Badać czy leczyć?

Mam wiele sprzecznych uczuć związanych z badaniami edukacyjnymi. Może zresztą nie tylko edukacyjnymi. Wiem, że to pewnie jest obrazoburcze, ale ja po prostu im nie dowierzam. Obawiam się, że często nie są rzetelne. I nie dlatego, że badacze nie są rzetelni, lecz dlatego, że nie są wzięte pod uwagę pewne czynniki mające wpływ na badane zjawisko.
Pewien czas temu słyszałam o badaniach w sprawie zażywania narkotyków w szkole. Wniosek z badań był następujący: w szkołach publicznych biorą, a w szkołach niepublicznych nie biorą. Badacz przeprowadzał wywiady z dyrektorami szkół. Nietrudno zrozumieć, że dyrektor szkoły prywatnej starał się zminimalizować sprawę, gdyż bał się o nabór do swojej szkoły, zaś dyrektor szkoły państwowej liczył na pomoc władz w walce z nasilającym się zjawiskiem w jego szkole. Może zresztą się mylę i powody są inne, ale wnioski z badań są co najmniej wątpliwe.
Pani Ewa Wojdyłło w swojej książce pt. My rodzice dorosłych dzieci podaje wyniki prac jednego z badaczy, który odkrywa, że samotne matki źle wychowują synów. Wniosek został wyciągnięty z badań nad chłopcami zażywającymi narkotyki, jako przyczynę patologii badacz podaje niewłaściwe wychowanie chłopców przez same matki. O ojcach nie wspomina, bo ojcowie wcześniej już odeszli od żon i dzieci..
Denerwują mnie również cykliczne badania na temat szkodliwości np. aspiryny. W swoim życiu przeżywałam już kilka razy okresy zachwytu nad tym lekiem i też „naukowe’ przestrogi przed jego zażywaniem. Przypomnijmy sobie również badania na temat – masło, czy margaryna. I jak tu wierzyć badaczom?
Druga sprawa to mało korzyści wynikających z badań. Samo mierzenie przecież nic nie zmienia. To trochę tak jak z lekarzem, który proponuje: Czy mam postawić samą diagnozę, czy też leczyć? Fakt, czasami w poważnych schorzeniach bez właściwej diagnozy pacjent nie wyzdrowieje. Ale najważniejsze jest jednak leczenie, a decyzja o jego rodzaju może być podjęta intuicyjnie na podstawie objawów. Czasami jednak lepiej jest nie przeszkadzać organizmowi, który sam podejmie działania samolecznicze. Jedno jest pewne, sama diagnoza nie wystarczy, trzeba wyciągnąć wnioski i podjąć działania.
Podobnie jest w edukacji, sama diagnoza nic nie zmienia, trzeba leczyć lub wierzyć w samouleczenie. W kwestii leczenia w dziedzinie edukacji jest lepiej niż w medycynie, bo istnieją wskazówki typu: zapalenie płuc – antybiotyk. W edukacji tak już nie jest, bo jeśli okazuje się, ze uczniowie nie potrafią np. czytać ze zrozumieniem, to – no właśnie co?
Dlatego jestem przeciwna marnowaniu czasu na diagnozowanie szkół. Wszystko, co wychodzi w takim badaniu, jest szkołom przeważnie wiadome. Badanie zewnętrzne ze względu na swoją ogólność nie może wnosić odkrywczych informacji. Jedynie wewnętrzna uczciwa samoocena, może wykryć coś zaskakującego i jednocześnie dać wskazówki, jak sytuację naprawić lub zmienić.
Natknęłam się na artykuł  (http://www.for.org.pl/pl/aktualnosci/1/1269) – Prezentacja FOR: Szkołę mą widzę kosztowną autorstwa Wiktora Wojciechowskigo, Lecha Kaliny i Aleksandra Łaszka.
Przeczytałam:Polskie szkoły pustoszeją i drożeją: w ciągu dekady liczba uczniów spadła o jedną trzecią, nauczycieli jest prawie tylu, co na początku wieku, a wydatki na edukację wzrosły o ponad 40 proc. W rezultacie wśród krajów OECD w Polsce przypada prawie najmniej uczniów na nauczyciela, a polscy nauczyciele uczą znacznie mniej niż ich zagraniczni koledzy. Wynagrodzenia nie motywują ich zresztą do bardziej wytężonej pracy”
Wszystko poparte przekonującymi badaniami, wykresami i zestawieniami. Propozycji rozwiązań brak.
„Autorzy zachęcają do podjęcia dyskusji nad dostosowaniem polskiej edukacji do przemian demograficznych, co dałoby oszczędności dla budżetu państwa i pozwoliłoby przeznaczyć część uwolnionych środków na motywacyjny system wynagrodzeń nauczycieli i inne potrzeby edukacji”
Spójrzmy, co piszą autorzy:
1. „Gdyby nauczyciele w Polsce poświęcali na prowadzenie zajęć tyle czasu, co ich koledzy
za granicą, dydaktyką zajmowałoby się 273 tys. pedagogów, tj. o 148 tys. ( 35 proc.) mniej
niż teraz. Na jednego nauczyciela przypadałoby wtedy 19,6 ucznia, czyli więcej o około 4,5 niż średnio w krajach OECD”
Ukryta jest tu informacja o małej liczbie godzin pensum polskiego nauczyciela. Karta nauczyciela broni tych ustaleń. Zmieniać kartę? Ale czy jest gwarancja, że wpłynie to na poprawę jakości edukacji?
2. „Przy efektywnym zarządzaniu zasobami kadrowymi zmniejszenie zatrudnienia w polskim systemie edukacji nie musiałoby wpłynąć negatywnie na liczebność klas.”
Jeśli tak miałoby być, to pensum musiałoby się zwiększyć, co mogłoby odbić się na jakości nauczania.
