Przeczytałam artykuł psychologa Bradleya Busha w The guardian, Teacher Network (https://www.theguardian.com/teacher-network/2017/jul/21/critical-thinking-ideas-help-students-learn-better).
Bush zadaje pytanie: Jak pomoc swoim uczniom stać się lepszymi uczniami?
Autor zachęca do budzenia w uczniach świadomości ich własnego procesu uczenia się. Pomaga w tym określanie celów uczenia się, monitorowanie procesu i podsumowanie.
Zdaniem Busha warto podzielić lekcję na trzy etapy: planowanie zadania, samokontrola wykonania zadania i ewaluacja.
Pierwszy etap zawiera w sobie planowanie celów. Tu powinniśmy uwzględnić spójność celów krótko i długoterminowych oraz skupić się na rozwijaniu umiejętności, a nie tylko na osiąganiu pożądanych wyników. Jeśli uczniowie są świadomi celu, to są lepiej przygotowani do wykonania zadania i przezwyciężania trudności.
Drugi etap, czyli monitorowanie wymaga od uczniów samoświadomości procesu uczenia się. Nie jest to łatwe dla uczniów w wieku szkolnym, ale można tę świadomość rozwijać. Bush rekomenduje prowadzenie przez uczniów zapisów procesu uczenia się, co w przyszłości może pomóc im odnaleźć wzorce własnego uczenia się.
Pomocne przy budowaniu świadomości mogą być pytania, które towarzyszą każdemu etapowi uczenia się: przed wykonaniem zadania, w trakcie i po.
Przed wykonaniem zadania pytania mogą być typu: „Czy jest to podobne do poprzedniego zadania?”, „Co powinienem wykonać najpierw?”
W trakcie wykonywania zadania: „Czy jestem na dobrej drodze?”, „Kogo mogę poprosić o pomoc?”. Te pytania pomagają monitorować proces i korygować go.
Wreszcie po wykonaniu zadania: „Co wszystko poszło dobrze?”, „Co należy poprawić?” i „Jak należałoby postępować następnym razem?”.
Nauczyciel może własnym przykładem modelować pracę z pytaniami tak, aby uczniowie widzieli, że warto sobie takie pytania zadawać.
…………………………………….
Odpowiada mi takie kompleksowe podejście do zadania. Ujęłabym to słowami:
- Przed – Po co robimy to zadania, jaki mamy cel?
- W trakcie – Jak przebiega proces rozwiązywania zadania, jaka drogę wybieramy?
- Po – Czy wybraliśmy najlepszą drogę rozwiązania, jak moglibyśmy lepiej rozwiązać takie zadanie w przyszłości?
Takie podejście do zadania wymaga zmiany dynamiki lekcji. Nauczyciel nie stara się wykonać z uczniami, jak największej liczby zadań, ale analizuje sens zadania, jego sposób rozwiązania i podsumowuje refleksją. Jest to zgodne z zasadą, którą bardzo cenię: lepiej mniej, a głębiej.
Takiemu podejściu do uczenia się może sprzyjać OK zeszyt. Każdy z etapów pracy nad zadaniem może być w nim odzwierciedlony. Najpierw wraz z uczniami można określić cele – co i dlaczego mamy zrobić?. Potem możemy zastanawiać się nad drogami dochodzenia do rozwiązania i nad wyborem jednej z nich, a po wykonaniu zadania przychodzi czas na podsumowanie, refleksję i spojrzenie z góry na proces uczenia się.
27 komentarzy
Wiesława Mitulska
27 lipca 2017 at 20:14Takie podejście do uczenia się można już praktykować w klasach 1-3. Kiedy pisałam swój program nauczania, uczenie dzieci uczenia się było jego ważnym elementem. Staram się tak prowadzić zajęcia, by dzieci były świadome całego procesu uczenia i jednocześnie nabywały umiejętności, które będą rozwijały dalej – na początek z moją pomocą, potem samodzielnie. Każdy z trzech wymienionych etapów wymaga przemyślanych, dostosowanych do naszych uczniów narzędzi. Odpowiednio sformułowane pytania są w tym procesie potrzebne, a żeby o nich nie zapominać warto na początek umieścić w widocznym miejscu check-listę. W poprzedniej mojej klasie mieliśmy pytania na tablicy: Jaki jest mój cel? Co będę robił/robiła żeby go osiągnąć? Po czym poznam, że osiągnęłam cel? W tym roku, gdy pracowałam z pierwszą klasą planowaliśmy w inny sposób. Robiliśmy naradę klasową – po prostu rozmawiałam z dziećmi i na flipcharcie rysowałam mapkę dojścia do celu. Posługiwałam się symbolami znanymi dzieciom, starając się jak najmniej pisać, bo w klasie przeważały dzieci jeszcze nieczytające. Czasami nie miałam pomysłu, jak coś narysować i wtedy dzieci podpowiadały mi symbole wymyślone przez siebie, niezwykle trafne. Taka mapka była pomocna również podczas ewaluacji i dzieci samodzielnie mogły sprawdzić w którym miejscu już jesteśmy. Ten sposób pracy jest czasochłonny, dlatego nie można każdego zadania tak rozrysowywać (warto jakieś długofalowe – u nas był to na przykład cel – zrobimy grę do