Szkoła w Birmie
Zrobiłam wywiad ze studentami w Yangon na temat szkolnictwa w tym kraju.
Rodzaje szkół
W Birmie są trzy rodzaje szkól: rządowe i prywatne (w dużych miastach) oraz monasterskie w biednych regionach. Do tych ostatnich uczęszcza 70% dzieci i są one prowadzone przez mnichów bezpłatnie. Szkoły rządowe mają małą opłatę roczną, a prywatne kosztują około 1000 dolarów za rok.
We wsiach i biednych regionach dostępne są tylko szkoły monasterskie prowadzone przez mnichów, gdyż nie ma dostępnego transportu oraz dzieci są zajęte, bo muszą pomagać rodzicom w gospodarstwie, więc nie mogą być długo poza domem.
Struktura szkodnictwa
Dzieci idą do szkoły w wieku 5 lat, pierwsza klasa jest przedszkolna, potem są 4 klasy szkoły podstawowej, następnie 4 lata middle school i 2 lata high school. Po ostatniej szkole można iść na wyższe studia. Monasterskie szkoły są przeważnie tylko do poziomu podstawowego włącznie, ale po zdaniu egzaminu uczeń może iść dalej do szkoły rządowej. Moi rozmówcy twierdzą, że najzdolniejsi i twórczy uczniowie pochodzą właśnie z takich szkół. W szkołach monasterskich używane są te same podręczniki, co w rządowych. Podręczniki są na 4 lata, a potem następuje ich zmiana.
Szkoła kończy się egzaminem maturalnym, który albo się zdało (i nie można poprawić), albo nie zdało i wtedy trzeba poprawiać.
Egzaminy
W tej chwili wprowadza się też zewnętrzne egzaminy po każdym etapie kształcenia, też po 5 klasie. Czyli na zakończenie podstawówki. Do tej pory takie egzaminy były wewnętrzne. W każdej klasie uczniowie mają dwa egzaminy, jeden po semestrze, a drugi na koniec roku. W czasie roku szkolnego co miesiąc otrzymują opinię z każdego przedmiotu (chyba czasami jest ona w formie stopni), ale ta opinia nie ma wpływu na ocenę końcową, jest jedynie informacją dla ucznia.
Nauczyciele
Nauczycielem w szkole rządowej mogą zostać tylko absolwenci wyższych studiów, czasami ktoś po high school może uczyć w podstawowej szkole. Wykształcenia uczącego Mnicha nikt nie sprawdza. W szkołach monasterskich uczą też wolontariusze.
Nauczyciel uczy wszystkich przedmiotów tylko w klasie przedszkolnej, potem następuje podział na przedmioty, ale zdarza się, że jeden nauczyciel uczy kilku przedmiotów. Pensja nauczycielska wynosi 100 – 200 dolarów, za co nie da się wyżyć. Nauczyciele mieszkają u swoich rodzin lub w kilku w hostelu nauczycielskim (koszt 50 dolarów za miesiąc). Muszą dorabiać wieczorami dodatkowymi lekcjami. Zawód nauczycielski cieszy się szacunkiem, więc wielu ludzi mimo słabego wynagrodzenia chce być nauczycielami. Nauczyciel przechodzi na emeryturę w wieku 60 lat, ale dostaję zupełnie minimalną emeryturę. W Birmie są 4 autorytety: Budda, filozofia buddyjska, rodzic i nauczyciel. Dlatego zawód nauczyciela jest poważany.
Uczniowie w klasie
Uczniowie są w szkole 5 dni w tygodniu. Czasami uczniowie uczą się na dwie zmiany i jest zwyczaj zadawania prac domowych.
W klasie powinno być do 60 uczniów, ale zdarzało się wcześniej, że było po 70 – 80 uczniów. Jedyna metoda nauczania to – wykład, uczniowie słuchają, notują i są z tego odpytywani. Na lekcjach, gdzie wymagane są doświadczenia (fizyka, chemii, biologia) nauczyciel wybiera 5 uczniów, którzy przed klasą wykonują doświadczenie. Na wyższym poziomie kształcenia klasy są dzielone według zdolności na podstawie egzaminu. Można w następnym roku przejść do klasy „zdolniejszej”, jeśli będzie się miało lepszy wynik egzaminu.