Trwa dyskusja – ile właściwie godzin pracuje nauczyciel. Niektórzy uważają, że można tę liczbę policzyć. Mnie się wydaje, że jest to nie do zrobienia. Zakłada się, że nauczyciel oprócz zajęć dydaktycznych (pensum), przygotowuje się do lekcji, odbywa zebrania w radzie pedagogicznej i z rodzicami, nieustannie się dokształca itd. Prawda jest taka, że jeden nauczyciel robi to przez cały czas, a inny godziny swojej pracy ogranicza do minimum. Nie można tego sprawdzić, bo też włożona praca często nie przekłada się na efekty. Spotkałam się wiele razy z propozycją, aby nauczyciele pracowali w szkole tak jak inni pracujący – 40 godzin tygodniowo. Podczas pracy mogliby wykonywać wszystkie nałożone na nich obowiązki. Problemem numer są braki lokalowe – nie ma miejsca w polskich szkołach dla nauczycieli pracujących 8 godzin. Na tym można by zakończyć dyskusję, ale jest jeszcze jeden aspekt, z którego nie zdają sobie sprawy osoby spoza oświaty. Dobry nauczyciel nie kończy pracy po wyjściu ze szkoły, on „niesie” swoich uczniów do domu, myśli o nich, rozwiązuje problemy. Każdy, kto miał okazję znać choć jednego dobrego nauczyciela, wie, że jego praca to nie tylko18 godzin tygodniowo.
3. „W 2008 r. przeciętna klasa w polskiej podstawówce liczyła 19 uczniów, wobec średniej 21,6 dla krajów OECD. Na poziomie edukacji średniej niższej przeciętna klasa liczyła 24 uczniów, wobec średniej 23,7 dla krajów OECD”
Trzeba odróżnić sytuację miasta i wsi. W Polsce mamy na wsiach małe szkoły i często mało dzieci w klasach. Za to w dużych miastach są klasy przepełnione. Badania pokazują tylko średnią.
Na wsiach jest więcej szkól podstawowych, może dlatego tak przedstawiają się dane. Jednak likwidacja małych szkół (nie rozpatrując się, czy byłaby to dobra decyzja) pociągnęłaby za sobą koszty dojazdu dzieci do szkół, co już teraz jest w wielu gminach trudnym problemem.
Zainteresowało mnie, że w szkołach podstawowych w Polsce i w Finlandii jest tyle samo dzieci w klasach, ale w szkołach średnich mamy znacznie liczniejsze klasy niż w Finlandii. Przywołuje Finlandię, gdyż nie raz zwracano uwagę na dobrą oświatę w tym kraju.
4. „Szacunki Banku Światowego pokazują, że podniesienie pensum dydaktycznego nauczycieli w Polsce z 18 godzin do 24 godzin tygodniowo, a więc wciąż poniżej średniej dla krajów OECD, oznaczałoby redukcję etatów o 70 tys. czyli o 14 proc. Ten ruch oznaczałby oszczędności około 1,6 mld złotych rocznie dla budżetu państwa.”
Ciągle mówimy o pensum. Trzeba jednak pamiętać, że zwiększenie pensum nie idzie w parze z jakością nauczania. Gdyby nakazać nauczycielom uczyć 36 godzin tygodniowo, to na pewno niewiele by nauczyli. Gdzieś trzeba się zatrzymać. MEN wprowadza od roku tzw. godziny karciane, nie są one przeznaczone na normalne lekcje, nauczyciel powinien je wykorzystać na zajęcia pozalekcyjne. Pensum więc wzrasta, ale nie spowoduje to oszczędności.
5. „Przeciętne wydatki publiczne na ucznia szkoły podstawowej w odniesieniu do wielkości PKB na mieszkańca są w Polsce jednymi z najwyższych wśród krajów OECD. W przypadku uczniów gimnazjów i liceów relacja ta kształtuje się jednak w Polsce poniżej średniej dla krajów OECD.”
Porównajmy się do Finlandii, gdzie wskaźnik wynosi – 18. W Polsce – 25, a przeciętnie w krajach OECD – 20. To są dane dotyczące szkoły podstawowej, za to w szkołach średnich jest już równo – Finlandia i Polska – po 22,  a średnia OECD – 24. Złożoność tego problemu mnie przytłacza, nie umiem się ustosunkować do finansów, gdyż na wydatki ma wpływ wiele czynników.
6. „Tempo awansu zawodowego polskich nauczycieli należy do najszybszych wśród krajów OECD, a rozpiętość zarobków między grupą początkującą a najwyższą – do największych wśród tych krajów”
Obecny system awansu wtedy, gdy powstawał wydawał się  bardzo rewolucyjny i obiecujący. Okazało się jednak, że jest zbyt prosty, i większość nauczycieli szybko osiągnęła pułap. W czasie pokonywania szczebli awansu nauczyciele byli zmotywowani do wysiłku, ale widząc koniec ścieżki, przestawali się starać. MEN próbuje wymyślić nowy system lub zreformować już obecny.
Mój pomysł, to awans poziomy. Dyrektor obarcza odpowiedzialnością nauczyciela za dodatkową pracę i go za nią wynagradza. Byłby to awans tymczasowy, bo w przyszłym roku ten przywilej mógłby otrzymać inny nauczyciel. Ale jest szansa, że nauczyciele staraliby się dodatkowe obowiązki spełniać dobrze.
Myślę też o naśladowaniu systemu USA, tam każdy nauczyciel musi wykazać się odpowiednią liczbą punktów zdobytych przez uczestnictwo w doskonaleniu. Gdyby rynek szkoleń dla nauczycieli był uwolniony i każdy z nauczycieli mógł wybrać sobie szkolenie zgodnie ze swoimi potrzebami, to możliwe, że nauczyciele taki system zaakceptowaliby.
Jak dotąd, wiemy, że jest źle, ale nie wiemy, co zrobić, aby było dobrze.
Może przyjrzeć się dokładniej tej Finlandii?

