszych w Polsce podyplomowych studiów z zakresu neurodydaktyki. Podręczniki? Po co? Doprecyzowane do granic rozsądku programy – po co? jest tyle możliwości TWORZENIA materiałów edukacyjnych przez uczniów wspólnie z nauczycielem w sposób przyjazny mózgowi dziecka i rozwijajacy jego kreatywność, ze nie ma powodu narażać rodzicow na zbędne (i niemałe) wydatki.
Co do wyboru szkoły, to chyba warto zachęcać rodziców do korzystania z EWD zamiast wyników…
Ewa B.
31 marca 2014 at 00:41Właśnie wróciłam z zajęć na pierwszych w Polsce podyplomowych studiów z zakresu neurodydaktyki. Podręczniki? Po co? Doprecyzowane do granic rozsądku programy – po co? jest tyle możliwości TWORZENIA materiałów edukacyjnych przez uczniów wspólnie z nauczycielem w sposób przyjazny mózgowi dziecka i rozwijajacy jego kreatywność, ze nie ma powodu narażać rodzicow na zbędne (i niemałe) wydatki.
Co do wyboru szkoły, to chyba warto zachęcać rodziców do korzystania z EWD zamiast wyników…
Xawer
31 marca 2014 at 10:19” Co do wyboru szkoły, to chyba warto zachęcać rodziców do korzystania z EWD zamiast wyników… ”
EWD niesie znacznie mniej użytecznej dla rodzica informacji, niż średnie wyniki końcowe.
Jeśli przyjmiemy (co nie koniecznie — daj Boże, żeby jak najrzadziej — jest prawdą), że celem rodzica jest, by na wyjściu szkoły JEGO dziecko osiągnęło najwyższy wynik testowy, to optymalną strategią jest wybór najlepszej (w sensie rankingu ocen na wyjściu) szkoły, spośród tych, które zgodzą się przyjąć jego dziecko. Zawarta w EWD informacja o średniej na wejściu nie ma żadnego znaczenia w indywidualnym przypadku konkretnego dziecka. Nie ma sensu posyłać dużo umiejącego dziecka do szkoły, skupiającej się na nadrabianiu zaległości wśród zapóźnionych edukacyjnie dzieci — choćby taka szkoła osiągała najwyższe EWD.
monikasz
31 marca 2014 at 11:12Z mojego punktu widzenia sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana (albo to ja ją sobie komplikuję…). Zwykle średnie wyniki i EWD bardzo mocno ze sobą korelują i rzadko pojawiają się między nimi rozbieżności. Dla mnie są one raczej wyznacznikiem, w jakie towarzystwo moje dziecko ewentualnie się dostanie (w wieku, kiedy zaczyna to być istotne), i owszem, to ma znaczenie. Selekcja majątkowa (nawet taka niewygórowana jak u nas w Łodzi) budzi z kolei moją nieufność. W tym wieku nadmiar kasy raczej szkodzi młodym. Pozostają więc placówki publiczne, z wysokimi wynikami. Jest kilka takich w wielkim mieście, owszem, chociaż próbowałabym jeszcze sprawdzić, czy nie tłucze się tam w kółko testów, żeby kółko się domknęło.
grażka
2 kwietnia 2014 at 08:14„Tłuczenie testów na okrągło” to także potrzeba wielu rodziców. Wielu na forach wymienia się namiarami na strony z przykładowymi zadaniami i robi w domu ćwiczenia rozwiązywania z zegarkiem w ręku. Już raz linkowałam tu taką dyskusją, wczoraj czytałam niemal taką samą – na temat „trzecioteścika”.