trenowania dodawania i odejmowania), ale najważniejsze jest, że w ten sposób dzieci uczą się planowania i rozkładania zadania na etapy. Niektóre z moich dzieci zaczęły samodzielnie rysować sobie, co po kolei zrobią. Byłam pod wrażeniem, gdy sześcioletni Michał nie tylko wymyślił różne papierowe składanki pokazujące symetrię osiową, ale także rozrysował mapkę pokazującą, co po kolei zrobił. Umiał to również objaśnić innym i pokazał, gdzie się pomylił i co musiał zmienić. Chciałabym, by wszyscy uczniowie to potrafili. Taki proces uczenia się jest możliwy, gdy pokazujemy dzieciom, że błędy są czymś normalnym, czymś, co pomaga się uczyć. Ważne jest, żeby się nie zniechęcać tylko szukać różnych sposobów na rozwiązanie. Czasem całą godzinę pracujemy nad jednym problemem matematycznym. W pierwszej klasie może to być wyzwanie na ile sposobów można zapisać liczbę 20 w postaci dodawania. Najciekawszym jednak zadaniem było sprawdzanie, czyje 10 kasztanów waży najwięcej, gdy dzieci ze zdumieniem odkryły, że kasztany Stasia i kasztany Marianny, a potem innych dzieci nie ważą tyle samo. Któreś z dzieci zaproponowało, żeby poszukać pary kasztanów, które ważą tyle samo. W trakcie zajęć, które przedłużyły się do półtorej godziny, bo dzieci wciąż chciały działać, pojawiały się kolejne pytania, hipotezy i ich weryfikowanie. Podczas podsumowania zajęć, gdy spytałam, czego każde z dzieci się nauczyło, z wielu odpowiedzi, które wtedy otrzymałam, jedna poruszyła mnie najbardziej – „Nauczyłem się, że warto sprawdzić, czy dobrze myślałem, chociaż to sprawdzanie może czasem długo trwać”. Moi uczniowie są przyzwyczajeni, że gdy pojawia się problem szukamy jak najwięcej sposobów na jego rozwiązanie. Daję wtedy dzieciom możliwość korzystania z różnych pomocy: kapselków, klocków, patyczków, papieru, tektury, taśmy, raz zdarzył się makaron spagetti plastelina:)
W ciągu tego roku miałam okazję przekonać się, jak na umiejętność rozwiązywania problemów i na rozwijanie umiejętności uczenia się wpływa kodowanie i programowanie. Kodowaliśmy w pierwszej klasie często i to przy okazji różnych działań: na zajęciach matematycznych, muzycznych, językowych, nawet na wf-ie. Kiedy dzieci znały cel, na przykład na planszy do kodowania myszka ma dojść do sera unikając przy tym różnych niebezpieczeństw, to układały kod przewidując różne warianty i od razu weryfikowały swój pomysł, gdy był błędny poprawiały go. Czasem, odwrotnie – otrzymywały do rozkodowania obrazek, albo zaszyfrowany tekst i zdarzało im się znaleźć błąd popełniony przeze mnie.Taki znaleziony w kodzie błąd ma swoją wartość, bo uczy, że jeśli się pomylimy i nie osiągniemy celu za pierwszym razem, to warto poszukać innego rozwiązania. O popełnianiu błędów w trakcie uczenia się często rozmawialiśmy w klasie, bo miałam ucznia, który z początku odmawiał wykonywania zadania, jeśli przewidywał, że może mu sprawić trudność. Każdy popełniony błąd wywoływał u niego płacz. Kiedy na koniec roku szkolnego wspominaliśmy z dziećmi, co robiliśmy i czego się nauczyły, byłam zdumiona, jak świadomie, małe przecież dzieci, podchodzą do procesów uczenia się. Zakończyłam rok z poczuciem sukcesu, który jednak wiele mnie kosztował: poświęcony czas, ciągłe poszukiwania,kreatywność, konieczność refleksji i weryfikowania swoich działań, to koszty pracy bez podręczników i ćwiczeń, za to z własnym programem.
Robert Raczyński
27 lipca 2017 at 21:22” Niektóre z moich dzieci zaczęły samodzielnie rysować sobie, co po kolei zrobią. Byłam pod wrażeniem, gdy sześcioletni Michał nie tylko wymyślił różne papierowe składanki pokazujące symetrię osiową, ale także rozrysował mapkę pokazującą, co po kolei zrobił. Umiał to również objaśnić innym i pokazał, gdzie się pomylił i co musiał zmienić. Chciałabym, by wszyscy uczniowie to potrafili.” – Niestety, to nigdy nie będzie możliwe, ale doceniajmy swoje sukcesy – lekcja po której choć jedna osoba osiąga taki etap poznania z pewnością nie była stracona.
„Daję wtedy dzieciom możliwość korzystania z różnych pomocy: kapselków, klocków, patyczków, papieru, tektury, taśmy, raz zdarzył się makaron spagetti plastelina:)” – Tego bardzo w szkole brakuje – uruchomienia wyobraźni i rozumienia, co właściwie mam zrobić i co robię. Jeśli etap wczesnoszkolny zostanie zmarnowany, takiej świadomości próżno później szukać i oczekiwać, a nadrabianie tych strat jest nie tylko frustrujące, ale często bezowocne.
