Temat nauczania matematyki ciągle powraca. W różnych publikacjach czytamy, że jest źle, trzeba uczyć inaczej, zmienimy podstawę programową, to będzie lepiej. Słyszę to od wielu lat, właściwie od kiedy związałam się ze szkołą.
Uczniowie w większości nie lubią matematyki, boją się jej, szczególnie w wyższych klasach, mało absolwentów szkół średnich wybiera studia techniczne. Co roku podejmujemy dyskusję na temat przyczyn tego stanu rzeczy. Pierwsza myśl, jaka się pojawia, to: winni są nauczyciele, bo źle uczą. Lekcje matematyki są nieciekawe, uczniowie nie myślą, tylko „wkuwają” algorytmy, nie wiedzą, po co się uczą matematyki i nie widzą jej zastosowań. Na lekcjach zamiast atmosfery sprzyjającej nauce często panuje terror.
Sądzę, że wszystkie wymienione zarzuty mają wiele w sobie prawdy, ale nie zgadzam się, by winą obarczać wyłącznie nauczycieli. Myślę, że są oni realizatorami złego systemu, który został zaprojektowany przez decydentów oświatowych, a nauczyciele nie dostają ani odpowiedniego przygotowania, ani wsparcia.
Podczas całego ćwierć wieku mojej pracy nikt nie uczył mnie, jak matematyki uczyć ciekawie, nikt mi w tym też nie pomagał. Na studiach poznawaliśmy teorie Antona Makarenki i historię metodologii, z których raczej nic nam się nie przydało w przyszłej pracy z uczniami. Tak nieprzygotowani poszliśmy do szkół.
Mieliśmy i wciąż mamy nadzieję, że w uczeniu pomogą nam może dobre podręczniki, ale one zazwyczaj same okazują się nieciekawe, nie mówiąc o tym, by pokazywały, jak ciekawie nauczać.
Wypatrywaliśmy więc metodyków, którzy nam fachowo doradzą, jak zajmująco i skutecznie uczyć, ale metodyków już dawno nie ma, a dawniej, gdy jeszcze byli, też zazwyczaj niewiele umieli pomóc.
Zwracaliśmy i zwracamy się zatem do starszych, doświadczonych kolegów, jednak ich metody nie mogą nam chyba służyć za wzór, skoro ich uczniowie w większości nie są zainteresowani przedmiotem, boją się matematyki i słabo wypadają na egzaminach końcowych. Szybko zorientowaliśmy się, że lepiej nie powtarzać ich błędów.
Co nam zatem pozostaje? Zacząć eksperymentować samodzielnie. Czytać publikacje, wzbogacać naukę opowiadaniami o historii matematyki, wyprowadzać uczniów ze szkoły i „mierzyć wysokość drzewa bez wspinania się na nie”, pokazywać fraktale, obliczać wspólnie, w którym banku najlepiej złożyć oszczędności, przeprowadzać różnego typu doświadczenia itp. Wszystko, aby uczniów zaciekawić, żeby chcieli się uczyć, żeby matematykę polubili.
Możliwe, że uda nam się zmienić nasze lekcje i w sprzyjającej (matematyce) atmosferze doprowadzić uczniów do egzaminu końcowego. Ale egzamin nie obejmuje doświadczeń i tego czego uczyliśmy, on wymaga umiejętności rozwiązywania pewnego typu teoretycznych zadań. A nam na „wyćwiczenie” tych zadań nie starczyło czasu, ponieważ chcieliśmy, aby na naszych zajęciach było ciekawie i twórczo. I w ten sposób na nasze gorące głowy wylewa się kubeł zimnej wody. Dyrektor wzywa nas na rozmowę, która niestety nie jest przyjemna, starsi koledzy patrzą z satysfakcją: „Nie słuchała dobrych rad, chciała być oryginalna – to ma!”. Jesteśmy zdruzgotani i już nikt nam nie musi dłużej tłumaczyć, że nie należy się wychylać.