<!–[if !mso]> <! st1:*{behavior:url(#ieooui) } –>  

Badać czy leczyć?

Mam wiele sprzecznych uczuć związanych z badaniami edukacyjnymi. Może zresztą nie tylko edukacyjnymi. Wiem, że to pewnie jest obrazoburcze, ale ja po prostu im nie dowierzam. Obawiam się, że często nie są rzetelne. I nie dlatego, że badacze nie są rzetelni, lecz dlatego, że nie są wzięte pod uwagę pewne czynniki mające wpływ na badane zjawisko. Pewien czas temu słyszałam o badaniach w sprawie zażywania narkotyków w szkole. Wniosek z badań był następujący: w szkołach publicznych biorą, a w szkołach niepublicznych nie biorą. Badacz przeprowadzał wywiady z dyrektorami szkół. Nietrudno zrozumieć, że dyrektor szkoły prywatnej starał się zminimalizować sprawę, gdyż bał się o nabór do swojej szkoły, zaś dyrektor szkoły państwowej liczył na pomoc władz w walce z nasilającym się zjawiskiem w jego szkole. Może zresztą się mylę i powody są inne, ale wnioski z badań są co najmniej wątpliwe.

Pani Ewa Wojdyłło w swojej książce pt. My rodzice dorosłych dzieci podaje wyniki prac jednego z badaczy, który odkrywa, że samotne matki źle wychowują synów. Wniosek został wyciągnięty z badań nad chłopcami zażywającymi narkotyki, jako przyczynę patologii badacz podaje niewłaściwe wychowanie chłopców przez same matki. O ojcach nie wspomina, bo ojcowie wcześniej już odeszli od żon i dzieci..

Denerwują mnie również cykliczne badania na temat szkodliwości np. aspiryny. W swoim życiu przeżywałam już kilka razy okresy zachwytu nad tym lekiem i też „naukowe’ przestrogi przed jego zażywaniem. Przypomnijmy sobie również badania na temat – masło, czy margaryna. I jak tu wierzyć badaczom?

Druga sprawa to mało korzyści wynikających z badań. Samo mierzenie przecież nic nie zmienia. To trochę tak jak z lekarzem, który proponuje: Czy mam postawić samą diagnozę, czy też leczyć? Fakt, czasami w poważnych schorzeniach bez właściwej diagnozy pacjent nie wyzdrowieje. Ale najważniejsze jest jednak leczenie, a decyzja o jego rodzaju może być podjęta intuicyjnie na podstawie objawów. Czasami jednak lepiej jest nie przeszkadzać organizmowi, który sam podejmie działania samolecznicze. Jedno jest pewne, sama diagnoza nie wystarczy, trzeba wyciągnąć wnioski i podjąć działania.

Podobnie jest w edukacji, sama diagnoza nic nie zmienia, trzeba leczyć lub wierzyć w samouleczenie. W kwestii leczenia w dziedzinie edukacji jest lepiej niż w medycynie, bo istnieją wskazówki typu: zapalenie płuc – antybiotyk. W edukacji tak już nie jest, bo jeśli okazuje się, ze uczniowie nie potrafią np. czytać ze zrozumieniem, to – no właśnie co?

Dlatego jestem przeciwna marnowaniu czasu na diagnozowanie szkół. Wszystko, co wychodzi w takim badaniu, jest szkołom przeważnie wiadome. Badanie zewnętrzne ze względu na swoją ogólność nie może wnosić odkrywczych informacji. Jedynie wewnętrzna uczciwa samoocena, może wykryć coś zaskakującego i jednocześnie dać wskazówki, jak sytuację naprawić lub zmienić.