„Zakończyłam rok z poczuciem sukcesu, który jednak wiele mnie kosztował: poświęcony czas, ciągłe poszukiwania,kreatywność, konieczność refleksji i weryfikowania swoich działań, to koszty pracy bez podręczników i ćwiczeń, za to z własnym programem.” – Zasłużona satysfakcja. Gratuluję. Szkoda, że takie działania nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem. Także rodziców. Nie mówiąc o ich wpływie na uposażenie ;).
dsterna
28 lipca 2017 at 09:40Robercie, widzę, że też jesteś pod wrażeniem działań Wiesławy. Masz rację, ze trudno oczekiwać, że wszystkie dzieci się zaangażują. Ale trzeba stale próbować.
Myślę, że rodzice doceniają, ale trzeba z nimi rozmawiać, bo mogą być przyzwyczajeni do czegoś innego.
Często piszesz o uposażeniu. Faktycznie nie jest wysokie, ale zwyżka nie powoduje zmiany jakości nauczani nauczycieli.
W Pruskiej szkole pensje wyznaczał dyrektor, rozdzielał według własnego uznania sumę na szkołę i sam za jakość odpowiadał. Ale, co jeśli sam dyrektor był słabym dydaktykiem?
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 17:25Na kwestie finansowe rzeczywiście często (jako chyba jedyny) zwracam tutaj uwagę – uważam je za podstawowe w przeciwieństwie do ludzi udających, że nie mają one wpływu na kondycję tego zawodu. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego zdolny menadżer (nawet w państwowej firmie) ma prawo stawiać żądania płacowe, natomiast nauczyciel zaangażowany i mający realne wyniki (w odróżnieniu od wysiadywaczy godzin i zbieraczy stemplowanej makulatury) skazany jest na natychmiastowy ostracyzm i posądzany o chciwość, materializm i lenistwo. Oprócz znanych wszystkim realiów, winę za ten stan rzeczy ponosi ugruntowany stereotyp nauczyciela darmozjada i kreująca go mentalność Kalego. Nie widać inicjatyw zwalczających taki stereotyp i taką mentalność.
To trudne zagadnienie, zwłaszcza w obliczu zakusów uczynienia ze szkoły narzędzia politycznego. Może więc lepiej chwilowo, że dyrektorzy nie mają czym dzielić, bo oportunizm jest systemowo niezależny…
Wiesława Mitulska
28 lipca 2017 at 17:48Zgadzam się. „Ugruntowany stereotyp nauczyciela darmozjada” ciąży na na moim nauczycielskim życiu już ponad 30 lat, bo tyle pracuję. Z doświadczenia wiem, że w towarzystwie lepiej nie przyznawać się do tego, że jest się nauczycielem. Od dawna dzielę się z innymi nauczycielami swoim doświadczeniem prowadząc warsztaty. Wielokrotnie prowadziłam je za darmo, ale zwykle szkoły pytają mnie o cenę i wtedy nie mam pojęcia, jak wycenić swoją pracę. Dzielę się przecież swoją wiedzą i pomysłami, a przygotowania do warsztatów trwają wiele godzin. Zwykle więc wymieniałam jakąś niewygórowaną stawkę (mając jednocześnie skrupuły, że to za dużo), a zleceniodawcy skwapliwie na to przystawali. Dopiero, gdy raz dostałam propozycję godziwej zapłaty, to zrobiłam wielkie oczy, bo nie sadziłam, że ktoś ocenia/wycenia moją pracę tak wysoko. Lata praktyki i kolejne, szumnie ogłaszane „wysokie” podwyżki dla nauczycieli ” ugruntowały we mnie popularne w społeczeństwie przekonanie, że praca nauczyciela jest mało warta.
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 18:18Myślę, że sami nauczyciele przyzwyczaili się już do niskiej wyceny swojej pracy. Ma to dwie podstawowe przyczyny: ci, którzy się nie wysilają siedzą cicho, bo sami nie ponoszą kosztów, a korzystają z bonusów; ci, którzy pracują rzetelnie są tak skonstruowani, że ich poczucie obowiązku nie pozwala im odpuścić, mimo, że bonusy ponoszonych kosztów od dawna nie pokrywają.
Pracę w tym zawodzie niezwykle trudno wycenić, odróżnić pracę od pozoranctwa, sukcesy od wysługi lat i osiągnięcia dydaktyczne od sympatii. Nic się tu nie zmieni bez realnej selekcji na etapie studiów… Zastanawia mnie jednak znikomość mocy przekonywania grupy zawodowej liczącej przecież 600 tys. ludzi – jest tak niezorganizowana, skonfliktowana i… niewymagająca. Może pierwsza grupa, którą wymieniłem jest w zdecydowanej przewadze i boi się, że ktoś zauważy, ze król jest nagi?
dsterna
28 lipca 2017 at 09:33Pięknie. Dziękuje za tak dużo przykładów. Najważniejsza w tym jest świadomość samego nauczyciela – po co uczy uczniów. Czy po to. aby zdały egzamin, czy po to, aby rozumiały świat. Wszytko co Pani pisze jest trudne do zrobienia, więc gratulacje. Z jednej strony uczyła Pani małe dzieci (niby trudniej), a z drugiej mogła Pani planować całe dnie nauki z dziećmi (łatwiej). Dlatego jestem za uczeniem przez jednego nauczyciela wszystkich przedmiotów jak najdłużej.
Oczywiście nie gwarantuje to tego, że nauczyciel tak będzie nauczał, ale może ułatwić. Dziękuję Pani w imieniu uczniów, bo to duży prezent na starcie w szkole.