Uczniowie chcą się uczyć, gdyż rodzice ich motywują perspektywą dobrej przyszłość, nawet ubogie rodziny, chcą, aby ich dzieci były wykształcone. Jeśli zdarzy się uczeń, który nie uważa podczas lekcji, to mimo to nie przeszkadza nauczycielowi. Jeśli przeszkadza, to nauczyciel karze go cieleśnie, nawet w high school.
Uczniowie mają mundurki w kolorze biało zielnym, w młodszym wieku są to szorty, a potem lundżi (prostokątny materiał zawiązywany jako spódnica zarówno dlal kobiet, jak i mężczyzn).
Język, muzyka, sport
Nauka przebiega w jednym języku, choć jest wiele dialektów, czasami mówi się w dialekcie, ale czyta w birmańskim. Uczniowie nie mają lekcji angielskiego w szkołach rządowych, ani w monasterskich , uczą się go po lekcjach na zajęciach dodatkowych, ale nie jest to owocna nauka.
Nie ma w programie lekcji muzyki i plastyki. Muzyki można się uczyć na dodatkowych lekcjach w szkole w sobotę.
Sport jest rozwiązany w ten sposób, że nauka szkolna trwa od poniedziałku do piątku, a chętni spotkają się w szkole też w sobotę na zajęcia sportowe.
Religia
Każdy dzień rozpoczyna się od modlitwy i krótkiej medytacji, czas jej trwania zależy od nauczyciela. Lekcji religii jako takiej w szkole nie ma. Uczniowie uczęszczają w sobotę do świątyni tam oddają cześć Buddzie. Rodzice posyłają dzieci do świątyni, gdyż uważają, że tam uczą się one szacunku do rodziców.
W szkole wykładanych jest 5 zasad (jak nasze przykazania): nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż, nie kłam i nie używaj używek. Jednak praktyka bywa różna, jeśli chodzi o zabijanie i spożywanie mięsa, to nie wolno samemu zabijać, ale wolno jeść mięso, jeśli ktoś inny zabił zwierzę.
Dziś przechodziłam koło lokalnej małej szkółki, z okien słychać było monotonne głosy dzieci, powtarzające za nauczycielem tekst, To jedyna stosowana metoda nauczania – powtarzanie.
Czego szukasz?
Random Post
Search
8 komentarzy
majcin
8 września 2015 at 15:01To coś prawie jak polska szkoła okresu międzywojennego.
Prawie, bo w wiejskie czteroklasówki prowadziło państwo i nauczyciel otrzymywał pensję. Poza tym większych różnic nie zauważyłem.
majcin
8 września 2015 at 15:01To coś prawie jak polska szkoła okresu międzywojennego.
Prawie, bo w wiejskie czteroklasówki prowadziło państwo i nauczyciel otrzymywał pensję. Poza tym większych różnic nie zauważyłem.
Robert Raczyński
9 września 2015 at 20:18Zawsze, gdy słucham o innym modelu edukacyjnym, zwłaszcza, siłą rzeczy, uważanym za przestarzały, „niedostosowany do wymogów współczesności”, z odmiennym paradygmatem, zastanawiam się, na ile jest on skuteczny. Oczywiście, naiwnością byłoby analizować problem w oderwaniu od tła kulturowego i społecznego, ale warto się zastanowić, z iloma problemami naszej szkoły borykamy się na własną prośbę, a następnie, w pocie czoła, próbujemy je rozwiązać przy pomocy narzędzi, o których z góry wiemy, że nie będą skuteczne.