Natknęłam się na artykuł  (http://www.for.org.pl/pl/aktualnosci/1/1269) – Prezentacja FOR: Szkołę mą widzę kosztowną autorstwa Wiktora Wojciechowskigo, Lecha Kaliny i Aleksandra Łaszka.

Przeczytałam:Polskie szkoły pustoszeją i drożeją: w ciągu dekady liczba uczniów spadła o jedną trzecią, nauczycieli jest prawie tylu, co na początku wieku, a wydatki na edukację wzrosły o ponad 40 proc. W rezultacie wśród krajów OECD w Polsce przypada prawie najmniej uczniów na nauczyciela, a polscy nauczyciele uczą znacznie mniej niż ich zagraniczni koledzy. Wynagrodzenia nie motywują ich zresztą do bardziej wytężonej pracy”

Wszystko poparte przekonującymi badaniami, wykresami i zestawieniami. Propozycji rozwiązań brak.

„Autorzy zachęcają do podjęcia dyskusji nad dostosowaniem polskiej edukacji do przemian demograficznych, co dałoby oszczędności dla budżetu państwa i pozwoliłoby przeznaczyć część uwolnionych środków na motywacyjny system wynagrodzeń nauczycieli i inne potrzeby edukacji”

Spójrzmy, co piszą autorzy:

 

1. „Gdyby nauczyciele w Polsce poświęcali na prowadzenie zajęć tyle czasu, co ich koledzy

za granicą, dydaktyką zajmowałoby się 273 tys. pedagogów, tj. o 148 tys. ( 35 proc.) mniej

niż teraz. Na jednego nauczyciela przypadałoby wtedy 19,6 ucznia, czyli więcej o około 4,5

niż średnio w krajach OECD”

Ukryta jest tu informacja o małej liczbie godzin pensum polskiego nauczyciela. Karta nauczyciela broni tych ustaleń. Zmieniać kartę? Ale czy jest gwarancja, że wpłynie to na poprawę jakości edukacji?

 

2. „Przy efektywnym zarządzaniu zasobami kadrowymi zmniejszenie zatrudnienia w polskim

systemie edukacji nie musiałoby wpłynąć negatywnie na liczebność klas.”

Jeśli tak miałoby być, to pensum musiałoby się zwiększyć, co mogłoby odbić się na jakości nauczania.

Trwa dyskusja – ile właściwie godzin pracuje nauczyciel. Niektórzy uważają, że można tę liczbę policzyć. Mnie się wydaje, że jest to nie do zrobienia. Zakłada się, że nauczyciel oprócz zajęć dydaktycznych (pensum), przygotowuje się do lekcji, odbywa zebrania w radzie pedagogicznej i z rodzicami, nieustannie się dokształca itd. Prawda jest taka, z

że jeden nauczyciel robi to przez cały czas, a inny godziny swojej pracy ogranicza do minimum. Nie można tego sprawdzić, bo też włożona praca często nie przekłada się na efekty. Spotkałam się wiele razy z propozycją, aby nauczyciele pracowali w szkole tak jak inni pracujący – 40 godzin tygodniowo. Podczas pracy mogliby wykonywać wszystkie nałożone na nich obowiązki. Problemem numer są braki lokalowe – nie ma miejsca w polskich szkołach dla nauczycieli pracujących 8 godzin. Na tym można by zakończyć dyskusję, ale jest jeszcze jeden aspekt, z którego nie zdają sobie sprawy osoby spoza oświaty. Dobry nauczyciel nie kończy pracy po wyjściu ze szkoły, on „niesie” swoich uczniów do domu, myśli o nich, rozwiązuje problemy. Każdy, kto miał okazję znać choć jednego dobrego nauczyciela, wie, że jego praca to nie tylko18 godzin tygodniowo.

 

3. „W 2008 r. przeciętna klasa w polskiej podstawówce liczyła 19 uczniów, wobec średniej 21,6 dla krajów OECD. Na poziomie edukacji średniej niższej przeciętna klasa liczyła 24 uczniów, wobec średniej 23,7 dla krajów OECD”

Trzeba odróżnić sytuację miasta i wsi. W Polsce mamy na wsiach małe szkoły i często mało dzieci w klasach. Za to w dużych miastach są klasy przepełnione. Badania pokazują tylko średnią.

Na wsiach jest więcej szkól podstawowych, może dlatego tak przedstawiają się dane. Jednak likwidacja małych szkół (nie rozpatrując się, czy byłaby to dobra decyzja) pociągnęłaby za sobą koszty dojazdu dzieci do szkół, co już teraz jest w wielu gminach trudnym problemem.

 

Zainteresowało mnie, że w szkołach podstawowych w Polsce i w Finlandii jest tyle samo dzieci w klasach, ale w szkołach średnich mamy znacznie liczniejsze klasy niż w Finlandii. Przywołuje Finlandię, gdyż nie raz zwracano uwagę na dobrą oświatę w tym kraju.

