Poniżej rewelacyjny pomysł naszych naukowców.
Kiedy zaczniemy testować nowrodki? A może już zacząć w stanie prenatalnym? Tylko, czy in vitro się załapią?
Na szczęście dyrektorów praktyków mamy rozsądniejszych.
” Sprawdzą, czy pierwszoklasiści są gotowi do nauki w szkole podstawowej – Głos Wielkopolski
Sześciolatki i siedmiolatki, które rozpoczną we wrześniu naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej, wezmą udział w teście, przygotowanym przez Instytut Badań Edukacyjnych.
„Test Umiejętności na Starcie Szkolnym „rozwiąże 10 tysięcy dzieci. Ma on sprawdzić między innymi kompetencje istotne z punktu widzenia nauki pisania, czytania i matematyki, a także sprawność manualną, spostrzegawczość czy porównanie wielkości obiektów.
– Dzięki temu dowiemy się, jakim potencjałem i umiejętnościami dysponują dzieci, które rozpoczynają naukę w szkole. Kolejne badanie zostanie przeprowadzone pod koniec roku szkolnego. Porównując wyniki obu dowiemy się, jakich postępów dokonali uczniowie – mówi Michał Fedorowicz, dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych.
Dyrektorzy szkół podstawowych dość ostrożnie podchodzą do tego badania. Ich zdaniem, dla dziecka rozpoczynającego naukę test może być za dużym stresem. Marek Korbanek, dyrektor poznańskiej Szkoły Podstawowej nr 12 dodaje, że to zły moment na przeprowadzanie testu.
Dwudziestominutowe badanie- po raz pierwszy w Polsce – przeprowadzone na tabletach. Na potrzeby badania stworzono około 450 zadań”
Czego szukasz?
Random Post
Search
Starsze
42 komentarze
Ewa Borgosz
31 lipca 2012 at 18:50Testomania postępuje. Generalnie nie mam nic przeciwko diagnozowaniu dzieci, które maja rozpocząc naukę szkolną:
1. czy potrafia zaiązac buciki?
2. czy wchodząc po schodach stosuja ruchy naprzemienne?
3. w jaki sposób trzymają kredke rysując?
4. jak bawią się w grupie?
5. jak zachowuja się grając w gry planszowe?
6. czy potrafia złapać piłkę i ją rzucić?
No ale jak to sprawdzic testem?
Wiesław Mariański
31 lipca 2012 at 20:04Należałoby zaapelować do rodziców aby nie wyrażali zgody na udział swojego dziecka w tym teście. Danusiu, poproszę o źródło tej informacji. Zadzwonię do poznańskiego radia Merkury. Może podchwycą temat ?
Danusia
31 lipca 2012 at 22:34To jest z Głosu Wielkopolskiego. Artykuł pod tytułem: Sprawdzą, czy pierwszoklasiści są gotowi do nauki w szkole podstawowej.
Dostałam z przeglądu prasy regionalnej.
Cytowany jest z imienia i nazwiska dyrektor szkoły z Poznania, więc pewnie robili z nim wywiad.
Ciekawe jakie zdanie ma poznańskie radio?
D
Michał
1 sierpnia 2012 at 14:46Jeśli dobrze zrozumiałem… Dzieci rozwiążą ten test na tabletach. W takim razie, czy bada się ich gotowość szkolną czy:
1. Zdolność do adaptacji do nowych warunków (u dzieci, które tabletów nigdy na oczy nie widziały)
2. Znajomość nowych technologii
3. Umiejętność obsługi tabletu
Nie zdziwi mnie, jeśli uczniowie dostaną tablet ze słowami „radź sobie sam”, ponieważ „naukowcy” (jak sądzę) nie pomyśleli o programie startowym, który pozwoliłby uczniom na poznanie urządzenia.
W pełni popieram Ewę Borgosz! To właśnie w ten sposób powinniśmy BADAĆ (a nie testować) umiejętności młodych uczniów.
grażka
1 sierpnia 2012 at 21:18a pisano o tym już w maju:
http://edukacja.dziennik.pl/artykuly/390422,testy-dla-pierwszoklasistow.html
Przy dominującej w tym czasie dyskusji o maturach jakoś przeszło bez echa.
Badanie ma dać „ma dać obraz tego, jak skutecznie uczy polska szkoła”.
I „sprawdzenie wiedzy dzieci tak, aby nauczyciele mogli wiedzieć, czego i w jaki sposób ich uczyć”. To teraz tego nie robili? I nie potrafią? I nie mogli, jak chcieli?
Danusia
2 sierpnia 2012 at 11:33Grażka
Pisałam już kiedyś o tym, ze w GW podali jak badać przygotowanie 6-lataka do szkoły. I jedno z kryteriów mówiło: Umie znosić porażki.
Zmartwiło mnie to, bo ja się w takim razie do I klasy nie nadaję.
Danusia
wmarianski
1 sierpnia 2012 at 22:06grażka
Badanie ma dać „ma dać obraz tego, jak skutecznie uczy polska szkoła”.
Jaki to brak szacunku dla dziecka-ucznia-człowieka. Ten obraz nie jest potrzebny uczniowi, on jest dla szkoły. Uczeń występuje tu w roli preparatu do zbadania, muchy laboratoryjnej. Ciekawe czy badający zgodziliby się, żeby zbadać ich wiedzę i umiejętności.
Czy znacie przypadki testowania wiedzy i kompetencji ludzi dorosłych, np.: w nowej pracy, lekarzy, urzędników, dyrektorów, nauczycieli, prawników, itp. ?
Danusia
2 sierpnia 2012 at 11:07Wiesławie
TAK, TAK, zbadajmy wiedzę i umiejętności IBE! proponuję przy pomocy tabletów.
Danusia
Paweł Kasprzak
2 sierpnia 2012 at 01:52Hmm… Cytowany przez Danusię tekst i informacje o „badaniach” brzmią wręcz makabrycznie. Natomiast… Oczywiście, że to badanie ma służyć szkole, a nie dzieciom. Jednak nie potępiałbym tego tak stanowczo.
IBE zbadał stan nauczania matematyki. Diagnoza wypadła fatalnie. To był pierwszy raport, który pokazywał CO dzieci umieją, i co ROZUMIEJĄ, a czego nie. Zamiast stosowanych zwykle w takich razach zestawień punktów z testów PISA na przykład. Zestawiono to z podobną analizą nauczycieli. Kawał roboty. Moim zdaniem dobrej. Ich wnioski były takie, że najgorszym dramatem jest nauczanie początkowe. Rozumiem, że badają to dalej.
Rozmaite badania różnych szkół „eksperymentalnych” podważano wielokrotnie sugerując np., że tam trafia wyselekcjonowana młodzież (ostatnia dyskusja wokół amerykańskich „charter schools” właśnie tego dotyczyła, o ile pamiętam). I że wyniki nie są wobec tego miarodajne. Stąd pomysł, żeby badać dzieci „na wejściu” i potem „na wyjściu”, próbując zmierzyć, co dodano. Jakkolwiek operacyjnie i brzydko to brzmi, takie założenia jednak mają jakiś sens. Zakładam więc, że IBE powtórzy te badania na tych samych dzieciach, żeby sprawdzić, co z nimi robi szkoła. Ponieważ we wspomnianym raporcie o matematyce cytowali Gruszczyk-Kolczyńską i jej tezy, że już pierwsze tygodnie szkoły zabijają w dzieciach zdolności matematyczne, spodziewam się, że nie cofną się przed ew. tego rodzaju wnioskami z badań.
Podobnie jak Wy, nie lubię testów na dzieciach. Nie wiem, po co Fedorowiczowi aż tak duża próba. Jednak wydaje mi się, że badać jest dobrze, a nie źle.
Danusia
2 sierpnia 2012 at 11:05Pawle
„Ich wnioski były takie, że najgorszym dramatem jest nauczanie początkowe. Rozumiem, że badają to dalej” – No właśnie, gdzie skończą? Może na noworodkach?
Jasne, że nie jest dobrze z nauczaniem matematyki, nie trzeba aż badań do tego. JAK ZARADZIĆ, to jest pytanie.
Jasne, że nauczyciele nauczania początkowego muszą lepiej rozumieć matematykę, ale niech ich tego ktoś na uczelni nauczy!!! Bo jak widać w szkole tego nie zrobiono.
Nie może to być nauczanie wyższej matematyki, bo znajomość topologii algebraicznej nie pomaga w zrozumieniu sensu procentów.
Problem w tym, że raczej jestem pewna, że wielu naukowców matematyków nie rozumie sensu podstawowej matematyki.
Ja stale to samo: Przestańmy narzekać na nauczycieli, zacznijmy im pomagać.
IBE też by mogło się włączyć, może jakiś podręcznik – poradnik dla nauczycieli nauczania początkowego wyjaśniający sens dodawania ułamków?