Nasze dzieci nie uczą się już w zespołach 60-cioosobowych, nie są też bite za przewinienia, co z pewnością jest postępem cywilizacyjnym. Mam jednak poważne wątpliwości, czy są en mass szczęśliwsze. Nie, to nie jest tęsknota za „bezgrzesznymi latami”; do przeszłości, nawet jeśli była, w co wątpię, lepsza, powrotu nie ma. Zastanawia mnie jednak, czy nie mylimy postępu z zelotyzmem we wprowadzaniu rozwiązań będących jedynie projekcją naszych zupełnie nieweryfikowalnych wyobrażeń o dobrej edukacji, rozmnażaniem „małp” Beaty:), lub, co gorsze, cynicznym żerowaniem na ludzkiej naiwności, albo owczym pędzie rodziców do uczynienia swojego dziecka geniuszem, a raczej programowalnym sawantem. Pytanie jest retoryczne, a biorąc pod uwagę energię i środki (vide III Kongres) angażowane w rozwiązania pozorne, łatwo pomyśleć, że, np. model birmański może mieć swoje zalety.
Czy rzeczywiście potrzebujemy np. 17-tu przedmiotów? Czy to dobrze, że dzieci są zupełnie odizolowane od życia i problemów dorosłych? Czy, eliminując świadczenie pracy przez dzieci, nie zamieniliśmy wykorzystywania ekonomicznego na niewolnictwo innego rodzaju? Ośmiogodzinny dzień pracy uważamy za standard cywilizacyjny, dlaczego dwanaście godzin poświęcanych szkole przez dziecko „dopilnowane” nie budzi naszego sprzeciwu? Obruszamy się na myśl, że birmańskie dziecko jest odrywane od lekcji i pomaga w polu, czy możemy być pewni, że chętnie zamieniłoby się z naszym uczniem? Czy wreszcie jesteśmy pewni, że ludzie są, tu i dziś, gremialnie mądrzejsi i lepiej przystosowani do życia niż lat temu, dajmy na to, pięćdziesiąt?
Wielu ludzi jak mantrę powtarza potrzebę zmian, bo wyżej wymienione dylematy traktuje jako realnie istniejące zagrożenia. Problem w tym, że walkę z tymi zagrożeniami bierze za problem ideologiczny. Tymczasem leży on nieco głębiej, tkwi w kulturze, a raczej w „kulturze”, która tę ideologię produkuje i promuje. Nie jest ona przeciwnikiem osobowym, dającym się schwytać i postawić pod pręgierzem. Można lubić lub nie tolerować jej żołnierzy, oponentów w dyskusji, tego lub innego ministra, spierać się o pojedyncze kwestie, ale całość przypomina dmuchanie dużego, dziurawego balona. Winna jest mentalność nastawiona na życie złudzeniem.
Łatwo ulegamy przekonaniu, że żyjemy w czasach niezwykłych, wyjątkowych. Za pewnik uznajemy, że technologia, a zwłaszcza informatyzacja, na zawsze zmieniły nasz gatunek, nasze mózgi i zwyczaje, że nasze potrzeby i ich realizacja są diametralnie różne od będących udziałem żyjących przed nami. Pokolenie rodziców samo traktuje się jak eksponat w wirtualnym muzeum, odwiedzanym przez własne dzieci. Wbrew pozorom jednak, wbrew dmuchaniu dziurawego balona (polityce, metodyce itp.,itd.), dzieci na ogół nie przeskakują etapów rozwoju osobniczego, podyktowanego przez naturę. Dla niej jest zupełnie obojętne, czy pięcio-, sześciolatek jest jeszcze w przedszkolu, czy już w szkole – i tak będzie robił to samo. Trzylatek, na siłę zapisany do starszaków, na ogół nie zyska niczego, oprócz chorej satysfakcji rodziców. Ciąganie dziecka na niezliczone zajęcia nie otworzy mu w świadomości „nowych kanałów” i mimo powstania kilku nowych, mocno zmielinizowanych połączeń nerwowych, nie zagwarantuje mu w życiu szczęścia i sukcesu – dużo lepiej będzie, jeśli wyślemy je do dziadków, do parku, lub po prostu damy święty spokój.