Czytamy artykuł o fatalnym obrazie nauczania matematyki w polskich szkołach, obwiniający za ten stan nauczycieli i… czujemy się lekko nabici w butelkę.
Więc pytam: Jak mamy uczyć? Czy ktoś nam w tym pomoże?
Najlepiej by było, gdybyście nauczyli nas tego już na studiach, kiedy przygotowujemy się do zawodu nauczyciela. Później potrzebujemy realnych, wykonalnych i dobrze przemyślanych podstaw programowych oraz mądrych podręczników, zawierających wskazówki dla nauczycieli (może z dobrymi scenariuszami lekcji)? Na koniec marzą nam się egzaminy i testy, które naprawdę sprawdzają, czego nauczyliśmy uczniów. A może jest też szansa na dobre doskonalenie nauczycieli? Może ktoś mógłby pokazywać nam, jak uczyć efektywnie, czyli skutecznie i tak, by nasi uczniowie zdawali opracowane przez komisje egzaminy?
Każdy z nauczycieli, uwierzcie mi, chce uczyć dobrze. I naprawdę większość jest gotowa zrobić wiele, by ich uczniowie byli zainteresowani przedmiotem, by przybywało im wiedzy, by nie bali się matematyki, wierzyli w swoje możliwości i z ochotą przychodzili na lekcje. Bardzo byśmy chcieli, aby tak było na każdej lekcji, a nie tylko na jednej np. na tak zwanej pokazowej, na której ktoś nam pokazuje „fajerwerk” metodyczny, który nie pomaga uczniom zdać egzaminu.
Chcemy, by wszyscy nasi uczniowie przez cały rok szkolny byli zadowoleni z lekcji, zainteresowani przedmiotem, i żeby mieli gwarancję, że dzięki naszym zajęciom zdadzą egzaminy końcowe i dadzą sobie radę na studiach technicznych.
Za to nie chcemy, aby nas obciążano odpowiedzialnością za to, że uczniowie nie lubią matematyki i że nie mają wiedzy potrzebnej do studiowania.
Prosimy – pokażcie nam, w jaki sposób mamy uczyć, aby nie straszyć, a inspirować. Powiedzcie nam, jak uczyć myślenia matematycznego wszystkich uczniów i sprawiać, by wyniki egzaminów były lepsze, a w uczniach wzrastała chęć do studiowania nauk technicznych. Taka pomoc jest matematyce w szkole naprawdę bardzo potrzebna.
12 komentarzy
Marzena
2 lutego 2010 at 21:57Danusiu, im bardziej się staram, tym bardziej czuję się skołowana. Uczę matematyki w szkole średniej (ponadgimnazjalnej, pogimnazjalnej?) od ponad 20 lat i jestem coraz bardziej skołowana. Zależy mi, żeby nauczyć właśnie tego, co najbardziej potrzebne i wpadam w pułapkę ciągłych zmian: zmian podstaw programowych, wymagań egzaminacyjnych, formy matury z matematyki. Trzy lata temu inny akres wymagań, rok temu inny i w tym roku jeszcze inny, a już zbliża się wejście reformy programowej do szkół ponadgimnazjalnych i kolejne zmiany. Już nie daję rady nadążyć. A prof. Marciniak powtarzał na każdym spotkaniu: „nie gmerać niepotrzebnie przy ulu…”
Dziękuję Danusiu za wszystkie artykuły w gazetach, na stronach internetowych. Dziękuję za inspirujące pytania. Może ktoś wreszcie usłyszy, przeczyta, weźmie sobie do serca. Najlepiej, gdyby wsłuchali się w Twoje słowa Rektorzy uczelni kształcących nauczycieli i decydenci w MEN.
Danuta Sterna
2 lutego 2010 at 23:36Marzeno
Dziękuję za dobre słowo, ale zdaję sobie sprawę, że narzekać jest łatwo, znacznie trudniej podejmować dobre decyzje. Pamiętam, jak ktoś kiedyś powiedział (tak jak ty), że oświata jest jak wielki statek i trudno zmienić jego kierunek, a jak się już mieni, to trudno naprostować. Więc może lepiej mało mieszać?