 

4. „Szacunki Banku Światowego pokazują, że podniesienie pensum dydaktycznego nauczycieli w Polsce z 18 godzin do 24 godzin tygodniowo, a więc wciąż poniżej średniej dla krajów OECD, oznaczałoby redukcję etatów o 70 tys. czyli o 14 proc. Ten ruch oznaczałby

oszczędności około 1,6 mld złotych rocznie dla budżetu państwa.”

Ciągle mówimy o pensum. Trzeba jednak pamiętać, że zwiększenie pensum nie idzie w parze z jakością nauczania. Gdyby nakazać nauczycielom uczyć 36 godzin tygodniowo, to na pewno niewiele by nauczyli. Gdzieś trzeba się zatrzymać. MEN wprowadza od roku tzw. godziny karciane, nie są one przeznaczone na normalne lekcje, nauczyciel powinien je wykorzystać na zajęcia pozalekcyjne. Pensum więc wzrasta, ale nie spowoduje to oszczędności.

 

5. „Przeciętne wydatki publiczne na ucznia szkoły podstawowej w odniesieniu do wielkości PKB na mieszkańca są w Polsce jednymi z najwyższych wśród krajów OECD. W przypadku uczniów gimnazjów i liceów relacja ta kształtuje się jednak w Polsce poniżej średniej dla krajów OECD.”

Porównajmy się do Finlandii, gdzie wskaźnik wynosi – 18. W Polsce – 25, a przeciętnie w krajach OECD – 20. To są dane dotyczące szkoły podstawowej, za to w szkołach średnich jest już równo – Finlandia i Polska – po 22,  a średnia OECD – 24. Złożoność tego problemu mnie przytłacza, nie umiem się ustosunkować do finansów, gdyż na wydatki ma wpływ wiele czynników.

 

6. „Tempo awansu zawodowego polskich nauczycieli należy do najszybszych wśród krajów

OECD, a rozpiętość zarobków między grupą początkującą a najwyższą – do największych

wśród tych krajów”

Obecny system awansu wtedy, gdy powstawał wydawał się  bardzo rewolucyjny i obiecujący. Okazało się jednak, że jest zbyt prosty, i większość nauczycieli szybko osiągnęła pułap. W czasie pokonywania szczebli awansu nauczyciele byli zmotywowani do wysiłku, ale widząc koniec ścieżki, przestawali się starać. MEN próbuje wymyślić nowy system lub zreformować już obecny.

Mój pomysł, to awans poziomy. Dyrektor obarcza odpowiedzialnością nauczyciela za dodatkową pracę i go za nią wynagradza. Byłby to awans tymczasowy, bo w przyszłym roku ten przywilej mógłby otrzymać inny nauczyciel. Ale jest szansa, że nauczyciele staraliby się dodatkowe obowiązki spełniać dobrze.

Myślę też o naśladowaniu systemu USA, tam każdy nauczyciel musi wykazać się odpowiednią liczbą punktów zdobytych przez uczestnictwo w doskonaleniu. Gdyby rynek szkoleń dla nauczycieli był uwolniony i każdy z nauczycieli mógł wybrać sobie szkolenie zgodnie ze swoimi potrzebami, to możliwe, że nauczyciele taki system zaakceptowaliby.

 

Jak dotąd, wiemy, że jest źle, ale nie wiemy, co zrobić, aby było dobrze.

Może przyjrzeć się dokładniej tej Finlandii?

14 komentarzy

  • avatar

    Wiesław Mariański

    31 grudnia 2010 at 06:26

    Dlatego uważam, że potrzebny jest jeden, najważniejszy program badawczy: „Co zmieniłbyś w swojej szkole ?” Program skierowany do czterech najważniejszych uczestników szkoły: nauczycieli, dyrektorów, uczniów i rodziców.
    Przede wszystkim nauczyciele i dyrektorzy powinni głośno rozmawiać o reformowaniu swojej szkoły i całego systemu oświaty. Dlaczego ich głos jest niesłyszalny ? Czy oni nie są ekspertami edukacji ?

    • avatar

      Danuta Sterna

      1 stycznia 2011 at 17:09

      Strasznie przyjemnie spotkać kogoś kto w wielu sprawach dotyczących edukacji myśli podobnie.
      Jak byłam młodsza, to wydawało mi się, że wszyscy w ważnych sprawach myślą jednakowo. Ale się myliłam. Teraz wiem, że to co mnie się wydaje oczywiste, dla innych jest nie do przyjęcia. Tym większe zaskoczenie, jeśli bez uzgadniania zdanie okazuje się, że ktoś ma je takie samo. Dziękuję.
      Zdecydowanie uważam, że jedynymi specjalistami od szkoły są osoby z nią związane. Ogólne wytyczne dla wszystkich szkól najczęściej się nie sprawdzają, bo nie uwzględniają specyfiki danej szkoły. W Finlandii zrezygnowano z nadzorowania szkół na rzecz ich doskonalenia. To znaczy uznano, że można szkołom zaufać i fundusze, które szły na kontrole dać na doskonalenie.
      Pewna kontrola musi pozostać np. prawna, ale innej to nie widzę potrzeby.
      Szkoła sama najlepiej wie, czy dobrze pracuje. I tylko wspólna dyskusja w gronie specjalistów (dyrekcji, nauczycieli, rodziców, uczniów, środowiska lokalnego) może odkryć drogi poprawy.
      CEO od lat preferuje wewnętrzną samoocenę szkoły, taką, która angażuje cała społeczność szkolną.
      Obawiam się jednak, że nowe przepisy na temat nadzoru zewnętrznego mogą samoocenę zepchnąć i pozostanie tylko znana zabawa w policjanta i złodzieja: kontrola szuka błędu, a szkoła stara się, aby go nie wykryto.
      D