Danusia
Paweł Kasprzak
2 sierpnia 2012 at 11:57Danusia,
Rozumiem niechęć – zwłaszcza jeśli się zobaczy tak okropnie brzmiący tekst. Rozumiem też, że sądzisz, że ich wyniki były jasne i bez tych badań. Po lekturze ostatniego raportu IBE w sprawie matematyki i po obserwacji bardzo różnych reakcji jestem dość mocno przekonany, że obraz, który się z tego wyłonił wcale nie był tak oczywiście znany wszystkim. Swoją diagnozę – w mojej ocenie trafną, choć z wieloma rzeczami tam pomieszczonymi sam się głęboko nie zgadzam – oni wyposażyli w dowody. To naprawdę ważne, kiedy np. w MEN panuje porażające samozadowolenie i mania cytowania coraz to lepszych wyników w testach PISA. IBE pokazał, ile to warte. I co w tych testach rzeczywiście jest.
To jest punkt wyjścia – oni po to są, żeby diagnozę ustalać.
Mnie się na przykład podobało to, że ich badania wchodzą w treść zadań. Podobało mi się zestawienie wyników dotyczących uczniów, z korespondującymi z tymi wynikami kompetencjami nauczycieli. Oni zresztą je badali nie wśród szkolnej kadry, ale wśród studentów kierunków nauczycielskich, więc to ich badanie dotyczyło właśnie jakości tych studiów, w jakimś sensie spełniając Twój postulat.
Zabrakło mi tam – tu jestem, zdaje się, zbieżny z Twoimi ocenami – oceny narzucającej się zbieżności tego, że dzieci więcej rzeczy „opanowały” niż rozumieją z kierunkami zmian w szkolnym programie. Gdzie indziej w tym samym dokumencie IBE te kierunki ocenia pozytywnie, chwaląc np. absurdalny moim zdaniem pomysł ujednolicenia cyklu kształcenia gimnazjów i liceów. W matematyce to szkodzi mniej niż np. w jęz. polskim, gdzie skutki są opłakane – tu się podpieram opinią prof. Kłakówny. Ale moim zdaniem z raportów tego rodzaju wynika bardzo wiele, jeśli chodzi o założenia programu dla szkoły właśnie. Nie z oceny, że jest źle – ale z tego, jak działają mechanizmy utrwalania bezmyślności.
Piszesz, że znajomość topologii algebraicznej nie pomaga zrozumieć sensu procentów. Tu się niezupełnie zgadzam. Sam mam spory kłopot i nie mam wielu pomysłów na początkowe nauczanie matematyki. Dla mnie to sztuka dość tajemna – przyznaję. Natomiast jeśli chodzi o dalsze etapy, jestem mocno przekonany, że absolutnie nie wolno się koncentrować na trywialnych rzeczach, na których szkoła koncentruje się obecnie. Po co w szkole procenty? Dorastający człowiek, który umie myśleć (i na tym powinna się koncentrować edukacja), sam się nauczy procentów w życiowych sytuacjach. „Humaniście” opowiadanie o procentach szkodzi – odstręcza go i wytwarza w nim fałszywy obraz matematyki. Uczenie procentów „ścisłowca” jest z kolei kpiną. Po co to?
Wracając do maluchów, które są dla mnie kłopotliwym tematem. Moje własne prywatne obserwacje dotyczące moich własnych małych dzieci rodzą we mnie intuicje, że należy raczej dać im spokój, ewentualnie organizując im stymulujące zabawy i absolutnie unikać nauczycielskiego nadzoru, gdzie to nauczyciel staje się siłą rzeczy wyrocznią decydującą o tym, co słuszne, a co nie i co jest prawdą i fałszem. Świetne skądinąd przedszkole skutecznie oduczyło prostego liczenia do 20 mojego najmłodszego, 4,5 letniego syna. Teraz, kiedy próbuje liczyć, patrzy mi uważnie w oczy i próbuje z nich wyczytać, co powiem. Paniom w przedszkolu tylko się wydaje, że uczą dzieci rachowania. One ich w rzeczywistości uczą norm socjalnych. Notabene nie podobają mi się te normy. To musi być ogromna sztuka, żeby oddzielić tę nieuchronną socjalizację od nauczania przedmiotowego. Nie wiem, kompletnie się na tym nie znam. Ze zgrozą patrzę – tu się pewnie zgadzamy – że chyba nikt (poza np. mocno już starszą Kolczyńską, której prac nie umiem zresztą ocenić z kompetencyjnych powodów) w ogóle nie dostrzega tego typu problemów.
Ale to jest wątek osobny. Masz rację – trzeba pomagać. Mnie się wydaje, że dobrą i skuteczną pomocą są treści edukacyjne napisane na świeżo i oferujące fajne, stymulujące narracje. Stymulujące obie strony: dzieciaków i nauczycieli. Ale dla mnie z tamtego raportu IBE wynika kilka postulatów, co do konstrukcji tych edukacyjnych treści. I na pewno nie jest to nacisk na procenty.
Danusia
2 sierpnia 2012 at 13:24Pawle
Czy wiesz, że IBE zajmuje się również tworzeniem testów egzaminacyjnych?
Jeśli już zbadali, ze jest źle, to może zajęliby się tworzeniem materiałów, aby było dobrze, testami tego nie poprawią. Od mierzenia jeszcze żadnej krowie ciała nie przybyło!
Czy nie myślałeś o nauczaniu domowym swoich dzieci? Słyszałam od mojej kuzynki, że Amerykanie w Istambule (pracujący tam przez pewien czas) zorganizowali takie nauczanie dla swoich dzieci, kolejno ktoś inny je nauczał. W Polsce w takim nauczaniu wymagany jest egzamin, ale sądzę, że każde dziecko po nauczaniu domowym zda nawet głupi test na dostateczny. Nie będzie się mógł wtedy rodzic pochwalić świadectwem z paskiem, ale co to za zaleta…
Danusia
Paweł Kasprzak
2 sierpnia 2012 at 22:00Danusia,
Mam dzieci „w dwóch rzutach”. Starsza dwójka jest już po szkołach. Młodsza dwójka (najmłodszy dopiero we wrześniu się rodzi) jest przed szkołą. Nie chcę za nic na świecie posyłać ich do szkoły. Będzie to ekstremalnie trudne, bo mieszkam w głuszy, gdzie bardzo trudno znaleźć kumpli do komunalnego rozwiązania – ale jakoś to zrobię…
Młodszy z moich starszych zakończył edukację na gimnazjum. Jest narkomanem itd. To oczywiście przede wszystkim moja odpowiedzialność. Ale ja bardzo dobrze wiem, jak bardzo do tej katastrofy przyłożyła się szkoła. Było ileś momentów, w których to właśnie szkoła skutecznie niweczyła wszystkie nasze z tym chłopakiem wysiłki, kiedy byliśmy z nim już tuż, tuż… Patrzyłem na to kompletnie bezsilnie, pozbawiony alternatywy wobec szkolnego obowiązku. Nigdy więcej nie zamierzam oglądać podobnej historii. Konstytucyjny obowiązek szkolny jest w mojej ocenie prawem okrutnym. Nie jestem w stanie patrzeć na wynurzenia prof. Semadeni inaczej, jak na prace dra Mengele. Z zachowaniem proporcji, rzecz jasna. Ale uważam, że problem można i trzeba definiować również w tych kategoriach.
Wybacz mi, proszę, osobisty wątek, na który pewnie trudno Ci będzie jakkolwiek zareagować bez zażenowania, ale myślę, że od czasu do czasu konkret w tych dyskusjach się przydaje 🙂
Nie wiedziałem, że w IBE piszą testy… W ogóle mało jeszcze wiem. Moje własne doświadczenia – poza ilomaś lekturami i próbą zorientowania się w badaniach opisujących status quo – sprowadzają się do likwidowania szkolnych blokad i urazów, głównie z matematyki. Obecnie „specjalizuję się” w wiejskich dzieciach gimnazjalnych z patologicznych rodzin i średnią ocen w okolicy 1.5. Udaje mi się je zwalniać ze szkoły (gdzie i tak położono na nie kreskę) i brać do siebie. Nie spotkałem dotąd ani jednego przypadku, którego nie dałoby się wyprowadzić znacznie poza zakres szkolnych umiejętności. To nawet nie trwa długo. Nie dłużej niż trzy miesiące, z których zresztą większość marnujemy, bo najdłużej trwa wzajemne dogadywanie się z tymi często bardzo zdemoralizowanymi dziećmi. Badania IBE są dla mnie interesujące – chcę wiedzieć dokładniej, co i dlaczego powoduje w szkole te straty mentalne, z którymi obcuję, i dlaczego szkoła nie potrafi zrobić tego, co udaje się nawet mnie samemu w pojedynkę. Sporo odpowiedzi już znalazłem – one moim zdaniem wcale nie są oczywiste. Nie były ani dla mnie (a taki całkiem głupi nie jestem), ani też niespecjalnie widzę zgodność poglądów, ilekroć ludzie (w tym fachowcy) dyskutują o zawartości szkolnych programów. Dane z tych badań pomagają mi myśleć. Mógłbym gadać bez końca o własnych doświadczeniach z dziećmi, ale to są tylko anegdotyczne historie ekscentrycznego dziwaka – kontekst „twardych danych” jest mi ze wszech miar potrzebny.