Edukacja na gwałt szuka nowego paradygmatu i na pewno go znajdzie. Jaki by nie był, da zarobić paru fachowcom, paru politykom i rzeszy hochsztaplerów, będzie święcił triumfy przez kilka lat (choć krócej niż poprzedni) i okaże się ślepą uliczką, o której każe nam się szybko zapomnieć, w obliczu kolejnej „zmiany”. A pięciolatek w Birmie, będzie siedział w kucki na klepisku buddyjskiego monasteru i słuchał mistrza. Bo w kwestii takiej relacji niewiele da się wymyślić i poprawić. I co ważniejsze, jestem święcie przekonany, że taki pięciolatek, postawiony przed innym wyzwaniem, stawi mu czoła co najmniej równie dobrze jak ten obłożony kokonem podręczników, opinii piętnastu poradni, opieki zastępów pedagogów i psychologów, przebadany pod kątem rodzaju (sic!) inteligencji, ewentualnego ADHD (które wszyscy leczą, choć nie wiedzą, czy istnieje) i innych realnych lub jedynie domniemanych dysfunkcji, a później traktowany na przemian testomanią i odkrzesłowieniem, łopatologią i pseudo-, pardon, dydaktyką. Pomyślmy o tym, zanim z ulgą stwierdzimy, że są jeszcze miejsca, gdzie w edukacji jest dużo więcej do zrobienia, niż u nas.
Robert Raczyński
9 września 2015 at 20:18Zawsze, gdy słucham o innym modelu edukacyjnym, zwłaszcza, siłą rzeczy, uważanym za przestarzały, „niedostosowany do wymogów współczesności”, z odmiennym paradygmatem, zastanawiam się, na ile jest on skuteczny. Oczywiście, naiwnością byłoby analizować problem w oderwaniu od tła kulturowego i społecznego, ale warto się zastanowić, z iloma problemami naszej szkoły borykamy się na własną prośbę, a następnie, w pocie czoła, próbujemy je rozwiązać przy pomocy narzędzi, o których z góry wiemy, że nie będą skuteczne.
Nasze dzieci nie uczą się już w zespołach 60-cioosobowych, nie są też bite za przewinienia, co z pewnością jest postępem cywilizacyjnym. Mam jednak poważne wątpliwości, czy są en mass szczęśliwsze. Nie, to nie jest tęsknota za „bezgrzesznymi latami”; do przeszłości, nawet jeśli była, w co wątpię, lepsza, powrotu nie ma. Zastanawia mnie jednak, czy nie mylimy postępu z zelotyzmem we wprowadzaniu rozwiązań będących jedynie projekcją naszych zupełnie nieweryfikowalnych wyobrażeń o dobrej edukacji, rozmnażaniem „małp” Beaty:), lub, co gorsze, cynicznym żerowaniem na ludzkiej naiwności, albo owczym pędzie rodziców do uczynienia swojego dziecka geniuszem, a raczej programowalnym sawantem. Pytanie jest retoryczne, a biorąc pod uwagę energię i środki (vide III Kongres) angażowane w rozwiązania pozorne, łatwo pomyśleć, że, np. model birmański może mieć swoje zalety.
Czy rzeczywiście potrzebujemy np. 17-tu przedmiotów? Czy to dobrze, że dzieci są zupełnie odizolowane od życia i problemów dorosłych? Czy, eliminując świadczenie pracy przez dzieci, nie zamieniliśmy wykorzystywania ekonomicznego na niewolnictwo innego rodzaju? Ośmiogodzinny dzień pracy uważamy za standard cywilizacyjny, dlaczego dwanaście godzin poświęcanych szkole przez dziecko „dopilnowane” nie budzi naszego sprzeciwu? Obruszamy się na myśl, że birmańskie dziecko jest odrywane od lekcji i pomaga w polu, czy możemy być pewni, że chętnie zamieniłoby się z naszym uczniem? Czy wreszcie jesteśmy pewni, że ludzie są, tu i dziś, gremialnie mądrzejsi i lepiej przystosowani do życia niż lat temu, dajmy na to, pięćdziesiąt?