  • avatar

    Wiesław Mariański

    31 grudnia 2010 at 07:20

    W matematyce nie ma zadania, którego nie można rozwiązać w miarę szybko. Jeżeli ja nie potrafię, proszę o pomoc, rozwiązujemy zespołowo. Szukamy różnych metod, porównujemy z zadaniami podobnymi, próbujemy podejść od końca, stosujemy metodę eksperymentu, uproszczenia, robimy burzę mózgów, itd. W ostateczności staramy się rozwiązać tyle ile potrafimy, dobrnąć w pracy jak najdalej, podać chociaż rozwiązanie przybliżone.
    Takie podejście dotyczy wszelkich problemów: w polityce, w biznesie, w życiu rodzinnym. To jest kwestia postawy, pozytywnego podejścia do tematu: nie ma problemu nie do rozwiązania. Każdy można rozwiązać sprawnie i skutecznie, w całości lub częściowo.
    Zadziwiająca jest niemoc w rozwiązywaniu problemów polskiej szkoły. Jako rodzic i obywatel jestem już zniecierpliwiony i poirytowany. Nie widzę żadnej zmiany od 50 lat. Z usług oświaty korzysta w tej chwili moje czwarte dziecko. I nic, wszystko odbywa się tak samo, gdy ja byłem uczniem.
    Czy to zadanie jest tak trudne ? Czy rozwiązujący są tak nieudolni ? Czy może są leniwi ? A może boją się, że w trakcie rozwiązywania upadnie dotychczasowy model i ujawni się nowy obraz świata – jak u Kopernika ?
    Zatem pozostaje tradycyjna konkluzja i dylemat: co chcemy zrobić i jak tego dokonać ? Odpowiedź: spotykać się, rozmawiać, uzgadniać i działać odważnie, mocno, głośno. Jestem w tej kwestii zniecierpliwionym, poirytowanym, zimno kalkulującym optymistą.

    • avatar

      Danuta Sterna

      1 stycznia 2011 at 17:10

      „W matematyce nie ma zadania, którego nie można rozwiązać w miarę szybko”
      Z tym bym się nie zgodziła. W matematyce są nierozwiązane problemy, które pozostają takimi przez wiele, wiele lat. Za to uważam, że proste rozwiązania są najlepsze. Prowadziłam kiedyś w szkole taki konkurs matematyczny dla uczniów, którego celem było znalezienie najelegantszego rozwiązania zadania.
      Z drugiej strony zgadzam się, że co dwie głowy, a może i więcej – to więcej niż jedna. Czyli – WSPÓŁPRACA. W polskiej szkole jest jej jak na lekarstwo, a nawet uznawana jest za niedopuszczalną. Byłabym za dyskusją lokalną, obywatelską – Jaka szkoła?, ale też może moglibyśmy zajrzeć do innych krajów i nie wyważać drzwi już otwartych. Poza Polską zrobiono wiele badan edukacyjnych i tylko trzeba by było je przetłumaczyć, bo przecież Polacy nie są jacyś zupełnie wyjątkowi i wyniki tych badań ich pewnie też dotyczą. A w tych badaniach mówi się dużo o samoocenie, a mało o kontroli zewnętrznej, a u nas jakoś na odwrót.
      D

  • avatar

    Wiesław Mariański

    2 stycznia 2011 at 12:50

    Pani Danusiu.
    Też tak kiedyś myślałem, i jeszcze że jak jak jakieś rozwiązanie jest lepsze od dotychczasowego, to łatwo jest przekonać do niego zainteresowanych i że oni chętnie wdrożą je w życie. A teraz widzę, że to wymaga wielkiego trudu i umiejętności, nawet sprytu.
    Zabrzmi to zapewne niezbyt mądrze, ale mam ochotę krzyknąć: nadszedł już czas, do dzieła, do ataku !!!