Xawer
31 marca 2014 at 11:22Placówki publiczne z wysokimi wynikami – pewnie się tam tłucze te testy…
Pozostaje jeszcze możliwość wypięcia się na cały ten system i samodzielne uczenie dziecka w domu. Bez żadnych testów, nie rozpieszczając go dawaniem mu dużej kasy i mając pewność, co do środowiska 😉
Racja, że średnie wyniki i EWD korelują. Z punktu widzenia rodzica (zainteresowanego wynikami końcowymi w sensie testów) istotna jest jednak ta informacja ze średniej szkoły, a ta z EWD niesie tylko tyle istotnej informacji, co pośrednio poprzez tę korelację.
monikasz
31 marca 2014 at 11:49W sumie coś takiego uprawiamy, wypełniając jednocześnie obowiązek szkolny (tzn. chodzenie do szkoły) z innych względów. I taki mamy plan jak przyjdzie czas na gimnazjum za rok. Gimnazjum słabe, ale bezpieczne, niewielkie i nieodległe. Trochę nas tam znają, może uda się wynegocjować więcej luzu w zamian za „sukcesy i wyniki” idące na konto szkoły. Czyli niemoralne lawirowanie zamiast palenia książeczki, jak Paweł…
Xawer
31 marca 2014 at 10:19” Co do wyboru szkoły, to chyba warto zachęcać rodziców do korzystania z EWD zamiast wyników… ”
EWD niesie znacznie mniej użytecznej dla rodzica informacji, niż średnie wyniki końcowe.
Jeśli przyjmiemy (co nie koniecznie — daj Boże, żeby jak najrzadziej — jest prawdą), że celem rodzica jest, by na wyjściu szkoły JEGO dziecko osiągnęło najwyższy wynik testowy, to optymalną strategią jest wybór najlepszej (w sensie rankingu ocen na wyjściu) szkoły, spośród tych, które zgodzą się przyjąć jego dziecko. Zawarta w EWD informacja o średniej na wejściu nie ma żadnego znaczenia w indywidualnym przypadku konkretnego dziecka. Nie ma sensu posyłać dużo umiejącego dziecka do szkoły, skupiającej się na nadrabianiu zaległości wśród zapóźnionych edukacyjnie dzieci — choćby taka szkoła osiągała najwyższe EWD.
monikasz
31 marca 2014 at 11:12Z mojego punktu widzenia sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana (albo to ja ją sobie komplikuję…). Zwykle średnie wyniki i EWD bardzo mocno ze sobą korelują i rzadko pojawiają się między nimi rozbieżności. Dla mnie są one raczej wyznacznikiem, w jakie towarzystwo moje dziecko ewentualnie się dostanie (w wieku, kiedy zaczyna to być istotne), i owszem, to ma znaczenie. Selekcja majątkowa (nawet taka niewygórowana jak u nas w Łodzi) budzi z kolei moją nieufność. W tym wieku nadmiar kasy raczej szkodzi młodym. Pozostają więc placówki publiczne, z wysokimi wynikami. Jest kilka takich w wielkim mieście, owszem, chociaż próbowałabym jeszcze sprawdzić, czy nie tłucze się tam w kółko testów, żeby kółko się domknęło.
grażka
2 kwietnia 2014 at 08:14„Tłuczenie testów na okrągło” to także potrzeba wielu rodziców. Wielu na forach wymienia się namiarami na strony z przykładowymi zadaniami i robi w domu ćwiczenia rozwiązywania z zegarkiem w ręku. Już raz linkowałam tu taką dyskusją, wczoraj czytałam niemal taką samą – na temat „trzecioteścika”.
Xawer
31 marca 2014 at 11:22Placówki publiczne z wysokimi wynikami – pewnie się tam tłucze te testy…
Pozostaje jeszcze możliwość wypięcia się na cały ten system i samodzielne uczenie dziecka w domu. Bez żadnych testów, nie rozpieszczając go dawaniem mu dużej kasy i mając pewność, co do środowiska 😉
Racja, że średnie wyniki i EWD korelują. Z punktu widzenia rodzica (zainteresowanego wynikami końcowymi w sensie testów) istotna jest jednak ta informacja ze średniej szkoły, a ta z EWD niesie tylko tyle istotnej informacji, co pośrednio poprzez tę korelację.
