Rozmawiałam z byłą, doświadczoną nauczycielką na temat szkoleń, które miała w czasie swojej praktyki nauczycielskiej. W skrócie zrelacjonuję rozmowę, gdyż myślę, że jej opinia nie jest odosobniona. Prawdopodobnie moja znajoma nie wypowiedziałaby się w ten sposób, gdyby nadal pracowała w szkole i podlegała temu, co można (bezpiecznie) i wypada mówić.
Zdaję sobie sprawę, że jest to tak zwany „kij w mrowisko” i daleko idące uogólnienie, ale jeśli nawet rzadko tak jest, to warto to zmienić!
W swojej ponad 30-letniej karierze zawodowej w różnych szkołach nie brała udziału w żadnym szkoleniu, które uznałaby za pożyteczne dla jej praktyki zawodowej. Nikt (dyrekcja lub osoba odpowiedzialna za doskonalenie) nie zapytała, jakie szkolenie byłoby dla niej intersujące i potrzebne.
Zwykle dyrektor zapowiadał, że następna rada będzie szkoleniowa i że nie przyjmuje zwolnień w tym terminie. Szkolenia były organizowane w trudnych dla niej terminach, po pracy w szkole i w czasie, gdy powinna zająć się własnymi dziećmi.
Znajoma nie pamięta żadnego prowadzącego trenera, który prowadziłby zajęcia ciekawie. Za to pamięta czytanie prezentacji i wygłaszanie niepraktycznych sloganów.
W czasie szkolenia, tak jak pozostali uczestnicy, starała się wypełnić dziennik lub sprawdzić kartkówki, co było napiętnowane przez dyrektora, o ile był obecny na szkoleniu. Zwykle uczestnicy namawiali trenera, aby skończył wcześniej, przekazał materiały i wszyscy mogli rozejść się do domów. Często tak się wydarzało, a jeśli trener na to się nie zgadzał, to audytorium zabierało się już prawie jawnie za robienie czegoś innego lub po kolei usprawiedliwiało się, że musi opuścić szkolenie. Znajoma dziwiła się trenerom, że decydują się bez sprawdzenia, co jest radzie pedagogicznej potrzebne, prowadzić długie szkolenia.
Nie pamięta również, aby ktoś ją pytał o skuteczność odbytego szkolenia – odbyło się, zostało zapisane i koniec.
To tyle w skrócie.
Czy myślicie, że tak się zdarza? A jeśli tak, to dlaczego?