Wiesława Mitulska
27 lipca 2017 at 20:14Takie podejście do uczenia się można już praktykować w klasach 1-3. Kiedy pisałam swój program nauczania, uczenie dzieci uczenia się było jego ważnym elementem. Staram się tak prowadzić zajęcia, by dzieci były świadome całego procesu uczenia i jednocześnie nabywały umiejętności, które będą rozwijały dalej – na początek z moją pomocą, potem samodzielnie. Każdy z trzech wymienionych etapów wymaga przemyślanych, dostosowanych do naszych uczniów narzędzi. Odpowiednio sformułowane pytania są w tym procesie potrzebne, a żeby o nich nie zapominać warto na początek umieścić w widocznym miejscu check-listę. W poprzedniej mojej klasie mieliśmy pytania na tablicy: Jaki jest mój cel? Co będę robił/robiła żeby go osiągnąć? Po czym poznam, że osiągnęłam cel? W tym roku, gdy pracowałam z pierwszą klasą planowaliśmy w inny sposób. Robiliśmy naradę klasową – po prostu rozmawiałam z dziećmi i na flipcharcie rysowałam mapkę dojścia do celu. Posługiwałam się symbolami znanymi dzieciom, starając się jak najmniej pisać, bo w klasie przeważały dzieci jeszcze nieczytające. Czasami nie miałam pomysłu, jak coś narysować i wtedy dzieci podpowiadały mi symbole wymyślone przez siebie, niezwykle trafne. Taka mapka była pomocna również podczas ewaluacji i dzieci samodzielnie mogły sprawdzić w którym miejscu już jesteśmy. Ten sposób pracy jest czasochłonny, dlatego nie można każdego zadania tak rozrysowywać (warto jakieś długofalowe – u nas był to na przykład cel – zrobimy grę do trenowania dodawania i odejmowania), ale najważniejsze jest, że w ten sposób dzieci uczą się planowania i rozkładania zadania na etapy. Niektóre z moich dzieci zaczęły samodzielnie rysować sobie, co po kolei zrobią. Byłam pod wrażeniem, gdy sześcioletni Michał nie tylko wymyślił różne papierowe składanki pokazujące symetrię osiową, ale także rozrysował mapkę pokazującą, co po kolei zrobił. Umiał to również objaśnić innym i pokazał, gdzie się pomylił i co musiał zmienić. Chciałabym, by wszyscy uczniowie to potrafili. Taki proces uczenia się jest możliwy, gdy pokazujemy dzieciom, że błędy są czymś normalnym, czymś, co pomaga się uczyć. Ważne jest, żeby się nie zniechęcać tylko szukać różnych sposobów na rozwiązanie. Czasem całą godzinę pracujemy nad jednym problemem matematycznym. W pierwszej klasie może to być wyzwanie na ile sposobów można zapisać liczbę 20 w postaci dodawania. Najciekawszym jednak zadaniem było sprawdzanie, czyje 10 kasztanów waży najwięcej, gdy dzieci ze zdumieniem odkryły, że kasztany Stasia i kasztany Marianny, a potem innych dzieci nie ważą tyle samo. Któreś z dzieci zaproponowało, żeby poszukać pary kasztanów, które ważą tyle samo. W trakcie zajęć, które przedłużyły się do półtorej godziny, bo dzieci wciąż chciały działać, pojawiały się kolejne pytania, hipotezy i ich weryfikowanie. Podczas podsumowania zajęć, gdy spytałam, czego każde z dzieci się nauczyło, z wielu odpowiedzi, które wtedy otrzymałam, jedna poruszyła mnie najbardziej – „Nauczyłem się, że warto sprawdzić, czy dobrze myślałem, chociaż to sprawdzanie może czasem długo trwać”. Moi uczniowie są przyzwyczajeni, że gdy pojawia się problem szukamy jak najwięcej sposobów na jego rozwiązanie. Daję wtedy dzieciom możliwość korzystania z różnych pomocy: kapselków, klocków, patyczków, papieru, tektury, taśmy, raz zdarzył się makaron spagetti plastelina:)
W ciągu tego roku miałam okazję przekonać się, jak na umiejętność rozwiązywania problemów i na rozwijanie umiejętności uczenia się wpływa kodowanie i programowanie. Kodowaliśmy w pierwszej klasie często i to przy okazji różnych działań: na zajęciach matematycznych, muzycznych, językowych, nawet na wf-ie. Kiedy dzieci znały cel, na przykład na planszy do kodowania myszka ma dojść do sera unikając przy tym różnych niebezpieczeństw, to układały kod przewidując różne warianty i od razu weryfikowały swój pomysł, gdy był błędny poprawiały go. Czasem, odwrotnie – otrzymywały do rozkodowania obrazek, albo zaszyfrowany tekst i zdarzało im się znaleźć błąd popełniony przeze mnie.Taki znaleziony w kodzie błąd ma swoją wartość, bo uczy, że jeśli się pomylimy i nie osiągniemy celu za pierwszym razem, to warto poszukać innego rozwiązania. O popełnianiu błędów w trakcie uczenia się często rozmawialiśmy w klasie, bo miałam ucznia, który z początku odmawiał wykonywania zadania, jeśli przewidywał, że może mu sprawić trudność. Każdy popełniony błąd wywoływał u niego płacz. Kiedy na koniec roku szkolnego wspominaliśmy z dziećmi, co robiliśmy i czego się nauczyły, byłam zdumiona, jak świadomie, małe przecież dzieci, podchodzą do procesów uczenia się. Zakończyłam rok z poczuciem sukcesu, który jednak wiele mnie kosztował: poświęcony czas, ciągłe poszukiwania,kreatywność, konieczność refleksji i weryfikowania swoich działań, to koszty pracy bez podręczników i ćwiczeń, za to z własnym programem.