Cofając się w tych własnych poszukiwaniach wstecz szkolnych klas dotarłem właśnie do nauczania początkowego. Z rozpaczą konstatuję, że jedyną metodą, która wydaje mi się wytrzymywać krytykę, jest zostawić wtedy dzieci w spokoju – niech się uczą same, każde w swoim tempie, również od siebie nawzajem, a Boże broń nie od nauczyciela, który niech co najwyżej odpowiada na pytania, dbając jedynie, by środowisko dziecka stymulowało do ich zadawania. Niech nauczyciel będzie w pobliżu gotowy odpowiadać na pytania. Niech dzieci zadają pytania, na które odpowiada nauczyciel, a nigdy odwrotnie. Niech się nauczyciel skoncentruje na socjalizacji bo to właśnie tego oczekuje u progu szkoły psychika dzieci. Niech nigdy nie łączy wychowania z próbami nauczenia czegokolwiek, bo to zawsze się miesza, a skutki są fatalne. Nauczyciel nie wie, że odpytując dziecko z elementarnego dodawania do dziesięciu, nie uczy go w istocie rachunków, a raczej zasad relacji dziecka z nauczycielem, który ma władzę, a dziecko chce od niego akceptacji, a nie wiedzy. Nie sądzę, by ktokolwiek uznał te moje wnioski za akceptowalne, ani też sam się do nich nie przywiązuję. Bardzo natomiast chciałbym zobaczyć np. bardziej szczegółowe informacje o tym, co zbadała wspominana tu już Gruszczyk-Kolczyńska. Nie umiem ocenić jej kwalifikacji, które Dorota tu tak stanowczo kwestionuje – nie umiem nawet znaleźć jej oryginalnego tekstu, ale zagadnienie, które znam z pobieżnych cytowań, wydaje mi się fundamentalnie ważne.
Danusia
3 sierpnia 2012 at 10:39Pawle
może poszukaj strony z rodzicami uczącymi dzieci w domu. Pamiętam jeden artykuł o takim stowarzyszeniu. Było o tym, że od czasu do czasu spotykają się na wspólne zajęcia. Wydaje mi się, że będzie tego coraz więcej. Są też szkoły alternatywne np pedagogiki waldorwskiej. Życzę ci owocnych poszukiwań i decyzji.
Znacznie bardziej cenię sobie :”doświadczenia z dziećmi, ale to są tylko anegdotyczne historie ekscentrycznego dziwaka” niż badania ilościowe. Badania ilościowe i masowe mogą potwierdzić tylko nasze tezy, ale niczego nowego nie odkryją, a rozmowy, nowe idee i doświadczenia tak. Zresztą same wyniki badań są nieprzydatne, dopiero wnioski coś mogłyby dać, a niestety wnioski są najczęściej błędne.
Ceń sobie swój własny rozsądek. Na pewno dużo wiesz z doświadczenia z „trudnymi” gimnazjalistami. I to jest znacznie więcej niż wiadomość, że np 75,3% nauczycieli nauczania początkowego woli uczyć humanistyki niż matematyki. Kiedyś byłam na prezentacji badań w których pytano setki uczniów: Czy dziś na lekcji rozwiązywałeś problemy. Dużo kasy i wniosek, którego nie pamiętam, bo musi być bzdurny. Przecież miałem matematykę dziś w szkole, więc rozwiązywałem problem, a mam też inne problemy, np jak spotkać się z kolegami wieczorem, całe lekcje kombinowałem.
Nie dam ci wskazówek, jak szukać wyników badań, bo ich nie cenię. jeśli mi wpadną do ręki, to czytam i wtedy raz myślę- o tego się spodziewałam, a drugi raz – ciekawe jakie pytanie było zadane i co respondenci z niego rozumieli.
Ostatni akapit Twojej wypowiedzi zakiełkował w mojej głowie do napisania innego wpisu o roli nauczyciela, pisałam już wiele razy na ten temat, ale ostatnio miałam rozmowę bardzo klarowną. O tym potem.
Osobiście, bardzo współczuję ci z powodu losów starszego synka. Nie obciążałabym siebie, każdy w sumie jest kowalem swego losu. Może się opamięta? Należy ufać.
Danusia
Paweł Kasprzak
3 sierpnia 2012 at 14:35Danusia,
Dzięki – informacje o „homeschooling” przeglądam systematycznie, porejestrowałem się w paru serwisach amerykańskich (gdzie to zjawisko rozwinęło się najbardziej) i w związku z tym czytam sporo literatury radykalnych protestantów (homeschooling w Stanach, podobnie jak w Polsce, bywa motywowany religijnie – nie lubisz statystyk, ale w Stanach to się ocenia na 80%, a w Polsce danych oczywiście nie ma).
Rola nauczyciela. W fajnym wystąpieniu prof. Sugata Mitra:
http://www.ted.com/talks/sugata_mitra_the_child_driven_education.html
pojawia się cytat z Clarke’a, że tam, gdzie nauczyciela rzeczywiście da się zastąpić komputerem, bez wątpienia należy to zrobić. To jedno z moich ulubionych zdań, choć się z nim głęboko nie zgadzam. Specyficzna metoda skądinąd przesympatycznego Hindusa daje zaś do myślenia. Odpowiada wielu moim własnym obserwacjom. Prof. Kłakówna dyskutując z projektami, które jej proponowałem (i które w jej ocenie miałyby szansę po prostu zastąpić szkołę, choć wcale nie mierzyłem aż tak wysoko), wyraziła opór przed dehumanizowaniem edukacji. Oczywiście: nie sposób przecenić roli nauczyciela – to prawda. Odpowiedziałem jej jednak wtedy, że wolę dehumanizację w szkole, niż gdyby mi ją mieli humanizować nauczyciele, których sam pamiętam z własnej szkoły, albo większość z tych, którzy się dotąd zajmowali moimi dziećmi.
Znowu – nie lubisz statystyk, ale mniej więcej co 25 zatrudniona w Polsce osoba jest nauczycielem. Nie chcę powiedzieć, że każdego nauczyciela utrzymuje 24 zatrudnionych gdzie indziej (równie dobrze można powiedzieć, że każdy nauczyciel utrzymuje 3 bezrobotnych, bo również tak da się przedstawić proporcje). Gdyby to byli ludzie przywiązani do prawdy jako wartości i gotowi jej bronić, wrażliwi na krzywdę, z poczuciem sprawiedliwości i wieloma innymi cechami, których oczekujemy od nauczycieli, to Polska byłaby innym krajem, niż jest obecnie. Nie tylko dlatego, że lepiej by kształciła i wychowywała dzieci. Zwyczajnie dlatego, że mielibyśmy armię aktywnych, wartościowych obywateli, reagujących na „mizerię tego świata”. Nie mamy tej armii – mamy ludzi przeciętnych i trudno, żeby było inaczej. Wspomniane wyżej cechy nie funkcjonują społecznie w kulturze, co powoduje, że wielkie grupy ludzi o przeciętnej charakterystyce są ich również pozbawione – trudno, żeby było inaczej, bo taka właśnie jest natura średniej. To tylko jeden z mnóstwa możliwych przykładów niezupełnie standardowych spostrzeżeń, w których obserwacje statystyczne mają swoją rolę.
Badania mają, czy też powinny mieć własne życie, jak to się dzieje w nauce. Kiedy w Stanach w ramach niezwykle kosztownego projektu STAR sprawdzano wpływ wielkości szkolnych klas na jakość kształcenia, po to by dać na podstawie badań rekomendacje stanowym legislaturom, to oczywiście można uznać, że wydaje się furę pieniędzy na sprawdzanie rzeczy oczywistych. A jednak badania te gwałtownie skrytykowano, podnosząc ich rozmaite błędy. W całej obfitej w opracowania literaturze, która się w efekcie pojawiła, ustalono raczej ponad wątpliwość – takie mam wrażenie czytając na ten temat – że realizacja tego skądinąd słusznego postulatu wcale nie jest wystarczającym warunkiem sukcesu i niekoniecznie musi przynieść jakąkolwiek poprawę. Ani nie jest warunkiem koniecznym. Że zatem może bardziej opłaca się inaczej inwestować pieniądze, kiedy się chce poprawy sytuacji.
Chcę powiedzieć, że to treść, metoda i wnioski z badań powinny być krytykowane, a nie sam fakt ich podejmowania (więc np. fakt używania tabletów jest wg mnie jednym z argumentów do rzeczy). Raport IBE „Społeczeństwo w drodze do wiedzy” (ma zły tytuł, bo kierunek marszu jest odwrotny, co publikacja zresztą pokazuje), zawiera obserwację katastrofy – przynajmniej w kilku punktach. Według mnie – przynajmniej w kilku punktach zwłaszcza dotyczących matematyki – ten raport zawiera rzetelne obserwacje, których nie ma nigdzie indziej. Jeśli zestawić go z przeglądem ostatniej historii podstawy programowej nauczania matematyki – czarno na białym widać, że szkolny program należy napisać na nowo i nawet mniej więcej wiadomo jak, a wymagania podstawy po prostu znieść. Według mnie to potencjalnie płodny tekst, a wcale nie pseudo-badanie za furę publicznej kasy. Przede wszystkim jednak ani sobie nie przypominam krytyki tego opracowania, ani nie zauważyłem głosów domagających się wyciągnięcia wniosków z tego raportu.