Wielu ludzi jak mantrę powtarza potrzebę zmian, bo wyżej wymienione dylematy traktuje jako realnie istniejące zagrożenia. Problem w tym, że walkę z tymi zagrożeniami bierze za problem ideologiczny. Tymczasem leży on nieco głębiej, tkwi w kulturze, a raczej w „kulturze”, która tę ideologię produkuje i promuje. Nie jest ona przeciwnikiem osobowym, dającym się schwytać i postawić pod pręgierzem. Można lubić lub nie tolerować jej żołnierzy, oponentów w dyskusji, tego lub innego ministra, spierać się o pojedyncze kwestie, ale całość przypomina dmuchanie dużego, dziurawego balona. Winna jest mentalność nastawiona na życie złudzeniem.
Łatwo ulegamy przekonaniu, że żyjemy w czasach niezwykłych, wyjątkowych. Za pewnik uznajemy, że technologia, a zwłaszcza informatyzacja, na zawsze zmieniły nasz gatunek, nasze mózgi i zwyczaje, że nasze potrzeby i ich realizacja są diametralnie różne od będących udziałem żyjących przed nami. Pokolenie rodziców samo traktuje się jak eksponat w wirtualnym muzeum, odwiedzanym przez własne dzieci. Wbrew pozorom jednak, wbrew dmuchaniu dziurawego balona (polityce, metodyce itp.,itd.), dzieci na ogół nie przeskakują etapów rozwoju osobniczego, podyktowanego przez naturę. Dla niej jest zupełnie obojętne, czy pięcio-, sześciolatek jest jeszcze w przedszkolu, czy już w szkole – i tak będzie robił to samo. Trzylatek, na siłę zapisany do starszaków, na ogół nie zyska niczego, oprócz chorej satysfakcji rodziców. Ciąganie dziecka na niezliczone zajęcia nie otworzy mu w świadomości „nowych kanałów” i mimo powstania kilku nowych, mocno zmielinizowanych połączeń nerwowych, nie zagwarantuje mu w życiu szczęścia i sukcesu – dużo lepiej będzie, jeśli wyślemy je do dziadków, do parku, lub po prostu damy święty spokój.
Edukacja na gwałt szuka nowego paradygmatu i na pewno go znajdzie. Jaki by nie był, da zarobić paru fachowcom, paru politykom i rzeszy hochsztaplerów, będzie święcił triumfy przez kilka lat (choć krócej niż poprzedni) i okaże się ślepą uliczką, o której każe nam się szybko zapomnieć, w obliczu kolejnej „zmiany”. A pięciolatek w Birmie, będzie siedział w kucki na klepisku buddyjskiego monasteru i słuchał mistrza. Bo w kwestii takiej relacji niewiele da się wymyślić i poprawić. I co ważniejsze, jestem święcie przekonany, że taki pięciolatek, postawiony przed innym wyzwaniem, stawi mu czoła co najmniej równie dobrze jak ten obłożony kokonem podręczników, opinii piętnastu poradni, opieki zastępów pedagogów i psychologów, przebadany pod kątem rodzaju (sic!) inteligencji, ewentualnego ADHD (które wszyscy leczą, choć nie wiedzą, czy istnieje) i innych realnych lub jedynie domniemanych dysfunkcji, a później traktowany na przemian testomanią i odkrzesłowieniem, łopatologią i pseudo-, pardon, dydaktyką. Pomyślmy o tym, zanim z ulgą stwierdzimy, że są jeszcze miejsca, gdzie w edukacji jest dużo więcej do zrobienia, niż u nas.
Danusia
11 września 2015 at 11:24Dobrze byłoby, gdybyśmy dobrze znali etapy rozwoju dziecka i nie próbowali ich przekraczać.
D
majcin
11 września 2015 at 12:38Problem jest nie tyle w etapach rozwoju dziecka co różnicach indywidualnych.
System powszechnej edukacji jako jedyne kryterium różnicujące przyjmuje wiek dziecka, dlatego próbuje wcisnąć jeden model postępowania bez względu na tempo rozwoju, oraz uzdolnienia i inteligencję dziecka.