Robert Raczyński
27 lipca 2017 at 21:22” Niektóre z moich dzieci zaczęły samodzielnie rysować sobie, co po kolei zrobią. Byłam pod wrażeniem, gdy sześcioletni Michał nie tylko wymyślił różne papierowe składanki pokazujące symetrię osiową, ale także rozrysował mapkę pokazującą, co po kolei zrobił. Umiał to również objaśnić innym i pokazał, gdzie się pomylił i co musiał zmienić. Chciałabym, by wszyscy uczniowie to potrafili.” – Niestety, to nigdy nie będzie możliwe, ale doceniajmy swoje sukcesy – lekcja po której choć jedna osoba osiąga taki etap poznania z pewnością nie była stracona.
„Daję wtedy dzieciom możliwość korzystania z różnych pomocy: kapselków, klocków, patyczków, papieru, tektury, taśmy, raz zdarzył się makaron spagetti plastelina:)” – Tego bardzo w szkole brakuje – uruchomienia wyobraźni i rozumienia, co właściwie mam zrobić i co robię. Jeśli etap wczesnoszkolny zostanie zmarnowany, takiej świadomości próżno później szukać i oczekiwać, a nadrabianie tych strat jest nie tylko frustrujące, ale często bezowocne.
„Zakończyłam rok z poczuciem sukcesu, który jednak wiele mnie kosztował: poświęcony czas, ciągłe poszukiwania,kreatywność, konieczność refleksji i weryfikowania swoich działań, to koszty pracy bez podręczników i ćwiczeń, za to z własnym programem.” – Zasłużona satysfakcja. Gratuluję. Szkoda, że takie działania nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem. Także rodziców. Nie mówiąc o ich wpływie na uposażenie ;).
dsterna
28 lipca 2017 at 09:40Robercie, widzę, że też jesteś pod wrażeniem działań Wiesławy. Masz rację, ze trudno oczekiwać, że wszystkie dzieci się zaangażują. Ale trzeba stale próbować.
Myślę, że rodzice doceniają, ale trzeba z nimi rozmawiać, bo mogą być przyzwyczajeni do czegoś innego.
Często piszesz o uposażeniu. Faktycznie nie jest wysokie, ale zwyżka nie powoduje zmiany jakości nauczani nauczycieli.
W Pruskiej szkole pensje wyznaczał dyrektor, rozdzielał według własnego uznania sumę na szkołę i sam za jakość odpowiadał. Ale, co jeśli sam dyrektor był słabym dydaktykiem?
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 17:25Na kwestie finansowe rzeczywiście często (jako chyba jedyny) zwracam tutaj uwagę – uważam je za podstawowe w przeciwieństwie do ludzi udających, że nie mają one wpływu na kondycję tego zawodu. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego zdolny menadżer (nawet w państwowej firmie) ma prawo stawiać żądania płacowe, natomiast nauczyciel zaangażowany i mający realne wyniki (w odróżnieniu od wysiadywaczy godzin i zbieraczy stemplowanej makulatury) skazany jest na natychmiastowy ostracyzm i posądzany o chciwość, materializm i lenistwo. Oprócz znanych wszystkim realiów, winę za ten stan rzeczy ponosi ugruntowany stereotyp nauczyciela darmozjada i kreująca go mentalność Kalego. Nie widać inicjatyw zwalczających taki stereotyp i taką mentalność.
To trudne zagadnienie, zwłaszcza w obliczu zakusów uczynienia ze szkoły narzędzia politycznego. Może więc lepiej chwilowo, że dyrektorzy nie mają czym dzielić, bo oportunizm jest systemowo niezależny…
Wiesława Mitulska
28 lipca 2017 at 17:48Zgadzam się. „Ugruntowany stereotyp nauczyciela darmozjada” ciąży na na moim nauczycielskim życiu już ponad 30 lat, bo tyle pracuję. Z doświadczenia wiem, że w towarzystwie lepiej nie przyznawać się do tego, że jest się nauczycielem. Od dawna dzielę się z innymi nauczycielami swoim doświadczeniem prowadząc warsztaty. Wielokrotnie prowadziłam je za darmo, ale zwykle szkoły pytają mnie o cenę i wtedy nie mam pojęcia, jak wycenić swoją pracę. Dzielę się przecież swoją wiedzą i pomysłami, a przygotowania do warsztatów trwają wiele godzin. Zwykle więc wymieniałam jakąś niewygórowaną stawkę (mając jednocześnie skrupuły, że to za dużo), a zleceniodawcy skwapliwie na to przystawali. Dopiero, gdy raz dostałam propozycję godziwej zapłaty, to zrobiłam wielkie oczy, bo nie sadziłam, że ktoś ocenia/wycenia moją pracę tak wysoko. Lata praktyki i kolejne, szumnie ogłaszane „wysokie” podwyżki dla nauczycieli ” ugruntowały we mnie popularne w społeczeństwie przekonanie, że praca nauczyciela jest mało warta.