Marzy mi się, aby wyższe uczelnie usiadły z liceami i wreszcie określiły to, co komu potrzeba. Ciekawe, czy się doczekam?
Myślę, ze fajnie by było gdyby wprowadzono w LO w matematyce (chociaż) poziomy nauczania, czyli np. kurs algebry 1 i kurs algebry 2. I na maturze byłaby tylko jedynak, a na studia techniczne trzeba by było mieć zaliczony kurs dwójki. Uczeń sam by się decydował jaki kurs wybiera, a jak by źle wybrał to mógłby nadrobić w wyższej klasie. Tak jest w tych okropnych Stanach, gdzie podobno jest taka słaba oświata, a mają najwięcej laureatów nagrody Nobla.
D
Grażyna Juszczyk
4 lutego 2010 at 19:29Ja nie rozumiem, jak można nie widzieć tego, że największy problem w ciekawym i jednocześnie skutecznym uczeniu, to brak czasu. Wyniki z matematyki pogorszyły się, gdyż ilość lekcji z tego przedmiotu uległa zmniejszeniu, a wymagania (jeszcze kilka lat temu) wzrosły. Obecnie obniża się drastycznie wymagania, ale też ambicje, by zdobywać wyższe wykształcenie obejmują coraz większy zakres populacji. Ewolucja nie nadąża i to, że teraz ok. 80% ludzi marzy o wyższym wykształceniu nie spowodowało, że zdolności przeciętnego homo sapiens wzrosły. Zatem obniżanie wymagań jeszcze niczego nie załatwi. Oprócz tego powinno się dać nam – nauczycielom czas, by uczyć. Gdy ja byłam dzieckiem miałam w szkole podstawowej 5-6 lekcji matematyki w tygodniu. Teraz dzieci mają tylko 4 lekcje (w szkole średniej jeszcze mniej). To jest kolosalna różnica. Matematyka powinna być codziennie. Oczywiście inne przedmioty ścisłe również są za rzadko uczone, bo przeważnie tylko raz w tygodniu (chemia, fizyka). Jak to porównać z religią – 2 razy w tygodniu. To skandal! Dajcie nam czas, by zdążyć i zaciekawić i nauczyć! O to apelować należy do naszych decydentów.
Danuta Sterna
5 lutego 2010 at 20:58Grażyno
Absolutnie się z Tobą zgadzam – za mało czasu! Trzeba jednak przyznać, że tendencja w matematyce poprawia się, jednak nowa podstawa jest węższa. Choć to tylko mały kroczek. Pędzenie bez opamiętania przez program to mordowanie matematyki.
Jedna nauczycielka uświadomiła mi, ze w technikum jest 9 godzin matematyki w cyklu, a religii jest 8 i wf – 12. Coś się chyba komuś pomyliło.
Zapraszam Cię do przeczytania wpisu – Czy mogę dalej? Nie chce Cię zdenerwować, bo jak tu znaleźć obecnie na to czas? Jednak musimy działać w tym co jest, bo apelować do decydentów, to jak pisać na Berdyczów.
Pozdrawiam Cię serdecznie.
Danusia
Severin
17 października 2010 at 18:12Czy osoba, która pisała ten artykuł jest nauczycielem matematyki?
Jeśli TAK to jestem zawiedziony.
Kto pisze takie brednie, że matematyki trzeba się uczyć?
Przecież to każdy geniusz matematyczny się obrazi za to stwierdzenie.
Szczerze przyznam, że tylko nauczyciele winni są całej tej sprawie.
Nie wiem czemu zabrali się za naukę matematyki skoro każdy z nich jak ostatni baran mówi na lekcji te wyrażenia: „Ucz się” i „Nie nauczyłeś się”. Choć mam nadzieję że są wyjątki.