Danusia
4 sierpnia 2012 at 13:01Pawle
1. Jestem jednak nieprzejednanym sceptykiem w stosunku do badań. Co Tobie daje wiadomość, że: „nie lubisz statystyk, ale w Stanach to się ocenia na 80%, a w Polsce danych oczywiście nie ma”.
Ważne dla Ciebie jest – jak to robić, a nie ile osób to robi. Jak, tego badania nie pokażą.
2. Nauczyciela nie da się zastąpić komputerem. Robiono i robi się takie próby, ale NIC Z TEGO. Kiedyś wydawało się, że wystarczy nagrać nauczyciela dobrym wykładem i puszczać w TV i była porażka. Są sytuacje, że inaczej nie można (np na farmie w Australii), ale to jest zło konieczne. Do dobrego nauczania potrzebna jest interakcja z uczniem. Pewnie, że dobry wykład w internecie jest lepszy niż marny nauczyciel w realu, ale do marnego n-la lepsze jest wszystko.
3.”Gdyby to byli ludzie przywiązani do prawdy jako wartości i gotowi jej bronić, wrażliwi na krzywdę, z poczuciem sprawiedliwości i wieloma innymi cechami, których oczekujemy od nauczycieli, to Polska byłaby innym krajem, niż jest obecnie” – Nauczyciele to nie jest zły kawałek społeczeństwa, oni mają dobre wartości i są powiązani z prawda, to tacy sami ludzie jak ja i ty. I wśród nich zdarzają się marne jednostki, ale jest ich jak sądzę mniej niże gdzie indziej, bo ich podstawową motywacją nie jest zarabianie pieniędzy.
4. Jeśli chodzi o badania STAR, to po co je w ogóle zaczynać. Każdy nauczyciel powie, że lepiej mu uczyć mniejsze klasy (bez przesady z liczebnością), to jest jasne bez badań i profesorów. Trzeba się zastanowić jak zmniejszyć liczbę uczniów w klasach, albo jak uczyć liczne klasy. Może np zatrudnić 2 nauczycieli w klasie? Tego badania mi nie powiedzą! Szkoda mojej kasy na STAR i awanturę po nich.
5. Jestem za zdrowym rozsądkiem w miejsce badań za dużą kasę. I pytajmy specjalistów, czyli nauczycieli, a nie ich kontrolujmy.
Danusia
zorientowany
23 sierpnia 2012 at 13:21Przecież robią:
http://bnd.ibe.edu.pl/
Dorota
2 sierpnia 2012 at 09:59Po przeczytaniu artykułu o testowaniu przyszłorocznych pierwszoklasistów w Głosie Wielkopolskim mam pytanie pierwsze po co dzieciaki mają palcem klikać w ikonę misia na tablecie i z misiakiem palec wkładać na wirtualną półkę. Wręczam dzieciom misiaki, lale z koszyka zabawek w klasie i proszę , aby ułożyły np. na półce, pod półką, za szafą itd. Krótko, sprawnie, i po 2 minutach wiem o dzieciach to co chcę wiedzieć. Jakiekolwiek testy i w formie papierowej i tabletu to jedna wielka bzdura. Dzieci się obserwuje, a nie testuje. No, ale jeżeli za tym projektem stoi Pan Federowicz to polecam dla rozrywki zredagowany przez tegoż naukowca ( o ile jest naukowcem) raport o edukacji. Zapewniam, iż to doskonała rozrywka prezentująca stan intelektualny naszych profesorów, którzy pełnią ważne stanowiska w resorcie. Swoją droga życzę powodzenia tym co testy przeprowadzać będą . Każde dziecko z tabletem to dziecko z zabawką, a nie narzędziem badawczym jak wydaje się tym co badać zamierzają. A co do badań IBE i rzetelności tej instytucji oraz tez p. Gruszczyk – Kolczyńskiej. Radzę najpierw z panią profesor porozmawiać osobiście i doświadczyć tego co mówi, aby w ogóle odnosić się do jej tez. Warto też poczytać co pisała 30 lat temu, a co pisze teraz . Wnioski przyjdą bardzo szybko. Zapewniam, iż w naszym kraju mamy lepszych naukowców i bardziej odpowiedzialnych za swe wypowiedzi pedagogów.
Danusia
2 sierpnia 2012 at 10:55W tym artykule jest sprzeczność pomiędzy tytułem a zawartością.
Tytuł: „Sprawdzą, czy pierwszoklasiści są gotowi do nauki w szkole podstawowej”
Zawartość: „Dzięki temu dowiemy się, jakim potencjałem i umiejętnościami dysponują dzieci, które rozpoczynają naukę w szkole. Kolejne badanie zostanie przeprowadzone pod koniec roku szkolnego. Porównując wyniki obu dowiemy się, jakich postępów dokonali uczniowie”
Czyli test ma służyć z jednej strony zbadaniu, czy dzieci się nadają do szkoły, a z drugiem porównaniu wiedzy, to mi jakoś razem nie pasuje już w założeniach.
Druga sprawa, to dlaczego w Polsce naukowcy są tak daleko od praktyki?
Dlaczego wykładowcy uczący przyszłych nauczycieli nie potrafią sami nauczać?
Jak można wymagać od studenta po 5 latach kształcenia, żeby dobrze uczył, jeśli przez 5 lat był nauczony w sposób nudny i bez polotu?
Dlaczego naukowiec może być specjalistą od jednej dziedziny, a nauczyciel ma łączyć wiedzę z różnych przedmiotów?
Dawniej podobno bywało tak, że wykładowca przyszłych nauczycieli był najpierw nauczycielem w szkole i to nie przez jeden rok. A u nas jeśli nawet ma za sobą jakieś doświadczenie, to ono było powodem, że z tej szkoły uciekł na uczelnię.
To co mnie zaskakuje na Białorusi, to dobrzy wykładowcy uczelni pedagogicznych, którzy są obecni w szkole, sami prowadzą zajęcia z uczniami i są otwarci na nowinki. Ciekawe dlaczego u nas nie?
U nas jest taka klasyka, że pani profesor uczy o metodach aktywnych robiąc wykład pod tablicą. Miałam kiedyś wykład dla pracowników uczelni pedagogicznej i musiałam się bardzo napracować, aby chcieli porozmawiać w parach!
Danusia
Xawer
3 sierpnia 2012 at 20:41Nie było mnie kilka dni na tym blogowisku, więc nadrabiając odpowiem na raz na wiele przewijających się tu wątków szczegółowych.
@Danusia „Kiedy zaczniemy testować nowrodki? ”
Wydaje mi się, że lekarze tu już robią. Również badając ich sferę psychiczną.
@Paweł „Stąd pomysł, żeby badać dzieci „na wejściu” i potem „na wyjściu”, próbując zmierzyć, co dodano. Jakkolwiek operacyjnie i brzydko to brzmi, takie założenia jednak mają jakiś sens.”
Problem EWD i pokrewnych badań to temat na oddzielny wątek, nie raz zresztą już tu poruszany. Otóż nie zgodzę się z Twoim twierdzeniem, że mają sens. Zupełnie inaczej pracuje się z dziećmi upośledzonymi umysłowo, a zupełnie inaczej z wybitnie zdolnymi, a jeszcze inaczej z przeciętnymi. Nie ma żadnej metodologii (poza żonglowaniem liczbami w stylu EWD) pozwalającej porównać, czy „szkoła życia” pomagając w osiągnięciu podstawowej samodzielności dzieciom z mongolizmem daje im większą „wartość dodaną” czy może Staszic daje większą „wartość dodaną” kształcąc przyszłe elity.
Potrzebne jest całe spektrum szkół od specjalnych przez masowe po elitarne. I nie da się stworzyć jednolitej „skali oceny” czy też definicji „wartości dodanej”, jakie każda z nich daje uczniom w swojej specyfice.
@Danusia „nauczyciele nauczania początkowego muszą lepiej rozumieć matematykę … Nie może to być nauczanie wyższej matematyki, bo znajomość topologii algebraicznej nie pomaga w zrozumieniu sensu procentów”
I tu się z Tobą zupełnie nie zgadzam. Obycie w topologii algebraicznej i podobnych zagadnieniach pozwala zrozumieć BEZSENS procentów, a raczej ich uczenia w szkole i zrozumieć obciach procentowo-maturalny.
Niech nauczyciele nauczania początkowego nie rozumieją sensu procentów. Ale niech sami potrafią „myśleć matematycznie” a nie wyłącznie „realizują program”.
Wracamy tu do mojego pomysłu sprzed pół roku: zorganizowania zajęć z filozoficznych podstaw matematyki dla przedszkolanek i nauczycielek wczesnoszkolnych. http://osswiata.pl/stojda/2012/01/24/matematyka-dla-przedszkolanek/
Przypomnij Jackowi, że temat wisi, a przy pomocy CEO mozna by się tym zająć.