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 18:18Myślę, że sami nauczyciele przyzwyczaili się już do niskiej wyceny swojej pracy. Ma to dwie podstawowe przyczyny: ci, którzy się nie wysilają siedzą cicho, bo sami nie ponoszą kosztów, a korzystają z bonusów; ci, którzy pracują rzetelnie są tak skonstruowani, że ich poczucie obowiązku nie pozwala im odpuścić, mimo, że bonusy ponoszonych kosztów od dawna nie pokrywają.
Pracę w tym zawodzie niezwykle trudno wycenić, odróżnić pracę od pozoranctwa, sukcesy od wysługi lat i osiągnięcia dydaktyczne od sympatii. Nic się tu nie zmieni bez realnej selekcji na etapie studiów… Zastanawia mnie jednak znikomość mocy przekonywania grupy zawodowej liczącej przecież 600 tys. ludzi – jest tak niezorganizowana, skonfliktowana i… niewymagająca. Może pierwsza grupa, którą wymieniłem jest w zdecydowanej przewadze i boi się, że ktoś zauważy, ze król jest nagi?
dsterna
28 lipca 2017 at 09:33Pięknie. Dziękuje za tak dużo przykładów. Najważniejsza w tym jest świadomość samego nauczyciela – po co uczy uczniów. Czy po to. aby zdały egzamin, czy po to, aby rozumiały świat. Wszytko co Pani pisze jest trudne do zrobienia, więc gratulacje. Z jednej strony uczyła Pani małe dzieci (niby trudniej), a z drugiej mogła Pani planować całe dnie nauki z dziećmi (łatwiej). Dlatego jestem za uczeniem przez jednego nauczyciela wszystkich przedmiotów jak najdłużej.
Oczywiście nie gwarantuje to tego, że nauczyciel tak będzie nauczał, ale może ułatwić. Dziękuję Pani w imieniu uczniów, bo to duży prezent na starcie w szkole.
Wiesława Mitulska
27 lipca 2017 at 20:14Takie podejście do uczenia się można już praktykować w klasach 1-3. Kiedy pisałam swój program nauczania, uczenie dzieci uczenia się było jego ważnym elementem. Staram się tak prowadzić zajęcia, by dzieci były świadome całego procesu uczenia i jednocześnie nabywały umiejętności, które będą rozwijały dalej – na początek z moją pomocą, potem samodzielnie. Każdy z trzech wymienionych etapów wymaga przemyślanych, dostosowanych do naszych uczniów narzędzi. Odpowiednio sformułowane pytania są w tym procesie potrzebne, a żeby o nich nie zapominać warto na początek umieścić w widocznym miejscu check-listę. W poprzedniej mojej klasie mieliśmy pytania na tablicy: Jaki jest mój cel? Co będę robił/robiła żeby go osiągnąć? Po czym poznam, że osiągnęłam cel? W tym roku, gdy pracowałam z pierwszą klasą planowaliśmy w inny sposób. Robiliśmy naradę klasową – po prostu rozmawiałam z dziećmi i na flipcharcie rysowałam mapkę dojścia do celu. Posługiwałam się symbolami znanymi dzieciom, starając się jak najmniej pisać, bo w klasie przeważały dzieci jeszcze nieczytające. Czasami nie miałam pomysłu, jak coś narysować i wtedy dzieci podpowiadały mi symbole wymyślone przez siebie, niezwykle trafne. Taka mapka była pomocna również podczas ewaluacji i dzieci samodzielnie mogły sprawdzić w którym miejscu już jesteśmy. Ten sposób pracy jest czasochłonny, dlatego nie można każdego zadania tak rozrysowywać (warto jakieś długofalowe – u nas był to na przykład cel – zrobimy grę do trenowania dodawania i odejmowania), ale najważniejsze jest, że w ten sposób dzieci uczą się planowania i rozkładania zadania na etapy. Niektóre z moich dzieci zaczęły samodzielnie rysować sobie, co po kolei zrobią. Byłam pod wrażeniem, gdy sześcioletni Michał nie tylko wymyślił różne papierowe składanki pokazujące symetrię osiową, ale także rozrysował mapkę pokazującą, co po kolei zrobił. Umiał to również objaśnić innym i pokazał, gdzie się pomylił i co musiał zmienić. Chciałabym, by wszyscy uczniowie to potrafili. Taki proces uczenia się jest możliwy, gdy pokazujemy dzieciom, że błędy są czymś normalnym, czymś, co pomaga się uczyć. Ważne jest, żeby się nie zniechęcać tylko szukać różnych sposobów na rozwiązanie. Czasem całą godzinę pracujemy nad jednym problemem matematycznym. W pierwszej klasie może to być wyzwanie na ile sposobów można zapisać liczbę 20 w postaci dodawania. Najciekawszym jednak zadaniem było sprawdzanie, czyje 10 kasztanów waży najwięcej, gdy dzieci ze zdumieniem odkryły, że kasztany Stasia i kasztany Marianny, a potem innych dzieci nie ważą tyle samo. Któreś z dzieci zaproponowało, żeby poszukać pary kasztanów, które ważą tyle