W liceum nie potrafią wytłumaczyć lekcji i oczekują tego, że uczeń nauczy sie na następną lekcję. A tego nie wolno się uczyć tylko trzeba zrozumieć. A na to potrzeba czasu i rozwiązywania przykładów. Bo niby jak inaczej ma być?
Ja kocham matematykę i potrafię, od tak, wszystko (nawet wymyślać własne wzory), ale nauczyciel myśli, że ja będę to umiał odrazu.
Na to potrzeba czasu, a nie zawołania „Naucz się!”. Co to ja jestem pies?!?!
Tak więc niech każdy nauczyciel pokieruje się tą zasadą, a jeżeli uczeń będzie otrzymywał niskie stopnie to najwyrażniej nie chce się uczyć i to jego wina. Waszym obowiązkiem jest nas uczyć, a nie mówić „Ucz się”.
Danuta Sterna
17 października 2010 at 19:11Dziękuję za wpis wielbiciela/ki matematyki. Okazuje się, że jest nas trochę.
Sama się do tego grona zaliczam, bo jak inaczej mogłabym skończyć studia na wydziale matematyki na sekcji teoretycznej?
Nieporozumienie wynika chyba z tego, co rozumiemy przez nauczanie matematyki. Ja zaliczam do tego również nauczanie zrozumienia i rozwiązywanie przykładów.
Chyba autor/autorka ma smutne doświadczenia z nauczycielami. Szkoda i współczuję. Nikt nikomu nie może nakazać – „naucz się”.
Z ostatnim akapitem zgadzam się w pełni. Każdy nauczyciel powinien sobie go zawiesić nad łóżkiem i czytać przed wyjściem do szkoły.
Tylko czasami jest tak, że człowiek jest tak zniechęcony do matematyki, że już nie chce się uczyć i nawet dobry nauczyciel jest bezradny.
Pozdrawiam Danusia
Pingback:
3 stycznia 2011 at 15:18Student
31 marca 2011 at 22:24Studiuję informatykę na politechnice, ale na moim wydziale duży nacisk kładzie się na naukę matematyki i w zasadzie przerabiamy niemal ten sam materiał co matematycy, ale niektóre rzeczy mamy omówione bardziej (bo się przydają w informatyce praktycznie) a inne tylko pobieżnie (bo warto umieć, ale zastosowanie jest nikłe). W szkole średniej i wcześniej matematyka była bardzo nudnym i niezrozumiałym przedmiotem. Dużo wzorów i nauka algorytmów żeby bezmyślnie rozwiązywać jakieś typy zadań. Teraz na studiach dzięki wybitnym (to nie jest przesada) profesorom poznałem piękno matematyki, a co najważniejsze poznaję tą sztukę ze zrozumieniem. Ale przechodząc do sedna, porównując sposób prowadzenia zajęć (tych nudnych z liceum oraz tych ciekawych ze studiów) mogę powiedzieć, że ważne jest podejście nauczyciela. Warto wymyślać własne zadania, które przybliżą problem niż przerabiać nudne i żmudne rachunki z książki. Do tej pory pamiętam zadanie z kombinatoryki i prawdopodobieństwa, w którym należało policzyć średnią wartość porcelanowych imbryczków, które stłucze niezdarny elektryk. Całe zadanie było śmieszne i ćwiczenia były prowadzone bardziej jak zajęcia w klasach 1-3 w podstawówce, ale dzięki temu wbiły mi się w pamięć metody i wzory. Podobnie było przy przestrzeniach metrycznych kiedy rysowaliśmy kwadratowe kule w metryce taksówkowej. Takie podejście przynosi więcej efektu niż przepisywanie nudnych zadań z książki a zapewne takie wydumane zadania są nawet bardziej kształcące i pomagają zrozumieć zależności i wzory niż suche liczby. Kiedy sam daję korepetycje też używam takiego może infantylnego podejścia i wydaje mi się, że to przynosi dość dobre efekty.