Paweł Kasprzak
3 sierpnia 2012 at 21:40Xawer, zastrzeżenia dotyczące prób porównywania „wartości dodanej” oferowanej upośledzonemu dziecku vs. tej, którą dodaje elitarna szkoła komuś bardzo zdolnemu, są oczywiście słuszne. To znaczy byłyby – gdybyśmy wiedzieli, że takie porównania ktoś robi. A nie wiemy. Nie mam pojęcia, co tym razem chce badać IBE. Ani nie wiem jak. Sądzę, że to jakiś „follow-up” ich „Matematyki pod lupą”, gdzie stwierdzili, że dramat zaczyna się w klasach I – III. Może się chcą temu przyjrzeć bliżej i może obserwacja „na wejściu” i „na wyjściu” coś im powie. Łatwo sobie wyobrazić, że rzeczywiście może powiedzieć i choć równie łatwo wymyślić rozmaite głupoty, które mogą przy tej okazji popełnić, nie widzę powodu, by zakładać, że tak się właśnie stanie.
Masz również rację, że tak jak szkolne programy, metody itd. powinny być na wiele sposobów i na wielu poziomach zróżnicowane, tak stosowanie wobec nich jednolitej miary ma bardzo ograniczony sens, o ile jakikolwiek. Myślę zresztą, że w owej pluralistycznej przyszłości jakichś trendów będzie się udawało doszukać. Natomiast dzisiaj pojęcie przeciętnej szkoły ma dość wyraźny i bardzo smutny sens, więc doprawdy jest co badać jednolitą miarą.
Nie twierdzę, że badania IBE będą wartościowe, czy choćby sensowne. Wydaje mi się co prawda, że ich „Matematyka pod lupą” takie nadzieje stwarza, ale tu przede wszystkim protestowałem przeciw krytyce badań z góry – za to, że się je w ogóle podejmuje.
Zauważ przy tym, że ostatni raport IBE przeszedł bez echa. Ani nikt się nie czepiał jakichś fałszów i błędów, które być może w nim tkwią, ani nikt się nie przejął ich diagnozą – przecież katastrofalną.
Danusia
4 sierpnia 2012 at 12:44Ksawery
Jacek w USA, ale przypomnę.
Ja jeszcze raz w sprawie procentów. Czy jesteś za samodzielnym nauczeniem się procentów przez uczniów poza szkołą? Czy może nie trzeba umieć liczyć procentów?
Znam osoby znające bardzo naukowe teorie, a nie potrafiące policzyć procentu.
Mnie się wydaje, że z matematyki szkolnej warto wynieść znajomość liczenia procentu. Problemem jest jak je wyłożyć uczniom.
„Niech nauczyciele nauczania początkowego nie rozumieją sensu procentów” – z tym nie mogę się zgodzić.
Danusia
Xawer
3 sierpnia 2012 at 22:52Wiemy, że ideą stojącą za EWD było właśnie mierzenie jedną miarą elitarnych szkół, działających w modelu cherry picking i szkół z biednego przedmieścia. EWD miało właśnie sposobem oceny jakości działania szkoły, abstrahującym od „jakości” uczniów, jakie do niej trafiają.
Badanie IBE mnie nie bulwersuje (w przeciwieństwie do reakcji Danusi i kilku komentatorów). Dopóki takie badania nie stają się elementem pętli sprzężenia zwrotnego, ustawiającymi działanie szkół pod osiągnięcie wyników, to nie bulwersują mnie bardziej niż np. badania wad postawy i skrzywień kręgosłupa wśród 6-latków.
Nie znam badań (poczekam na raport IBE — oni zazwyczaj pokazują szczegóły metodologiczne), a na notce gazetowej trudno się opierać, więc i nie mam pojęcia, na czym polegało to „wykorzystywanie tabletów do badań” — ale jeśli rzeczywiście to 6-latki miały same obsługiwać te tablety, to badanie będzie mało miarodajne w zakresie innym, niż „umiejętność posługiwania się elektronicznymi gadżetami”.
Danusia
4 sierpnia 2012 at 13:05Ksawer
„poczekam na raport IBE” – i tu się znowu różnimy. Nie chcę czekać i bezsensownie płacić za badania, które przy okazji krzywdzą dzieci.
Czym jestem starsza tym bardziej wyznaję zasadę: ZAPOBIEGAĆ, a nie naprawiać.
Szczególnie by się przydało w sprawach wojen.
Danusia
Xawer
4 sierpnia 2012 at 18:321. Rozwiń, proszę, w jaki sposób krzywdzą te dzieci? Jakoś nie widzę tej krzywdy. Czy badania wad postawy (nastawione na ogólnopolski raport o wadach postawy, a nie na indywidualne wskazania rehabilitacyjne dla poszczególnych dzieci) wśród 6-latków też je krzywdzą? W jaki sposób?
2. Na wyniki każdych rzetelnych badań trzeba poczekać, chyba, że masz do czynienia z magikiem, który przychodzi z różdżką i mówi Ci od razu, że siedzisz na szkodliwej „żyle wodnej”.
3. Nie wiem, jaki jest koszt tych badań, ale żeby tylko na takie rzeczy wywalane były publiczne pieniądze, to byłbym bardzo szczęśliwy.
Cały budżet IBE (znalazłem tylko za 2008…) to 11Mzł — tyle, co koszty utrzymywania jednej przeciętnej, 600-osobowej gminnej szkoły.
Danusia
6 sierpnia 2012 at 10:19ad 1. Testowanie dzieci i nadawanie im punktów i naklejek, na pewno nie jest dla nich dobre, obojętnie jaki za tym stoją intencje. Znane są w historii np pomiary czaszek, które były wykorzystywane podle.
Wiem, że Cię to nie przekonuje, ale ja zawsze będę orędowniczką tych, co wypadają na końcu.
ad 2. Nad przeprowadzeniem badań trzeba się zastanawiać PRZED, a ni tylko PO.
ad 3. Wolałabym, aby nawet małe moje pieniądze wydawane były z sensem. To, że gdzieś indziej są tracone bez sensu, nie jest dla mnie argumentem za.
D
Xawer
4 sierpnia 2012 at 23:23„Mnie się wydaje, że z matematyki szkolnej warto wynieść znajomość liczenia procentu. ”
Jeśli to jest JEDYNE co można wynieść ze szkoły, to oczywiście, że warto. Ale z pewnością nie za cenę 13 lat (1+6+3+3) spędzonych w ławkach. Procenty, to coś, co można opanować w czasie jednej lekcji i szkoda poświęcać temu więcej czasu. Jeśli komuś jedna lekcja nie wystarczyła, to nie ma sensu go tym dalej nękać.
” „Niech nauczyciele nauczania początkowego nie rozumieją sensu procentów” – z tym nie mogę się zgodzić. ”
Ależ oczywiście, że lepiej, żeby rozumieli! Znaczy — żeby umieli to liczyć, bo nic tu nie ma do „rozumienia”. Definicja, algorytm, podstawić, zapisać wynik. Jaka „filozofia” i „rozumienie” stoi za tym, że spodnie za 100zł po obniżce o 20% kosztują 80zł?
Jeśli system każe nauczycielom uczyć używania śrubokręta, to powinni sami umieć posługiwać się śrubokrętem. Ale jeśli mają nauczyć dzieci myśleć, a nie tylko wkręcać śrubki, to poza umiejętnością posługiwania się śrubokrętem, powinni wiedzieć i o Archimedesie i o Emmie Noether i o rozpadach $\beta$ (rozróżniających pomiędzy śrubkami lewo- i prawoskrętnymi — gdyby ktoś nie wiedział, że świat NIE MA symetrii lustrzanej).
(przepraszam za spóźnioną odpowiedź – Twój komentarz schował mi się w drzewku innych)
Danusia
6 sierpnia 2012 at 10:27Ksawery
Tak sobie gaworzymy na ten temat od dłuższego czasu. Różnica między nami polega na tym, że ty chcesz nauczać tych co rokują dobrze, a ja uważam, ze edukacja jest dla wszystkich. Stąd nasze różnice.
Procenty mają znać wszyscy, a jak do nich dojdą to inna sprawa. Czasami (często) jedna lekcja nie wystarczy.
Procenty można rozumieć jako algorytm sam i wtedy szybko wyparowuje z głowy i tak jakby go nie było, potrzeba zrozumienia, może prostego, ale jednak zrozumienia, co to jest 1%.
„powinni wiedzieć i o Archimedesie i o Emmie Noether i o rozpadach β (rozróżniających pomiędzy śrubkami lewo- i prawoskrętnymi — gdyby ktoś nie wiedział, że świat NIE MA symetrii lustrzanej” – ekstra, naprawdę myślisz, że wszyscy dobrzy nauczyciele wiedzą kto to była Noether? Można zachęcić do poznawania matematyki bez tej skądinąd ciekawej wiedzy.
Każdy z nas dwojga buja w obłokach, ja społecznych, a ty naukowych.
Xawer
6 sierpnia 2012 at 12:46Ale oczywiście, że edukacja powinna być dla wszystkich.
Ale to nie znaczy ani:
1. że dla wszystkich ma być taka sama;
2. że tych nie zainteresowanych matematyką da się ją zainteresować wałkując z nimi zadania na procenty.