Nawet super dokładne opisanie rozwoju dzieci będzie miało charakter statystyczny i niewiele nam powie o konkretnym dziecku. Za to do takiego statystycznie uśrednionego dziecka będzie adresowany program szkolny. Czyli z grubsza tak jak teraz, tylko nowocześniej.
Generalnie czytając opis edukacji w Birmie, czy międzywojennej Polsce widzę wyraźnie granicę, do której prostym zwiększaniem nakładów na oświatę można uzyskać wyraźny efekt.
Do tej granicy Polska zbliżyła w latach 70 XX wieku, gdy praktycznie zniknęły bariery ekonomiczne uniemożliwiające uzyskanie wykształcenia adekwatnego do posiadanych uzdolnień, a jeśli chodzi o drożność systemu i wielość dróg edukacji wyprzedziliśmy większość zachodniej Europy.
Od tego czasu jedynym istotnym elementem, który uległ poprawie jest praca z dziećmi mającymi rożnego rodzaju mikrodeficyty.
Pozostałe zmiany to ładowanie coraz większych środków w pozorowanie kształcenia ogólnego osób, którym potrzebne jest mniej lub bardziej zaawansowane przygotowanie do zawodu.
I jeśli dalej będziemy brnąć w mit jak najdłuższego wykształcenia ogólnego, maturę dla 80% młodzieży i studia dla każdego maturzysty, to możemy władować w system edukacji dowolne środki bez żadnego efektu.*
*nie to żebym był przeciwny zwiększaniu nakładców na oświatę, oczywiście jestem za, osobiście najbardziej zainteresowany podniesieniem pensji nauczycielskich, najlepiej od razu do średniej unijnej.
Danusia
11 września 2015 at 11:24Dobrze byłoby, gdybyśmy dobrze znali etapy rozwoju dziecka i nie próbowali ich przekraczać.
D
majcin
11 września 2015 at 12:38Problem jest nie tyle w etapach rozwoju dziecka co różnicach indywidualnych.
System powszechnej edukacji jako jedyne kryterium różnicujące przyjmuje wiek dziecka, dlatego próbuje wcisnąć jeden model postępowania bez względu na tempo rozwoju, oraz uzdolnienia i inteligencję dziecka.
Nawet super dokładne opisanie rozwoju dzieci będzie miało charakter statystyczny i niewiele nam powie o konkretnym dziecku. Za to do takiego statystycznie uśrednionego dziecka będzie adresowany program szkolny. Czyli z grubsza tak jak teraz, tylko nowocześniej.
Generalnie czytając opis edukacji w Birmie, czy międzywojennej Polsce widzę wyraźnie granicę, do której prostym zwiększaniem nakładów na oświatę można uzyskać wyraźny efekt.
Do tej granicy Polska zbliżyła w latach 70 XX wieku, gdy praktycznie zniknęły bariery ekonomiczne uniemożliwiające uzyskanie wykształcenia adekwatnego do posiadanych uzdolnień, a jeśli chodzi o drożność systemu i wielość dróg edukacji wyprzedziliśmy większość zachodniej Europy.
Od tego czasu jedynym istotnym elementem, który uległ poprawie jest praca z dziećmi mającymi rożnego rodzaju mikrodeficyty.
Pozostałe zmiany to ładowanie coraz większych środków w pozorowanie kształcenia ogólnego osób, którym potrzebne jest mniej lub bardziej zaawansowane przygotowanie do zawodu.
I jeśli dalej będziemy brnąć w mit jak najdłuższego wykształcenia ogólnego, maturę dla 80% młodzieży i studia dla każdego maturzysty, to możemy władować w system edukacji dowolne środki bez żadnego efektu.*
*nie to żebym był przeciwny zwiększaniu nakładców na oświatę, oczywiście jestem za, osobiście najbardziej zainteresowany podniesieniem pensji nauczycielskich, najlepiej od razu do średniej unijnej.