Przepraszam za przydługi komentarz.
Student
danuta
1 kwietnia 2011 at 06:50Bardzo dziękuję za komentarz. Myślę, że zawiera sedno sprawy – starania nauczyciela, aby ciekawie uczyć. Zawsze owocuje to dobrze.
Kiedyś dawno byłam na seminarium nauczycieli matematyki, którzy dzielili się ciekawymi metodami nauczania. Szkoda, że tylko raz mi się udało na czymś takim być, bo to nauczyciele nauczycielom robili. Są zjazdy SNM, ale tam zapraszani są specjaliści i czasami odlatują od praktyki.
Na tym seminarium jeden z nauczycieli pokazywał każde zadanie ubrane w szatę praktyczną. zając gonił motocykl, ufolutki lądowały w przestrzeni itp.
Byłam pod wrażeniem, szczególnie kreatywności autora. Jednak pamiętam też słowa krytyki, że to zabiera niepotrzebnie czas, a i tak jest sztuczne. Łatwo „przelecieć”.
Byłoby dobrze, gdyby w podręczniku były takie „szaty” do zadań, aby n-l sam nie musiał zadań w nie ubierać. Mogłyby być wtedy przemyślane.
Pamiętam też artykuł w piśmie Matematyka w szkole, który krytykował takie szaty bez sensu. NP zadanie: Człowiek ma … litrów krwi. Ilu ludzi potrzeba, aby wypełnić krwią brodzik o wymiarach….
Jednak kierunek mi się bardzo podoba, tylko trzeba wzajemnie sobie pomóc, aby szaty miały sens.
Człowiek najlepiej uczy się w kontekście praktycznym.
Ogromnie się cieszę, że odbiera Pan dobrze kadrę na PW. Widać rzeczywistość zmienia się na lepsze, bo kiedyś przeważały tam teoretyczne wykłady.
Danusia
Jurek Kielech
1 kwietnia 2011 at 07:46„Niestety” moi uczniowie zaczęli kojarzyć, że zadania które pojawiaja się na lekcji nawiązują do jej tematyki.
Kiedyś dziwili się, że realizując temat ostrosłupy proponowałem zadanie typu: „Cztery statki płyną w jednakowej odległości od siebie; pierwszy ma jeden maszt, drugi dwa maszty, a trzeci jest trójmasztowcem. Ile masztów ma czwarty?”. Teraz po prostu takie zadania rozwiązują.
Przemycam czasem problemy w matematycznych baśniach, które czasem piszę na potrzeby lekcji matematyki. Jedna z nich opowiada np. o „Trójkolandii” – krainie, którą można sobie wyobrazić i poznać rozwiązując zagadki pojawiające sie w tekście. To się sprawdza.
Uważam, że współczesna dydaktyka matematyki dokonuje wielu przyjemnych dla ucznia modyfikacji. Najistotniejszy jednak pozostaje nauczyciel. To on zadecyduje, że pewien student, jesli kiedyś zacznie uczyć dzieci – będzie to robił ciekawie.
PS: Udzielam korepetycji wirtualnych – uczniowie przysyłają mi prace domowe do oceny pocztą elektroniczną – ja udzielam im informacji zwrotnej. Moje korepetycje są oczywiście bezpłatne.
Jurek
Asia
2 września 2011 at 21:31Osobiście uczę matematyki w Anglii. tutaj prawie wszystkie zadania są „ubrane” a mimo to dzieci mają trudności z rozwiazaniem. Uważam że dobra podstawy to podstawa ;D
pozdrawiam serdecznie
danuta
4 września 2011 at 22:23Witam
Jeśli uczysz w Anglii, to może napiszesz, czym się różni nauczanie tam i tu. To bardzo ciekawe. Czy uczyłaś może też w Polsce? Czy w szkole stosowane jest formative asessment?
Nie za bardzo rozumiem o której podstawie mówisz, bo w Polsce jest ona dość ogólna.
Pozdrawiam z kraju Danusia