  • avatar

    Wiesław Mariański

    2 stycznia 2011 at 13:00

    Teraz o współpracy i dwóch różnych podejściach, postawach wobec zasad (np. zasady współpracy).
    Obserwuję dwie postawy dotyczące zasad, na przykład ZSZID:
    – zawsze okazuję/okazujemy szacunek i prowadzę/prowadzimy dialog – to są moje/nasze wewnętrzne, niepisane zasady
    – SZID jest moją/naszą fundamentalną zasadą – deklaruję/deklarujemy ją oficjalnie i głośno w miejscu pracy, jestem/jesteśmy gotów/i podpisać się pod nią
    Różnica wydaje się subtelna. Ja uważam, że te dwie postawy dzieli przepaść.
    Dwa przykłady.
    Rozmowa nauczyciela z dyrektorem.
    N: nie zgadzam się z pana decyzją i nie podoba mi się sposób w jaki pan ją przekazuje; uważam, że powinien pan przedyskutować z nami tę sprawę.
    D: ja tu jestem dyrektorem, ja podejmuję decyzje i nie muszę się panu tłumaczyć.
    N: ale proszę wysłuchać moich argumentów.
    D: nie mam czasu na dyskusję z panem, a poza tym jest pan jeszcze zbyt młodym nauczycielem aby wtrącać do tych spraw. Jeśli się to panu nie podoba, to nie musi pan tu pracować. Jest wielu bezrobotnych, którzy chętnie pana zastąpią.
    Rozmowa dwóch nauczycieli.
    N1: moi uczniowie znów narzekają na pani wybuchy złości i apodyktyczność.
    N2: którzy, proszę podać nazwiska – porozmawiam z nimi.
    N1: ale to ja chciałem porozmawiać z panią o problemie.
    N2: nie ma żadnego problemu. Uczę już trzydzieści lat, więc proszę mnie nie pouczać. Ja nie wtrącam się do pani stylu pracy.
    Czy w SZSZID nie byłoby takich rozmów ? Tak, mogłyby być. Ale ich zakończenie byłoby zupełnie inne. W szkole tradycyjnej mogę powiedzieć mojemu przeciwnikowi tylko tak: nie zgadzam się, nie masz racji, mylisz się, to jest oburzające, tak się nie robi, czuję się zlekceważony, proszę mnie nie obrażać, itp. W tym przypadku miarą sporu są moje i twoje osobiste zasady, poglądy, nawyki i uczucia.
    W SZSZID przytoczone rozmowy można zakończyć zupełnie inaczej niż w szkole konwencjonalnej, krótko i zwięźle: to co powiedziałeś jest niezgodne z zasadą SZID. Rozmówcy odwołują się tutaj do zasad zewnętrznych, niezależnych od ich światopoglądu i uczuć. Nie jest najważniejsze, że ktoś błędnie postąpił, że zlekceważył lub obraził mnie. Pierwszoplanową sprawą jest czy postępuje niezgodnie z przyjętą reguła, czy łamie fundamentalną zasadę. Drugoplanowe stają się nasze osobiste przekonania, emocje i uprzedzenia.
    Dziękuję
    WM

    • avatar

      Danusia

      3 stycznia 2011 at 13:46

      Podoba mi się, ale mam pewną obawę. Jak wprowadzić sztywne zasady SZSZID, takie aby nie budziły wątpliwości. Dla jednego wypowiedź narusza zasady, a dla innego nie. To są delikatne materie, więc sztywność nie jest wskazana.

  • avatar

    M.

    18 stycznia 2011 at 14:52

    Wrzucę kamyczek do tego ogródka.
    Nie jestem matematykiem, ale przemawiają do mnie takie porównania. Myślę, ze równanie, o którym mowa, ma bardzo wiele rozwiązań i w tym tkwi główny problem. Temat jest głęboki i szeroki, ale ja krótko powiem: dla mnie sprawa zamyka się w prawdzie: jaki pan, taki kram. Myślę, że to od dyrektora placówki, jego stylu rządzenia i priorytetów zależy, jaka jest szkoła. Można – mimo wielu ograniczeń – stworzyć zespół szkolny, który poprowadzi uczniów do sukcesu, można za priorytet uznać właśnie skuteczne nauczanie z zastosowaniem tolerancji i szacunku, można… Długo by wymieniać. Problem jednak w tym, że mało kto patrzy w ten sposób na człowieka, który pretenduje do roli dyrektora szkoły. Organ prowadzący, który jest odpowiedzialny za obsadzenie tego stanowiska, ma – mimo że wydaje się to mało wiarygodne – trochę inne priorytety. Na pewno myśli też o tym, o czym wspomniałam, ale jednak często – mam wrażenie – bardziej liczy się dyspozycyjność, finanse i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy. Dyrektorzy nie są doceniani, nie stwarza im się możliwości awansu, premiowania itd. Taki dyrektor jest między młotem a kowadłem i szereg kompromisów podejmowanych w różnych momentach sprawia, ze uczeń i jego autentyczne dobro, schodzi na plan drugi, a czasem, o zgrozo, dalszy. W takich warunkach szkoła wygląda jak wygląda.
    M.
    PS Czy zastanawialiście, ile jest definicji pojęcia „dobro ucznia”? Czasem, jak rozmawiam z dyrektorem, to włos mi się jeży na głowie z wrażenia, co dla niektórych oznacza „dobro ucznia”.