samo. W trakcie zajęć, które przedłużyły się do półtorej godziny, bo dzieci wciąż chciały działać, pojawiały się kolejne pytania, hipotezy i ich weryfikowanie. Podczas podsumowania zajęć, gdy spytałam, czego każde z dzieci się nauczyło, z wielu odpowiedzi, które wtedy otrzymałam, jedna poruszyła mnie najbardziej – „Nauczyłem się, że warto sprawdzić, czy dobrze myślałem, chociaż to sprawdzanie może czasem długo trwać”. Moi uczniowie są przyzwyczajeni, że gdy pojawia się problem szukamy jak najwięcej sposobów na jego rozwiązanie. Daję wtedy dzieciom możliwość korzystania z różnych pomocy: kapselków, klocków, patyczków, papieru, tektury, taśmy, raz zdarzył się makaron spagetti plastelina:)
W ciągu tego roku miałam okazję przekonać się, jak na umiejętność rozwiązywania problemów i na rozwijanie umiejętności uczenia się wpływa kodowanie i programowanie. Kodowaliśmy w pierwszej klasie często i to przy okazji różnych działań: na zajęciach matematycznych, muzycznych, językowych, nawet na wf-ie. Kiedy dzieci znały cel, na przykład na planszy do kodowania myszka ma dojść do sera unikając przy tym różnych niebezpieczeństw, to układały kod przewidując różne warianty i od razu weryfikowały swój pomysł, gdy był błędny poprawiały go. Czasem, odwrotnie – otrzymywały do rozkodowania obrazek, albo zaszyfrowany tekst i zdarzało im się znaleźć błąd popełniony przeze mnie.Taki znaleziony w kodzie błąd ma swoją wartość, bo uczy, że jeśli się pomylimy i nie osiągniemy celu za pierwszym razem, to warto poszukać innego rozwiązania. O popełnianiu błędów w trakcie uczenia się często rozmawialiśmy w klasie, bo miałam ucznia, który z początku odmawiał wykonywania zadania, jeśli przewidywał, że może mu sprawić trudność. Każdy popełniony błąd wywoływał u niego płacz. Kiedy na koniec roku szkolnego wspominaliśmy z dziećmi, co robiliśmy i czego się nauczyły, byłam zdumiona, jak świadomie, małe przecież dzieci, podchodzą do procesów uczenia się. Zakończyłam rok z poczuciem sukcesu, który jednak wiele mnie kosztował: poświęcony czas, ciągłe poszukiwania,kreatywność, konieczność refleksji i weryfikowania swoich działań, to koszty pracy bez podręczników i ćwiczeń, za to z własnym programem.
Robert Raczyński
27 lipca 2017 at 21:22” Niektóre z moich dzieci zaczęły samodzielnie rysować sobie, co po kolei zrobią. Byłam pod wrażeniem, gdy sześcioletni Michał nie tylko wymyślił różne papierowe składanki pokazujące symetrię osiową, ale także rozrysował mapkę pokazującą, co po kolei zrobił. Umiał to również objaśnić innym i pokazał, gdzie się pomylił i co musiał zmienić. Chciałabym, by wszyscy uczniowie to potrafili.” – Niestety, to nigdy nie będzie możliwe, ale doceniajmy swoje sukcesy – lekcja po której choć jedna osoba osiąga taki etap poznania z pewnością nie była stracona.
„Daję wtedy dzieciom możliwość korzystania z różnych pomocy: kapselków, klocków, patyczków, papieru, tektury, taśmy, raz zdarzył się makaron spagetti plastelina:)” – Tego bardzo w szkole brakuje – uruchomienia wyobraźni i rozumienia, co właściwie mam zrobić i co robię. Jeśli etap wczesnoszkolny zostanie zmarnowany, takiej świadomości próżno później szukać i oczekiwać, a nadrabianie tych strat jest nie tylko frustrujące, ale często bezowocne.
„Zakończyłam rok z poczuciem sukcesu, który jednak wiele mnie kosztował: poświęcony czas, ciągłe poszukiwania,kreatywność, konieczność refleksji i weryfikowania swoich działań, to koszty pracy bez podręczników i ćwiczeń, za to z własnym programem.” – Zasłużona satysfakcja. Gratuluję. Szkoda, że takie działania nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem. Także rodziców. Nie mówiąc o ich wpływie na uposażenie ;).
dsterna
28 lipca 2017 at 09:40Robercie, widzę, że też jesteś pod wrażeniem działań Wiesławy. Masz rację, ze trudno oczekiwać, że wszystkie dzieci się zaangażują. Ale trzeba stale próbować.
Myślę, że rodzice doceniają, ale trzeba z nimi rozmawiać, bo mogą być przyzwyczajeni do czegoś innego.
Często piszesz o uposażeniu. Faktycznie nie jest wysokie, ale zwyżka nie powoduje zmiany jakości nauczani nauczycieli.
W Pruskiej szkole pensje wyznaczał dyrektor, rozdzielał według własnego uznania sumę na szkołę i sam za jakość odpowiadał. Ale, co jeśli sam dyrektor był słabym dydaktykiem?