monikasz
31 marca 2014 at 11:49W sumie coś takiego uprawiamy, wypełniając jednocześnie obowiązek szkolny (tzn. chodzenie do szkoły) z innych względów. I taki mamy plan jak przyjdzie czas na gimnazjum za rok. Gimnazjum słabe, ale bezpieczne, niewielkie i nieodległe. Trochę nas tam znają, może uda się wynegocjować więcej luzu w zamian za „sukcesy i wyniki” idące na konto szkoły. Czyli niemoralne lawirowanie zamiast palenia książeczki, jak Paweł…
Xawer
31 marca 2014 at 10:19” Co do wyboru szkoły, to chyba warto zachęcać rodziców do korzystania z EWD zamiast wyników… ”
EWD niesie znacznie mniej użytecznej dla rodzica informacji, niż średnie wyniki końcowe.
Jeśli przyjmiemy (co nie koniecznie — daj Boże, żeby jak najrzadziej — jest prawdą), że celem rodzica jest, by na wyjściu szkoły JEGO dziecko osiągnęło najwyższy wynik testowy, to optymalną strategią jest wybór najlepszej (w sensie rankingu ocen na wyjściu) szkoły, spośród tych, które zgodzą się przyjąć jego dziecko. Zawarta w EWD informacja o średniej na wejściu nie ma żadnego znaczenia w indywidualnym przypadku konkretnego dziecka. Nie ma sensu posyłać dużo umiejącego dziecka do szkoły, skupiającej się na nadrabianiu zaległości wśród zapóźnionych edukacyjnie dzieci — choćby taka szkoła osiągała najwyższe EWD.
monikasz
31 marca 2014 at 11:12Z mojego punktu widzenia sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana (albo to ja ją sobie komplikuję…). Zwykle średnie wyniki i EWD bardzo mocno ze sobą korelują i rzadko pojawiają się między nimi rozbieżności. Dla mnie są one raczej wyznacznikiem, w jakie towarzystwo moje dziecko ewentualnie się dostanie (w wieku, kiedy zaczyna to być istotne), i owszem, to ma znaczenie. Selekcja majątkowa (nawet taka niewygórowana jak u nas w Łodzi) budzi z kolei moją nieufność. W tym wieku nadmiar kasy raczej szkodzi młodym. Pozostają więc placówki publiczne, z wysokimi wynikami. Jest kilka takich w wielkim mieście, owszem, chociaż próbowałabym jeszcze sprawdzić, czy nie tłucze się tam w kółko testów, żeby kółko się domknęło.
grażka
2 kwietnia 2014 at 08:14„Tłuczenie testów na okrągło” to także potrzeba wielu rodziców. Wielu na forach wymienia się namiarami na strony z przykładowymi zadaniami i robi w domu ćwiczenia rozwiązywania z zegarkiem w ręku. Już raz linkowałam tu taką dyskusją, wczoraj czytałam niemal taką samą – na temat „trzecioteścika”.
Xawer
31 marca 2014 at 11:22Placówki publiczne z wysokimi wynikami – pewnie się tam tłucze te testy…
Pozostaje jeszcze możliwość wypięcia się na cały ten system i samodzielne uczenie dziecka w domu. Bez żadnych testów, nie rozpieszczając go dawaniem mu dużej kasy i mając pewność, co do środowiska 😉
Racja, że średnie wyniki i EWD korelują. Z punktu widzenia rodzica (zainteresowanego wynikami końcowymi w sensie testów) istotna jest jednak ta informacja ze średniej szkoły, a ta z EWD niesie tylko tyle istotnej informacji, co pośrednio poprzez tę korelację.
monikasz
31 marca 2014 at 11:49W sumie coś takiego uprawiamy, wypełniając jednocześnie obowiązek szkolny (tzn. chodzenie do szkoły) z innych względów. I taki mamy plan jak przyjdzie czas na gimnazjum za rok. Gimnazjum słabe, ale bezpieczne, niewielkie i nieodległe. Trochę nas tam znają, może uda się wynegocjować więcej luzu w zamian za „sukcesy i wyniki” idące na konto szkoły. Czyli niemoralne lawirowanie zamiast palenia książeczki, jak Paweł…