    • avatar

      Danuta Sterna

      18 stycznia 2011 at 16:17

      Tym dobrem to czasami piekło jest wybrukowane!
      Zgadzam się ze wszystkim napisanym powyżej na temat dyrektora.
      Ale tu widać bardzo trudne problemy np.:
      1. Dyrektor jest w porządku, a grono które zastał nie. Karta broni nauczycieli i dyrektor musi rządzić tym co ma.
      2. Koncepcja przedstawiana przez kandydata na dyrektora komisji jest dla komisji niezrozumiała i dyrektor ma wybór: przedstawić koncepcję marną, ale akceptowalną, czy dobrą, ale do odrzucenia.
      3. Wybór dyrektora bazuje na znajomościach, a nie na umiejętnościach.
      Zastanawiam się, czy dyrektor nie powinien być wybierany tylko przez nauczycieli. A potem rozliczany ostro. Na zasadzie: to zrobiłem – efekty, tego nie zrobiłem – dlaczego
      A takie tam marzenia.
      Danusia

  • avatar

    M.

    20 stycznia 2011 at 23:37

    Marzenia całkiem, całkiem:-)
    Ja – w tym zakresie – marzę o tym, aby w komisji konkursowej na dyrektora szkoła obecni byli w równych siłach: przedstawiciele organu prowadzącego, rodzice i nauczyciele. Dziś rodziców w ogóle nie ma, nauczyciel jest jeden. I zgadzam się: rozliczać, rozliczać, rozliczać. Ale do tego trzeba by też odpowiedniej procedury. Dziś taka nie istnieje.
    No cóż, pomarzyć:)
    M.
    PS A piekło to dobrymi chęciami:-( Mam nadzieję, ze te nasze nie do tego posłużą;)

  • avatar

    ERF

    26 stycznia 2011 at 09:56

    Niestety, chyba nie zrzumiałam Cię, Danusiu.
    Jeśli jesteś przeciw badaniom w oświacie (których de facto mamy bardzo mało, stanowczo za mało) – to się z Tobą nie zgadzam.
    Jesli jesteś przeciw złym badaniom oświatowym (nierzetelnym, nieprofesjonalnym, bezuzytecznym itp.), których mamy zalew – to jestem ZA.
    Ale kwestia wykorzystania badań to już nie problem badaczy tylko nas wszystkich. I nikt nauczycieli nie zwolni z obowiązku posiadania podstawowych kompetencji badawczych pozwalających prawidłowo korzystać z badań – małych i wielkich, krajowych i zagranicznych, byleby PROFESJONALNYCH.
    Na pewno nie szkoda czasu na diagnozowanie szkoły, jeśli jest to rzeczywiście diagnozowanie, a nie działanie na pokaz, dla władz, dla pozoru.
    TQM się kłania: „Swoje decyzje opierajna wiarygodnych danych (informacjach).” Na wiedzy, a nie na domniemaniach!
    Pozdrawiam serdecznie na wyboistej drodze ku społeczęństwu wiedzy
    Ewa Kędracka

    • avatar

      Danuta Sterna

      27 stycznia 2011 at 00:08

      Witaj Ewo
      Nie jestem przeciwko badaniom, ale jestem za takimi badaniami, które mają cel. Jestem przeciwko badaniom dla badań. Jeśli badamy to, aby badania wykorzystać z pożytkiem. Jeśli badania są źle zaplanowane, to wnioski są nieprawidłowe, a wykorzystanie chybione.
      Jeśli nie ma jasno określonego celu, to można z równym pożytkiem liczyć np. przeciętną liczbę drzew widzianych z okien szkolnych. Dla mnie badania powinny być na zamówienie, takie które się przydadzą nauczycielom i szkołom.
      Ale to tylko moje zdanie.
      Diagnozowanie szkoły podoba mi się tylko wewnętrzne, robi je szkoła dla siebie, aby się poprawić. Zewnętrzne w celu rozliczenia uważam za stratę energii. Stawianie szkołom stopni, to następne nieporozumienie.
      Wierzę, że większe zaufanie do szkół dałoby w konsekwencji lepsze warunki do wewnętrznego badania i doskonalenia szkół. Przy obecnym runie na ewaluację zewnętrzną moje zdanie nie jest chyba popularne.
      Pozdrawiam Cię serdecznie na drodze ewaluacyjnej
      Danusia

    • avatar

      Danusia

      31 stycznia 2011 at 10:27

      Ewo
      Uczestniczyłam w dniu 27 stycznia w konferencji dotyczącej monitorowania wprowadzania w szkołach podstawy programowej. Raport z monitorowania jest dostępny na stronach ORE i wart przeczytania.
      Ale!
      Podczas konferencji przedstawiono też pewne badania edukacyjne. Pytano uczniów – czy w danym dniu podczas lekcji brali udział w rozwiązywaniu problemów sformułowanych przez nauczyciela lub uczniów. Okazało się, że spośród 1323 uczniów 110 uważa, że na większości lekcji tak było, a 722 że na żadnej. Może ja jestem „cięta” na badania, ale mój zdrowy rozsądek cierpi. Przecież każdy uczeń, który miał w tym dniu lekcję np. matematyki powinien odpowiedzieć, że owszem rozwiązywał problemy, bo przecież rozwiązał kilka zdań. A tu uczniowie odpowiadali, że nie! Co zatem wynika z takiego badania? Może trzeba było uzgodnić, co to znaczy rozwiązywanie problemów, czy to oznacza prace metoda rozwiązywania problemów (PBL), czy tylko rozwiązania zadania?
      D

Dodaj komentarz