Pawła doświadczenia z jedynkowymi uczniami z wiejskiego gimnazjum pokazują, że jeśli im się przestaje zawracać głowę tym, żeby wykuli zasady liczenia procentów, a zacznie opowiadać o niewymierności $\sqrt{2}$, pokazują, że wtedy nawet ich udaje się ich czymś zainteresować i zaczynają rokować nadzieje.
Jeśli edukacja „dla wszystkich” tych „wszystkich” traktuje jako niedowrozwinięte postaci kalkulatora (czyli usiłuje spowodować, żeby nie mylili się w obliczeniach na kartce i wymnażaniu procentów), to nie dziwmy się, że bardzo niewielu „rokuje nadzieje” — a i to wbrew szkole, a nie dzięki niej.
„Każdy z nas dwojga buja w obłokach, ja społecznych, a ty naukowych.”
Naprawdę bujaniem w obłokach jest postulat, by nauczyciele matematyki znali ją na poziomie matury mat-fiz z naszych czasów?
Oczywiście – w kontekście raportu IBE o przygotowaniu nauczycieli matematyki, jest to nierealne oczekiwanie. Tego pokolenia nauczycieli (poza nielicznymi wyjątkami) nie da się już uratować. Ale może wreszcie trzeba zacząć wymagać czegoś od nich na studiach, żeby nie powielał się mechanizm „nauczyciel, dla którego szczytem abstrakcji matematycznej są procenty, uczy wyłącznie tabliczki mnożenia i procentów?”
„Jak mały Jasio ma się nauczyć procentów w małej miejscowości?”
W sklepiku wiejskim „U Iwony” serki i jogurty na trzy dni przed terminem ważności lądują pod szyldem „-30%”. Wiejscy Jasiowie jakoś (ewentualnie z pomocą pani Iwonki) dają sobie z tym radę i doskonale rozumieją o co w tym chodzi.
„-30% to znaczy, że jak kosztowało 2.50zł, to teraz sprzedam o 75gr taniej, czyli za 1.75zł” – takie tłumaczenie pani Iwonki jest znacznie skuteczniejsze, niż szkolne zadania i nie wymaga 13 lat siedzenia w ławce.
Danusia
7 sierpnia 2012 at 13:39„Pawła doświadczenia z jedynkowymi uczniami z wiejskiego gimnazjum pokazują, że jeśli im się przestaje zawracać głowę tym, żeby wykuli zasady liczenia procentów, a zacznie opowiadać o niewymierności 2√, pokazują, że wtedy nawet ich udaje się ich czymś zainteresować i zaczynają rokować nadzieje” – oj Paweł miał takie doświadczenie, ale nie należy go uogólniać. Moi uczniowie nie zachwycali się tym dowodem, a miałam świetnych uczniów.
Z Panią Iwonką też bym za dużych nadziei nie wiązała. Choć bywają wspaniałe Panie Iwonki. Przepraszam Ksawery, ale ty ciągle mówisz o wyjątkach.
Danusia
Xawer
7 sierpnia 2012 at 14:34„Moi uczniowie nie zachwycali się tym dowodem”
Zastanów się dlaczego. Bo zarówno Pawła, jak i moi właśnie na coś takiego lecą.
Zastanów się też, czy zachwycali się Twoimi lekcjami o procentach.
Broń Boże, nie sugeruję, że Twoje zdolności dydaktyczne są gorsze niż Pawła, czy moje. Podejrzewam jednak, że była różnica w nastawieniu. Dla Twoich to była kolejna bzdura wciskana im pod przymusem, a dla pawłowych i moich, to było coś, po co przyszli z własnej woli.
„Z Panią Iwonką też bym za dużych nadziei nie wiązała.”
Dlaczego nie? U pani Iwonki liczenie procentów ma realny wymiar możliwości kupienia czterech smacznych budyńków czekoladowych (ja ich nie znoszę, ale dzieci je uwielbiają) za cenę trzech. A w szkole ma bezsensowny kontekst rozwiązywania kolejnego bzdurnego zadania.
Danusia
7 sierpnia 2012 at 18:33Kswery
„Broń Boże, nie sugeruję, że Twoje zdolności dydaktyczne są gorsze niż Pawła, czy moje” – mam nadzieję , że nie będziemy oceniać zdolności dydaktycznych w procentach?
Jedną z zasad, które wyznawałam to: żeby matematyka nie bolała. Ale nie plasuję siebie w czołówce dydaktyków matematyki, cały czas mam pytania w tej kwestii.
Gdyby Panie Iwonki były powszechne, to faktycznie nie byłoby potrzebne uczenie zagadnień praktycznych, bo życie by samo pracowało. Ale jednak praktyka pokazuje, że ludzie dorośli nie potrafią zastosować nawet prostej matematyki.
D
Xawer
7 sierpnia 2012 at 19:00Panie Iwonki i „ludzie dorośli nie potrafią zastosować nawet prostej matematyki.”
Tak, życie pracuje samo i szkoła tu niczego nie wnosi.
Nigdy nie spotkałem się z przypadkiem (a mieszkam na mazowieckiej wsi), żeby półpiśmienny robotnik budowlany nie rozumiał, co to znaczy przecena „-30%” na kit czy inną piankę montażową w składzie budowlanym w Jaktorowie. Doskonale potrafią porównać, co jest tańsze: 6.29zł, czy 8.99zł z przeceną -30%.
Ale podejrzewam, że ci sami wieśniacy mieliby kłopoty ze zdaniem matury z zadaniami na procenty.
Danusia
7 sierpnia 2012 at 22:09To dlaczego na maturze nie ma zadania typu: „-30%” na kit czy inną piankę montażową w składzie budowlanym w Jaktorowie. Doskonale potrafią porównać, co jest tańsze: 6.29zł, czy 8.99zł z przeceną -30%”?
Ty spotykasz zupełnie innych ludzi niż ja. Już pisałam,że w pierwszych moich latach w pracy musiałam wszystkim nauczycielom (renomowane LO) liczyć frekwencję, bo nie kumali wzoru, a bez niego też.
Danusia
Paweł Kasprzak
4 sierpnia 2012 at 23:28@ Xawer. Zgadza się – celem badań EWD miało być porównywanie rzeczy raczej jednak nieporównywalnych. Ale jeszcze raz – nie wiemy, co chce tym razem badać IBE. Gdyby z tego miała wyjść jakaś historia przebadanych dzieci – jakie są teraz i jakie będą np. za trzy lata, to interesujących wniosków nie da się z góry wykluczyć. Tak duża populacja raczej sugeruje próbę uzyskania jakiegoś przeciętnego obrazu, a niekoniecznie porównania typów szkół itd. No i masz oczywiście rację – nic w rzeczywistości nie wiemy, to tylko prasowa notatka.
@ Danusia. Dane o homeschoolingu w Stanach czytałem z zainteresowaniem, bo liczba tych, którzy się na to decydują, jest znaczna nawet jak na tak wielki kraj. Interesowały mnie motywacje, bo chciałem wiedzieć, czy, na ile i dlaczego ludzie bywają tam tak zdeterminowani w próbach oszczędzenia szkoły dzieciom. Informacja o ich religijnych motywacjach sporo mówi. Jakiego rodzaju motywacje mogą to być nieco dokładniej, mogłem się domyślać, znając specyficzną amerykańską purytańską tradycję, a newslettery, które czytam regularnie, szukając w nich pomocy naukowych, wydają się te intuicje potwierdzać – to rodzaj „Przebudźcie Się” Świadków Jehowy.
Raporty z badań należy czytać ostrożnie i bardzo krytycznie. Patrz błyskotliwa, choć przecież tak prosta, z refleksem wykonana kalkulacja Xawera obok u Marzeny na temat szwedzkich „wolnych szkół”, które rzekomo odpowiadały za obniżenie jakości szwedzkiego szkolnictwa w ogóle. To jednak nie odbiera sensu badaniom. Każe natomiast prowadzić rzetelną dyskusję.
Badania STAR mnie również zdumiały, ale jeszcze bardziej mnie zaskoczyła kontra do tych badań, która przeczyła tezie o roli małych klas. Notabene badano również sytuację z dwoma nauczycielami i tu poprawę wyników zanotowano największą. Czym innym są obserwacje dostarczające metodycznych wniosków np. o wartych zainteresowania metodach pracy z dziećmi, a czym innym badania na użytek decyzji o całości systemu oświaty. Dyskusja wokół projektu STAR sugeruje, że jeśli inwestować w podwojenie liczby nauczycieli (oraz dobudowanie dla nich co najmniej ścianek działowych w klasach), to trzeba mieć świadomość, że muszą temu towarzyszyć inwestycje w jakieś „ukryte zmienne”, które najwyraźniej musiały towarzyszyć eksperymentowi w Tennessee, gdzie małe klasy okazały się rzeczywiście tak skuteczne, jak o tym na ogół sądzimy. Tamtych badań nie bronię – one mi się nadal wydają cokolwiek kuriozalne. Natomiast nieco inaczej to wszystko wygląda, kiedy się zastanawiasz, gdzie wydać pieniądze, żeby poprawić kształcenie. Z dyskusji wokół STAR wyszło, że inwestowanie w zmniejszanie klas może mieć mniejszy sens niż się na ogół sądzi. Skutki mogą po prostu nie nastąpić.