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 17:25Na kwestie finansowe rzeczywiście często (jako chyba jedyny) zwracam tutaj uwagę – uważam je za podstawowe w przeciwieństwie do ludzi udających, że nie mają one wpływu na kondycję tego zawodu. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego zdolny menadżer (nawet w państwowej firmie) ma prawo stawiać żądania płacowe, natomiast nauczyciel zaangażowany i mający realne wyniki (w odróżnieniu od wysiadywaczy godzin i zbieraczy stemplowanej makulatury) skazany jest na natychmiastowy ostracyzm i posądzany o chciwość, materializm i lenistwo. Oprócz znanych wszystkim realiów, winę za ten stan rzeczy ponosi ugruntowany stereotyp nauczyciela darmozjada i kreująca go mentalność Kalego. Nie widać inicjatyw zwalczających taki stereotyp i taką mentalność.
To trudne zagadnienie, zwłaszcza w obliczu zakusów uczynienia ze szkoły narzędzia politycznego. Może więc lepiej chwilowo, że dyrektorzy nie mają czym dzielić, bo oportunizm jest systemowo niezależny…
Wiesława Mitulska
28 lipca 2017 at 17:48Zgadzam się. „Ugruntowany stereotyp nauczyciela darmozjada” ciąży na na moim nauczycielskim życiu już ponad 30 lat, bo tyle pracuję. Z doświadczenia wiem, że w towarzystwie lepiej nie przyznawać się do tego, że jest się nauczycielem. Od dawna dzielę się z innymi nauczycielami swoim doświadczeniem prowadząc warsztaty. Wielokrotnie prowadziłam je za darmo, ale zwykle szkoły pytają mnie o cenę i wtedy nie mam pojęcia, jak wycenić swoją pracę. Dzielę się przecież swoją wiedzą i pomysłami, a przygotowania do warsztatów trwają wiele godzin. Zwykle więc wymieniałam jakąś niewygórowaną stawkę (mając jednocześnie skrupuły, że to za dużo), a zleceniodawcy skwapliwie na to przystawali. Dopiero, gdy raz dostałam propozycję godziwej zapłaty, to zrobiłam wielkie oczy, bo nie sadziłam, że ktoś ocenia/wycenia moją pracę tak wysoko. Lata praktyki i kolejne, szumnie ogłaszane „wysokie” podwyżki dla nauczycieli ” ugruntowały we mnie popularne w społeczeństwie przekonanie, że praca nauczyciela jest mało warta.
Robert Raczyński
28 lipca 2017 at 18:18Myślę, że sami nauczyciele przyzwyczaili się już do niskiej wyceny swojej pracy. Ma to dwie podstawowe przyczyny: ci, którzy się nie wysilają siedzą cicho, bo sami nie ponoszą kosztów, a korzystają z bonusów; ci, którzy pracują rzetelnie są tak skonstruowani, że ich poczucie obowiązku nie pozwala im odpuścić, mimo, że bonusy ponoszonych kosztów od dawna nie pokrywają.
Pracę w tym zawodzie niezwykle trudno wycenić, odróżnić pracę od pozoranctwa, sukcesy od wysługi lat i osiągnięcia dydaktyczne od sympatii. Nic się tu nie zmieni bez realnej selekcji na etapie studiów… Zastanawia mnie jednak znikomość mocy przekonywania grupy zawodowej liczącej przecież 600 tys. ludzi – jest tak niezorganizowana, skonfliktowana i… niewymagająca. Może pierwsza grupa, którą wymieniłem jest w zdecydowanej przewadze i boi się, że ktoś zauważy, ze król jest nagi?
dsterna
28 lipca 2017 at 09:33Pięknie. Dziękuje za tak dużo przykładów. Najważniejsza w tym jest świadomość samego nauczyciela – po co uczy uczniów. Czy po to. aby zdały egzamin, czy po to, aby rozumiały świat. Wszytko co Pani pisze jest trudne do zrobienia, więc gratulacje. Z jednej strony uczyła Pani małe dzieci (niby trudniej), a z drugiej mogła Pani planować całe dnie nauki z dziećmi (łatwiej). Dlatego jestem za uczeniem przez jednego nauczyciela wszystkich przedmiotów jak najdłużej.
Oczywiście nie gwarantuje to tego, że nauczyciel tak będzie nauczał, ale może ułatwić. Dziękuję Pani w imieniu uczniów, bo to duży prezent na starcie w szkole.
Maja W.
28 lipca 2017 at 08:38Zgadzam się z tym artykułem w 100% 🙂 Nic dziwnego, że nauczanie jest trudnym zadaniem, potrzeba różnych sposobów, by dotrzeć do dzieci, a i są takie, dla których przyjmowanie wiedzy jest trudne.
dsterna
28 lipca 2017 at 09:40Ważne, abyśmy doceniali tę trudna pracę!
Maja W.
28 lipca 2017 at 08:38Zgadzam się z tym artykułem w 100% 🙂 Nic dziwnego, że nauczanie jest trudnym zadaniem, potrzeba różnych sposobów, by dotrzeć do dzieci, a i są takie, dla których przyjmowanie wiedzy jest trudne.
dsterna
28 lipca 2017 at 09:40Ważne, abyśmy doceniali tę trudna pracę!
Maja W.
28 lipca 2017 at 08:38Zgadzam się z tym artykułem w 100% 🙂 Nic dziwnego, że nauczanie jest trudnym zadaniem, potrzeba różnych sposobów, by dotrzeć do dzieci, a i są takie, dla których przyjmowanie wiedzy jest trudne.
dsterna
28 lipca 2017 at 09:40Ważne, abyśmy doceniali tę trudna pracę!