Jeśli zaś o polskie badania IBE chodzi i ich dane dotyczące matematyki. Owszem, stwierdzili zastraszająco niskie kompetencje nauczycieli, ale nikt z tego nie wyprowadza wniosków, że nauczycieli trzeba zwolnić, albo im dać naganę. Choćby dlatego, że się nie da. IBE nie wyciąga wniosków, które mnie się narzucają, kiedy patrzę na ich wyniki. Dla mnie mianowicie jasne stają się postulaty radykalnego przeformułowania szkolnych programów. I przede wszystkim podręczników. Moim zdaniem to treść podręczników bardziej niż studia wpływa na to, co o szkolnej matematyce wiedzą i myślą nauczyciele.
Przy okazji, bo to się wiąże z zagadnieniem – Xawer ma rację – procenty są bez sensu. Nie wiem, czy procentowych rachunków dzieci powinny się uczyć w szkole (mogą – czemu nie?), czy poza szkołą samodzielnie. Wiem, że przyzwyczajone do myślenia dziecko nie będzie z tymi rachunkami miało kłopotów. Przede wszystkim jednak warto, żebyśmy sobie uświadomili, skoro prof. Semadeni już raczej tego nie pojmie, że procenty nie są podstawą matematyki. Ona polega na czymś zdecydowanie odmiennym.
Mówisz, że nauczycielom trzeba pomóc i masz rację. Nauczyciele „realizują” podręcznikowy program. To jeden z wielu powodów, dla których uważam, że podręczniki powinny oferować materiał jak najszerszy i jak najbardziej pogłębiony. Nieporównanie większy niż obecnie. Co równocześnie nie powinno jednak oznaczać, że od uczniów oczekuje się „opanowania” całości. Szkolny program matematyki w ostatnich latach ewoluuje w odwrotnym kierunku. Raport IBE dobrze pokazuje skutki. Są takie same dla kompetencji uczniów i nauczycieli.
Wreszcie – bo tego kompletnie nie rozumiem. Co dokładnie jest nie tak w badaniach IBE streszczonych w „Matematyce pod lupą”, poza tym, że je w ogóle zrobiono i że również nauczyciele, a nie tylko uczniowie wypadli w nich słabo?
Danusia
6 sierpnia 2012 at 10:34Pawle
1. „Nie wiem, czy procentowych rachunków dzieci powinny się uczyć w szkole (mogą – czemu nie?), czy poza szkołą samodzielnie” – Jak mały Jasio ma się nauczyć procentów w małej miejscowości, bez żadnej pomocy. Może Jaś da radę, ale na pewno nie każdy Jaś.
2. Jeśli chodzi o badania. Nie lecę po wszystkich, ale poproszę ostrożnie, szczególnie z kasą na nie. A mega ostrożnie z wnioskami.
3. Za podręcznik płaciłabym dopiero, po uzyskaniu dobrej opinii o nim od nauczycieli. Do tej pory z matematyki takiego nie spotkałam. Przez długi czas sama pisałam dla moich uczniów podręcznik, korzystałam z różnych zadań. Gdy zaczęłam stosować podręcznik, to okazało się, że mnie i uczniów ogranicza.Podręcznik powinien być dla nauczyciela, a w nim cele lekcji, kryteria oceniania, pytania kluczowe do wyboru i wiele wariantów do jednej lekcji. I jeszcze życzyłabym sobie linki do ciekawych prezentacji i lekcji.
Danusia
Paweł Kasprzak
6 sierpnia 2012 at 22:32Danusia,
Co do badań. Oczywiście, że ostrożnie z wnioskami – nawet ostrożniej niż z kasą. Tę ostrożność w jakiś sposób powinna przecież gwarantować normalna krytyka wyników – ale w Polsce coś kiepsko akurat z tą tradycją. Badań nie omawia się krytycznie, podobnie zresztą jak podręczników. Dziwne zwyczaje.
Procenty natomiast – zauważ, że należą do bardzo nielicznych rzeczy uważanych za elementy matematyki przydatne dla każdego. Miałbym kłopot, żeby wymienić wiele innych tego rodzaju umiejętności. Np. „pisemne” mnożenie i dzielenie staje się dzisiaj demode, bo kalkulatory. Nie wiem – pola prostych figur może… Procentów czepiam się tutaj – podobnie jak Xawer – bo rzeczywiście one się zdarzają na maturze i to jest wstyd po prostu. Ale przede wszystkim dlatego, że prawdopodobnie obaj (choć nie chcę mówić za Xawera) protestujemy przeciw utożsamianiu ich z podstawową matematyką.
Moim zdaniem Jaś nauczy się procentów sam, albo od kolegów (starszych lub młodszych), kiedy mu się w życiu okażą przydatne – które to sytuacje można sprowokować. Jeśli wypuścimy Jasia ze szkoły bez tej umiejętności, też nie będzie tragedii – jeśli mu to rzeczywiście będzie potrzebne (a będzie), to się tego w najgorszym razie nauczy jako człowiek dorosły. Tym łatwiej, im lepiej nauczymy go po prostu myśleć – w szkole, czy poza nią. Procenty w żadnym razie nie są potrzebne do zrozumienia jakiejkolwiek matematyki (Euklides ich nie znał) – to tylko narzędzie i moim zdaniem ogromnym błędem jest sugerowanie komukolwiek, że matematyka polega na takich rzeczach. Matematyka jest przede wszystkim o niebo ciekawsza i jeśli chcesz do niej zachęcić np. gimnazjalistę, to raczej na ciekawych rzeczach warto się skoncentrować, a nie na słupkach, procentach, wyrażeniach algebraicznych itd. Podobnie jest z fizyką, której podręcznik zaczyna się od tak fascynujących rzeczy, jak wzór na tarcie. Może jednak lepiej ten wykład zacząć choćby od klasycznych greckich pytań o istotę materii, początek świata, o to, co w nim istnieje naprawdę, jaka jest istota zjawisk przyrody itd.
Co do podręczników, co się z tym wiąże, to zdaje się, że myślimy bardzo podobnie, mimo kontrowersji procentowej. Ja uważam, że tu leży kto wie, czy nie podstawowy problem szkoły. W każdym razie myślę, że „rewolucyjne” podręczniki mają w sobie „rewolucyjny” potencjał zmiany. Napisałaś, że podręcznik powinien być dla nauczyciela i to zdanie bardzo gorąco popieram. Napisałaś też „wiele wariantów do jednej lekcji”, a ja bym to bardzo znacznie rozszerzył – również na wiele tematów do wyboru. Tu się nie da zaproponować jednolitego modelu dla dzieci w każdym szkolnym wieku i dla wszystkich przedmiotów – to jasne. „Po pierwsze zaciekawić” – to jest dla mnie podstawowy postulat. Po drugie spróbować zafascynować – to jest postulat kolejny. Próby osiągania przez uczniów biegłości w jakichś dziedzinach bardzo silnie uzależniłbym od spełnienia powyższych postulatów. To musi wyglądać inaczej w nauczaniu początkowym, a inaczej w przypadku dzieci starszych – łatwiej mi mówić o tych ostatnich.
Ktoś, kto jest np. zwycięzcą olimpiad historycznych nie powinien być na matematyce dręczony logarytmami, czy choćby rachunkiem zespolonym z amerykańskich „common standards”. Dzisiejsza szkoła myśli moim zdaniem bardzo głupio, próbując mu aplikować proste ćwiczenia z procentów. I przy okazji zanudzając nimi dziecko z matematycznymi uzdolnieniami, które siedzi w ławce obok. Zamiast tego opowiedziałbym takiemu dzieciakowi fragmenty historii matematyki, pokazałbym mu zdobycze ludzkiego myślenia i ich filozoficzne oraz kulturowe konsekwencje. To ważne również po to, by jego historia obejmowała coś więcej niż bitwy. Spróbowałbym mu również zaprezentować przykłady matematycznego myślenia – jak choćby ów tutaj w przykładach wymieniany wielokrotnie dowód niewymierności pierwiastka z dwóch. On wiele mówi o ludzkim myśleniu i z kilku innych powodów jest po prostu ciekawy. Niech humanistycznie uzdolniony dzieciak ma tę intelektualną przyjemność obcowania z paradoksem i abstrakcją, której przy tym nie zakłóca strach przed klasówką, bo nie ma najmniejszego sensu egzekwować tu „opanowania materiału”. Niech ma szansę zapytać z ciekawości, jeśli ją w nim zdołamy obudzić.
To jest jeden z powodów, dla którego podręczniki powinny oferować tematy do wyboru. Inne będą dla dzieci z matematycznymi inklinacjami, a inne dla pozostałych. W jednych pasję poszukiwania uniwersaliów wzbudzi kartezjańska geometria, a drugich logika. I oczywiście to nauczyciele przede wszystkim powinni korzystać z takich podręczników, które zaoferują spektrum możliwości i będą po prostu próbką tego, co najlepsze w intelektualnym dorobku ludzkości.
Podręczniki również powinny być na wiele sposobów interdyscyplinarne. Rozmawialiśmy z Ksawerym o przykładzie Ewy – biolożka dawała dzieciom świetne lekcje geografii. Dla mnie geografia jest świetnym przykładem szkolnej nudy, na którą nie umiem znaleźć rozwiązania – nie umiem w niej znaleźć niczego naprawdę ciekawego, poza garścią anegdot i kilkoma ciekawostkami. Ksawery stwierdził, że geografia nie nadaje się do zwartego wykładu w szkole – i moim zdaniem miał świętą rację, choć to agnostyk. Geografia może się pojawiać na marginesie matematyki, historii, biologii, fizyki itd. Czy jest sens robić z niej osobny przedmiot, skoro on jest nudny?
Tego rodzaju myślenie rozciągam na podstawę programową. Ona również zasługuje na bardzo radykalne przewartościowanie. Prof. Agnieszka Kłakówna napisała serię podręczników obejmującą cały szkolny program z polskiego. Są napisane według Twoich postulatów – z wariantami lekcji, wskazówkami dla nauczycieli itd. Spełniają również kilka moich – próbują zaciekawić i koncentrują się na problemach ważnych dla człowieka, również tego w szkolnym wieku, a nie np. na gramatyce opisowej, choć ona jest – sądzę – ważniejsza i bardziej potrzebna niż nieszczęsne procenty. Nie ma w tych podręcznikach wariantów tematów – bo to niemożliwe przy podstawie programowej i jej MEN-owskim rozumieniu.
Kształt podstawy programowej jest skazany na nie znajdujące rozwiązania napięcie między żenadą procentów na maturze, a przeładowaniem programu, które będzie konsekwencją jego rozszerzeń. Wybieralność zniesie to napięcie i uczyni naukę nie tylko przyjemniejszym, ale również bardziej efektywnym zajęciem – dla nauczycieli również. Ale istnieje o wiele bardziej podstawowy absurd w podstawie rozumianej po amerykańsku jako powszechny standard wykształcenia i on ma bez mała charakter błędu logicznego. Analiza polskich wyników egzaminacyjnych dobrze to zresztą pokazuje. Choćbyśmy nie wiem jak redukowali wymagania, rozkład gaussowski i tak sprawi, że uczciwy test będzie zawsze oblewany przez jakiś wyraźny procent uczniów. Jak pokazują kolejne maturalne skandale – nie jesteśmy na coś takiego gotowi. I właściwie – dlaczego mielibyśmy? Może lepiej pozwolić szkołom – jeśli będą chciały – ustanawiać własne egzaminy końcowe i niech ich trudność oraz zakres wyznaczy markę szkoły? Może lepiej również stwierdzić, że najlepiej sprawdzi kompetencje kandydatów uniwersytet, do którego zgłoszą się absolwenci szkół lub pracodawca?
Danusia
7 sierpnia 2012 at 13:35„Procentów czepiam się tutaj – podobnie jak Xawer – bo rzeczywiście one się zdarzają na maturze i to jest wstyd po prostu” – wstyd, to to, że procenty na tej maturze czasami wypadają słabo. Okazuje się, że Jasiowie nawet z pomocą szkoły ich nie opanowali. Nadzieja, że życie ich nauczy (mimo zapewnień Ksawerego)- wątpię.
Podręczniki – marzą mi się zróżnicowane i pomocne nauczycielowi, a nie tylko wydawnictwom.
„Dla mnie geografia jest świetnym przykładem szkolnej nudy, na którą nie umiem znaleźć rozwiązania” – szkoda, myślę, ze może być bardzo ciekawa. Nie bez powodu niektórzy żyją, aby podróżować. A wiele podróży można odbyć też wirtualnie.
„Może lepiej również stwierdzić, że najlepiej sprawdzi kompetencje kandydatów uniwersytet, do którego zgłoszą się absolwenci szkół lub pracodawca?” – A najlepiej pierwszy rok studiów.
Danusia
Wiesław Mariański
14 sierpnia 2012 at 21:321.
Dobrze, pomyślmy pozytywnie o tych testach. Załóżmy, że opisane badania są sensowne i bardzo dobrze zaplanowane. „Badaniami kieruje prof. Anna Brzezińska, więc można być spokojnym o ich jakość naukową.” Pozostaje postawić tylko trzy pytania kluczowe: jaki ma być pożytek z tych badań ? jak zostaną wykorzystane ich wyniki ? jaki jest plan „skonsumowania” owych wyników ? Stawia jedną, wspólną odpowiedź-hipotezę: ŻADEN. Wyniki pójdą do szuflad naukowców. Obecny system oświaty nie jest w stanie skonsumować i wykorzystać wyników badań naukowych.
2.
Oto fragment wypowiedź profesora Stanisława Dylaka o wspomnianym teście.
„najważniejsza jest tu odpowiedź na pytanie: Czemu to badanie służy?
No właśnie, czemu? Dalsze pytania: I co – jeżeli dziecko nie zrobi postępów – to co? Kogo wywalimy ze szkoły – ucznia czy nauczyciela? Kto będzie powtarzał rok? Podstawowa niewiadoma – czy jest tak, że dzieci rozwijają się równomiernie – według postępu liniowego? Czy też skokowo? Czy to wiemy?
A może samo rozwiązywania zadań na tabletach będzie trudnością? Tu chyba
jest błąd metodologiczny – podwójne nowe – nie będziemy wiedzieć co mogło
ukształtować wyniki… Czy mamy pewność, że równe warunki prowadzą do takich samych rezultatów u wszystkich uczniów? Uczniowie to jednak nie szczury – mimo, że te ostatnie są inteligentne i badania nad nimi pomagają budować hipotezy dot. uczenia się człowieka…
Martwi mnie to, że wyniki testów od samego początku staną się celem edukacji
szkolnej… To jest ślepa uliczka… Wbija edukację w tory powierzchowności…
Przede wszystkim jednak jest tu ukryte założenie, że wyniki testu dokładnie
opisują intelekt i pozwalają przewidywać człowiecze sukcesy… Życie temu przeczy…”
3.
A to fragment opinii profesora Bogusława Śliwerskiego.
„Po co wydaje się setki tysięcy złotych na badania, dzięki którym badacze IBE dowiedzą się, jakim potencjałem i umiejętnościami dysponują dzieci, które rozpoczynają naukę w szkole? Już teraz, przed ich przeprowadzeniem, każdy nauczyciel może bez tabletów i bez tych diagnoz ocenić ów potencjał. A może w MEN pracuje się nad nową teorią rozwoju dzieci w wieku wczesnoszkolnym i usiłuje znaleźć dla niej potwierdzenie? Mam nadzieję, że za rok w IBE wymyślą diagnozę tych samych kompetencji tyle tylko, że prowadzących tego typu badania. Koniecznie należy kupić im tablety. Problem badawczy będzie bardziej rewolucyjny: Jakim potencjałem i umiejętnościami dysponują socjolodzy lub inni naukowcy, którzy przeprowadzili diagnozę kompetencji sześciu – i siedmiolatków? „
dsterna
16 sierpnia 2012 at 10:56Czemu to badanie służy? – pytanie kluczowe!
Pamiętam czas tworzenia egzaminów (wtedy) – po gimnazjum. Miały służyć nauczycielom, aby mogli ocenić czego nauczycieli, a czemu służą teraz?
Trzeba zapobiegać, a nie potem płakać nad rozlanym mlekiem.
Z ostatnich dni – wycofano się z danych osobowych w systemie SIO i bardzo dobrze, ale gołym okiem widać było, ze pomysł ich zamieszczania jest po prostu nieodpowiedzialny.
Jestem za tym, aby zastanowić się nad skutkami zanim się coś zrobi.
Danusia
grażka
13 grudnia 2012 at 07:01Przeczytałam dziś o tym badaniu w Rzeczpospolitej – z trudem przychodzi mi uwierzyć w to, co tam napisano:
http://www.rp.pl/artykul/960777.html
http://www.rp.pl/artykul/19,960831-Rodzice–takie-badanie-to-farsa.html
http://www.rp.pl/artykul/182403,960840-Tylko-dla-zdrowych-dzieci.html
a to już kuriozalne – to prawda? rzeczywiście tak jest?
[…] Instytut Badań Edukacyjnych, który je prowadzi (jest to instytucja podlegająca resortowi edukacji), zawęził też grupę badawczą tylko do zdrowych dzieci.
Wątpliwości wywołuje forma prowadzenia badania. Otóż udział w ankiecie niesie ze sobą wymierne korzyści. Rodzinom, które zostały wytypowane do badania, oferuje się talony do jednej z sieci handlowych, ponadto biorą one także udział w losowaniu samochodu terenowego. W sumie przebadanych ma zostać 3,1 tys. dzieci, zatem za badanie jednego zapłacimy ok. 1,3 tys. zł. […]
dsterna
13 grudnia 2012 at 09:47Badaniami to chyba piekło jest wybrukowane, może nie badaniami, ale wnioskami z badań. D